Kiedy strzelasz cztery gole Realowi Madryt, to już przechodzisz do historii. Kiedy robisz to na kolejkę przed końcem sezonu, jednocześnie wysuwając się na prowadzenie w wyścigu o Trofeo Pichichi, to znowu jesteś blisko bycia na kartach historii. Jeżeli do tego wywodzisz się z nacji, która piłkarza, będącego gwiazdą o zasięgu globalnym wypuszcza raz na sto lat, a dziwnym trafem ten jednorożec jest twoim kolegą z linii ataku drużyny narodowej, to mamy komplet informacji świadczących o tym, że Alexander Sorloth to postać wyjątkowa. Choć Norweg zbliża się do słusznego dla piłkarza wieku 29 lat, właśnie stoi na szczycie futbolowego świata i macha do tych, którzy do tej pory uważali go tylko za gorszą wersję Erlinga Haalanda.
Sorlotha ciężko traktować zupełnie w oderwaniu od blondwłosej maszyny do strzelania goli z Manchesteru City. Są z tego samego kraju, który nigdy nie słynął z taśmowej produkcji goleadorów. Nawet najwybitniejsi napastnicy w historii współczesnej norweskiej piłki, jak John Carew, czy Ole Gunnar Solskjaer, nie byli nigdy kojarzeni z walką o snajperskie trofea indywidualne. I nagle kraj, który liczy pięć milionów mieszkańców wypuszcza ze swojej ligi dwóch, a nawet trzech napastników, którzy walczą o koronę króla strzelców w topowych ligach.
TRZY RAZY DZIEWIĘĆ
Haaland swoją koronę już zdobył. Sorloth na tę w barwach Villarreal musi jeszcze poczekać, ale dwa gole przewagi nad peletonem na kolejkę przed końcem sezonu, pozwalają mu ją już prawie przymierzać. W szerokiej grupie pościgowej jest jeszcze jeden Norweg – Jorgen Strand Larsen z Celty Vigo, ale zatrzymał się póki co na trzynastu golach i na bycie królem będzie musiał jeszcze poczekać.
Wszyscy trzej są do siebie bardzo podobni. Wysocy pod dwa metry, potężnie zbudowani i nastawieni na zdobywanie bramek. Jeżeli mamy trzy takie typowe “dziewiątki”, grające w tym samym czasie na najwyższym poziomie, to możemy mówić o efekcie Haalanda, albo modzie na środkowych napastników z Norwegii. A być może nawet o szkole snajperów z tego kraju. Na podobne zjawisko zanosiło się w przypadku młodszych kopii Lewandowskiego, ale ani Milik, ani Piątek, mimo że ocierali się o wielkie kluby, nigdy na stałe na najwyższym poziomie nie zaistnieli.
Gracz Villarrealu za to (znowu mamy analogię do Haalanda) jest synem wielokrotnego reprezentanta Norwegii. Goran Sorloth to legenda Rosenborga Trondheim, w którym występował przez prawie dekadę na przełomie lat 80. i 90. To także uczestnik pamiętnych mistrzostw świata w 1994 roku, na które Wikingowie awansowali po ponad półwiecznej nieobecności, naszym zresztą kosztem. Chłopak był więc skazany na futbol, choć w młodości uprawiał też piłkę ręczną i łyżwiarstwo szybkie. Kiedy ostatecznie postawił na pójście w ślady wielkiego ojca, bardzo szybko zaczął rosnąć i jego koordynacja ruchowa została nagle zaburzona. Z miana wyróżniającego się juniora Rosenborga stał się jednym z wielu. Dlatego pewnie jego droga na szczyt okazała się zupełnie inna od pięć lat młodszego Haalanda i zdecydowanie bardziej kręta.
CYKL ŻYCIA SORLOTHA
Erling już w czasach juniorskich zapowiadał się kapitalnie, a Alexander musiał na swój moment chwały poczekać znacznie dłużej. Kiedy droga 24-latka z Manchesteru City wygląda jak krzywa wznosząca, to ta gracza Villarrealu zdecydowanie przypomina sinusoidę. Z Norwegii, w której oprócz Rosenborga występował jeszcze w Bodo Glimt, wyruszył do Holandii, ale nie do żadnego z tamtejszych gigantów, tylko do FC Groningen. W Bodo miał dobre statystyki (14 goli w 29 meczach w sezonie 2015), ale od Holandii się odbił. Następnie trafił do duńskiego Midtjylland, gdzie znowu się odrodził, notując piętnaście trafień w 26 spotkaniach.
Wtedy spełnił jedno ze swoich marzeń. W wieku 22 lat, znów tak jak Haaland, trafił do Premier League. Jednak cykl piłkarskiego życia Sorlotha tym razem wepchnął go w dołek i w Crystal Palace prawie nie dostał szans gry w wyjściowym składzie. Wypożyczenie do Trabzonsporu pozwoliło mu się znowu odbić. W sezonie 2019/20 strzelił 24 gole w 34 ligowych spotkaniach i znowu poszybował w górę. Kupił go RB Lipsk, klub znany z tego, że stawia odważnie na młodzież i piłkarzy “na dorobku”. Bundesliga, podobnie jak liga angielska, młodego Norwega też jednak wypluła. Zbierał się ponownie na wypożyczeniach, trafiając do trzeciej już ligi z europejskiego Top5 – La Ligi. A że sinusoida tym razem znowu wskazywała górkę, mieliśmy kolejny renesans formy.
O ile Sorloth w pierwszym sezonie w Realu Sociedad dał tylko sygnał, że warto na niego stawiać, to w drugim miał już liczby na poziomie dwucyfrowym, zapewniając szesnaście goli i cztery asysty w 46 spotkaniach we wszystkich rozgrywkach. Wtedy nieoczekiwanie zamienił właśnie szykujący się do fazy grupowej Ligi Mistrzów Sociedad, na grający “tylko” w Lidze Europy Villarreal. Na jego decyzję miało wpływ kilka czynników. Przyzwyczajony do ciągłych zmian piłkarz, będący przez dwa lata w jednym miejscu, poczuł chęć podjęcia nowego wyzwania. Chętnie też zamienił chłodną oceaniczną bryzę z San Sebastian na śródziemnomorski klimat południa Hiszpanii.
Jednak przede wszystkim, jak przyznał w jednym z wywiadów, czuł, że trener Alguacil chciał go zatrzymać, ale rozmowy na temat podpisania nowego kontraktu wciąż nie posuwały się do przodu. Ostatecznie konkretnej oferty ze strony władz Realu Sociedad nie otrzymał i wolał jasną, klarowną sytuację, którą zapewniło mu Villarreal. – Mój charakter nie pozwala mi znosić roli rezerwowego. Muszę grać regularnie w pierwszym składzie, bo inaczej staję się nerwowy i nieprzyjemny – tak Sorloth tłumaczył brak cierpliwości do wahań sterników baskijskiego klubu.
ŚRÓDZIEMNOMORSKI KLIMAT SŁUŻY WIKINGOM
Norweg miał w Żółtej Łodzi Podwodnej od razu wejść w buty Nicolasa Jacksona, sprzedanego do Chelsea odkrycia poprzednich rozgrywek. Choć wzrostem podobni, różnił ich styl gry i żywiołowość na boisku. Sorloth jednak potrafił uciszyć krytyków efektownym początkiem. Strzelił cztery gole w pierwszych sześciu meczach ligowych i dwa w pierwszych trzech starciach w Lidze Europy. Potem jednak się zaciął, a do tego przyplątała się kontuzja mięśniowa, która wykluczyła go z gry w kilku spotkaniach. Znów pojawiły się głosy wątpiące w jakość “kopii Haalanda”.
Rok 2024 to już jednak popis jeszcze 28-letniego gracza Villarrealu. Siedemnaście goli w siedemnastu meczach ligowych. Najpierw drugi hat-trick w karierze w meczu z Granadą 3 marca, potem dwa dublety przeciwko Rayo Vallecano i Sevilli, a na deser cztery gole przeciwko Realowi Madryt.
Do przerwy Królewscy prowadzili aż 4:1 i mieli ten mecz pod kontrolą. W drugiej części wydarzyły się jednak rzeczy niespodziewane. W 48. minucie po raz drugi w tym meczu i po raz drugi głową na listę strzelców wpisał się Sorloth. To jednak nie był koniec show Norwega. Napastnik w ciągu ośmiu minut jeszcze dwa razy znalazł drogę do bramki Łunina, idąc tym razem w ślady nie swojego rodaka Haalanda, ale Roberta Lewandowskiego, który strzelił Realowi cztery gole w jednym meczu w pamiętnym półfinale Champions League.
Alexander Sørloth! 🔥🔥🔥
Cztery gole przeciwko Realowi, w tym trzy w przeciągu ośmiu minut! Co za występ Norwega! ⚽⚽⚽
📺 Mecz trwa w CANAL+ SPORT2 i CANAL+ online: https://t.co/P5UQXX9TxQ pic.twitter.com/AUxiXRctFI
— CANAL+ SPORT (@CANALPLUS_SPORT) May 19, 2024
Trybuny Estadio de la Ceramica oszalały z radości, mecz zakończył się wynikiem 4:4, efektownym, choć prawdopodobnie wykluczającym Villarreal z udziału w pucharach w przyszłym sezonie. Tymczasem sam Sorloth zasiadł na fotelu lidera w klasyfikacji strzelców La Ligi. Aktualnie w wyścigu o Trofeo Pichichi ma dwie bramki przewagi nad Artemem Dowbykiem i przed sobą ostatnią serię spotkań.
Dla Norwega lato może być wyjątkowo ciekawe, bo coraz bardziej prawdopodobny król snajperów w Hiszpanii będzie łakomym kąskiem transferowym. Choć sam 28-latek zarzeka się w wywiadach, że nigdzie się spod Walencji nie wybiera, a jego sytuacja życiowa (oczekiwanie na pierwszego potomka) także skłania go do pozostania w Villarrealu, to może to być najlepszy moment na próbę sprawdzenia się na tym najwyższym poziomie, gdzie do tej pory z Wikingów sprawdzili się tylko Haaland i Solskjaer. Jest to też być może ostatni moment dla władz Żółtej Łodzi Podwodnej, aby na nim zarobić naprawdę duże pieniądze.
I tylko kibiców reprezentacji Norwegii szkoda… Dwóch kadrowiczów w roli najlepszych strzelców dwóch z pięciu najsilniejszych lig świata to niespodziewana koincydencja, nawet dla rodzimych fanów. Wielkie sukcesy obu napastników na niwie klubowej są tylko nagrodą pocieszenia po braku awansu na czerwcowe Euro 2024. Brak tych piłkarzy na takim turnieju jest dużą stratą również dla bezstronnych obserwatorów, a selekcjoner Stale Solbakken jedną z najlepszych linii ataku na kontynencie wciąż nie potrafi obudować w taki sposób, aby dać kadrze Norwegii upragniony powrót na europejskie salony.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Sorloth powtórzył wyczyn „Lewego”. Mamy kluczowe rozstrzygnięcia w La Liga!
- Trela: Piękno tabeli końcowej. Wszystkie dramaty i wariactwa sezonu Bundesligi
- Trzęsienie ziemi w Barcelonie. Jest już kandydat w miejsce Xaviego!
- Hiszpańskie media: Lewandowski dał lekcję, jak powinien poruszać się napastnik