Reklama

Tomasz Tułacz: Rumak popełnił błąd. Za takie słowa często się płaci [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

11 maja 2024, 08:30 • 24 min czytania 29 komentarzy

Jak zareagował na krzywdzące i trochę bezmyślne słowa Mariusza Rumaka? Który z trenerów w Ekstraklasie użył niedawno metod z lat 70.? Dlaczego nie rozumie zarzutów o granie na czas? Jak jego zespół wybiera konkretne rozegranie stałego fragmentu gry? Tomasz Tułacz od niemal 10 lat prowadzi Puszczę Niepołomice. W ubiegłym sezonie sprawił sensację, awansując z drużyną do Ekstraklasy, a teraz może ją utrzymać w najwyższej lidze. W dużej rozmowie z Weszło Tułacz opowiada o swoim dzieciństwie, treningach pływackich, ciarkach na całym ciele w NRD i sytuacji, po której długo nosił w sobie żal. Wspomina też najgorsze czasy polskiego futbolu, przesiąkniętego korupcją. Mówi, że nie wierzy tym, którzy grali wtedy w lidze, a dziś przekonują, że nie doświadczyli żadnej korupcji. 

Tomasz Tułacz: Rumak popełnił błąd. Za takie słowa często się płaci [WYWIAD]

Jakub Radomski: Często ma pan wrażenie, że rywale patrzą z góry na pana zespół? 

Tomasz Tułacz, trener Puszczy Niepołomice: Nie nazwałbym tego w ten sposób, ale na pewno często odczuwamy w środowisku deprecjonowanie tego, co robimy. My robimy, co możemy, żeby utrzymać się w lidze, a ludzie umniejszają nam, zwracając uwagę na elementy, które przecież są bardzo ważne w piłce. Mam na myśli kolektyw, nasze działania zbiorowe, grę bezpośrednią, czy utrudnianie gry przeciwnikowi w taki sposób, że chyba żaden zespół nie lubi się z nami mierzyć.

Mariusz Rumak przed meczem Puszczy z Lechem Poznań powiedział o was tak: „Jest to zespół, który gra powtarzalnie. Bardzo mocne stałe fragmenty gry, wyrzuty z autów, po których Puszcza strzeliła siedem bramek. To nie są jakieś ustalone rozegrania, schematy. Po prostu piłka spada w polu karnym i zaczyna być niebezpiecznie. A najtrudniej jest zapanować nad chaosem”. Bardziej zezłościły czy rozbawiły pana te słowa?

To jest właśnie to deprecjonowanie. Być może chciał w ten sposób nas sprowokować, ale za takie słowa często się płaci, bo one też mobilizują rywala. Chyba każdy widzi, że mówienie o przypadkowości przy naszych stałych fragmentach gry nijak ma się do rzeczywistości i do tego, jak zdobywamy bramki. Zresztą wygrany przez nas 2:1 mecz z Lechem chyba pokazał, jak na moich piłkarzy podziałały słowa trenera Rumaka.

Reklama

Może on nie wierzył w to, co mówi, tylko po prostu w średnio mądry sposób próbował was sprowokować?

Nie rozmawiałem z nim o tym. Myślę, że na pewno popełnił błąd, z którego powinien wyciągnąć wnioski. Wielką klasę pokazał natomiast napastnik Lecha Mikael Ishak, który po spotkaniu nam gratulował. To bardzo dobry zawodnik i taki sam człowiek.

Zdarza się panu wykorzystywać tego typu wypowiedzi innych, jak ta Rumaka, żeby zmotywować zespół? Mówić zawodnikom w szatni coś w stylu: „Zobaczcie, co powiedzieli o nas. Wy teraz możecie wyjść na boisko i pokazać, jak jest naprawdę”?

Przed meczem z Lechem tego nie zrobiłem, bo wiedziałem, że do moich piłkarzy to już dotarło. Zrobiłem tak natomiast przed półfinałem barażów o Ekstraklasę, który graliśmy z Wisłą w Krakowie. Ich ówczesny trener, Radosław Sobolewski, zaczął w niewybredny sposób opowiadać na konferencji, że Puszcza bazuje na wymuszaniu rzutów wolnych czy spowalnianiu, opóźnianiu gry, co jest kompletnym absurdem. Nawiązałem do tego, a to bardzo zjednoczyło mój zespół i zwyciężyliśmy.

Ja w ogóle nie wiem, jak to jest – inni trenerzy nie widzą tego, jak my naprawdę gramy? Sędziowie też czasami mają problem z oceną. Rozmawiałem niedawno z arbitrem, który zwrócił nam uwagę na początku spotkania, że gramy na czas.

Reklama

Bartosz Frankowski.

Dokładnie. I tłumaczę mu, że nasz styl polega na tym, że kiedy mamy np. wrzut z autu, stoperzy wchodzą w pole karne. Przecież oni nie pobiegną tam sprintem, tylko przemieszczą się w truchcie, a to trwa. Oni muszą pokonać 60, 80 metrów, do tego cała drużyna ustawia się tak, jak mamy to
zaplanowane. To również trwa. My na odprawach nie mamy w planach żadnych działań spowalniających grę. Nie ma tego w naszych zasadach gry i często zastanawiamy się ze sztabem, dlaczego jesteśmy tak postrzegani.

Dla nas po prostu rzut wolny czy rożny to element, którym chcemy zaskoczyć. Piłkarze muszą znajdować się na określonych pozycjach, poza tym zawodnik wykonujący stały fragment gry podejmuje decyzję, który wariant wybrać. To musi zająć trochę czasu. Podobnie jest z bramkarzami – w naszym systemie bramkarz wprowadza piłkę do gry, kiedy zawodnicy z pola są odpowiednio ustawieni. Czasami zawaha się, bo widzi, że nie stoją na boisku tak, jak zaplanowaliśmy. Że ktoś zaspał, zagapił się, zapomniał. O to w tym chodzi. Tymczasem podczas ostatniego spotkania domowego, z Koroną Kielce, rywale krzyczeli od piątej minuty, że opóźniamy grę.

Na konferencji prasowej po tamtym meczu odniósł się pan konkretnie do zarzutów Kamila Kuzery, trenera Korony, że boisko nie zostało podlane.

Kojarzyłem trenera Kuzerę z jednego z kursów trenerskich w województwie podkarpackim i odbierałem go bardzo pozytywnie. Dziś też życzę mu jak najlepiej w jego pracy. Mam świadomość tego, jaka ciąży na nim odpowiedzialność. Ale mówienie o niepodlaniu murawy to używanie jakichś metod z lat 70. czy 80. Boisko jest takie same dla obu drużyn i trochę słabo to wygląda, gdy przyjeżdża jeden, drugi, trzeci rywal i szuka takich usprawiedliwień.

A co do stylu gry, to musimy szukać swoich mocnych stron i znaleźliśmy sposób, który jest nieprzyjemny dla rywali. Upraszczamy w pewien sposób nasz futbol, gramy bardzo bezpośrednio, co sprawia, że nie jest łatwo zabrać nam piłkę poprzez pressing, na naszej połowie. Jesteśmy beniaminkiem, który chce zostać w lidze. Jeżeli uda nam się zrealizować ten cel, myślę, że w kolejnej rundzie będziemy grać inaczej.

W 2021 roku w rozmowie z Łukaszem Olkowiczem z „Przeglądu Sportowego” powiedział pan, że Puszcza ma około 100 wariantów rozegrania stałych fragmentów gry. Ile ich jest dzisiaj?

Mamy bardzo, bardzo bogaty arsenał. Mówimy tutaj o rzutach wolnych, rożnych, wrzutach z autu. Dzielimy to w Puszczy na różne sekcje, rozdziały. Weźmy rzut rożny: może być kombinacyjny, może być bezpośredni. Kombinacja może być w drugie tempo, ale i w trzecie. Jest tego ogrom, naprawdę. Ale wie pan, co jest ciekawe? Wszyscy nas chwalili za te stałe fragmenty, a ja miałem do drużyny pretensje, że korzystaliśmy przy nich tylko z tych prostszych, bezpośrednich rozwiązań, a unikaliśmy kombinacji.

Do czasu.

Czułem wielką satysfakcję, gdy po kombinacyjnym rzucie wolnym strzeliliśmy Lechowi gola na 2:0. To było ogromne zaskoczenie. Na poziomie Ekstraklasy nie zagraliśmy tego wcześniej skutecznie. Kilka razy próbowaliśmy czegoś podobnego, np. w Lubinie, w meczu z Zagłębiem, i byliśmy blisko, ale nie przyniosło to gola. Widocznie rywale nie zwrócili uwagi na tamtą sytuację. Nasze stałe fragmenty dostosowujemy do tego, jak broni przeciwnik, ale wybór wariantu rozegrania należy do zawodników. Analizujemy, jak rywal ustawia się w obronie do rzutów wolnych, rożnych, do wrzutów z autu. Obserwujemy pod tym kątem wiele spotkań. Przedstawiamy zespołowi pewne rozwiązania, na końcu zawsze pada pytanie: „A co, wy, panowie, sądzicie?„. I następuje burza mózgów. Później wychodzimy na boisko i wdrażamy w treningu te rozwiązania. Chcemy, by nasi piłkarze byli przeszkoleni i przekonani, że to się może udać.

https://twitter.com/CANALPLUS_SPORT/status/1779177116602360041

W przypadku gola z Lechem zawodnicy zrobili to perfekcyjnie: normalnie dobiegamy do muru, a w tym przypadku odległość była większa, więc stanęli między murem a strefą, gdzie zgromadziło się kilku obrońców Lecha. Dlatego mieli idealny timing do zaatakowania piłki. Lech nie umiał się ustawić, nie wiedział, co się dzieje. Zaletą tego wariantu jest to, że czterech czy pięciu rywali staje się niepotrzebnych, do tego ktoś stoi w murze, a ktoś inny jest w ogóle poza obszarem gry w piłkę. Wykorzystaliśmy to. To był bardzo ważny moment spotkania. Lech miał niby jeszcze około 70 minut, by zareagować, ale miałem wrażenie, że utrata bramki w taki sposób ich zdemolowała i ciężko im było wrócić do meczu. Oczywiście, w drugiej połowie już dominowali, ale nie widziałem stwarzanych przez nich stuprocentowych okazji.

Piłkarze Puszczy cieszą się z pokonania Lecha Poznań 

W kolejnym spotkaniu próbowaliśmy podobnego wariantu, tylko z dośrodkowaniem na dalszy słupek. Pomysł był, ale tym razem zabrakło jakości. Czekam teraz na to, żeby mój zespół kombinacyjnie rozegrał rzut rożny i strzelił z niego gola. Mamy przygotowane różne warianty.

Jak u pana w ogóle zaczęło się zainteresowanie stałymi fragmentami gry? Wiem, że na warszawskiej AWF pisał pan pracę właśnie na ich temat.

Jako piłkarz nie dysponowałem świetnymi warunkami fizycznymi, dlatego wykonywałem stałe fragmenty: czy to w Stali Mielec, Stali Stalowa Wola, czy w Stali Rzeszów. Później, już jako trener, od początku swojej pracy po to sięgałem. Wychodziłem z założenia, że mecze często są bardzo wyrównane, nie wszystko się układa, czasami przeciwnik jest lepszy i wtedy to właśnie świetnie wykonany rzut wolny, pośredni czy bezpośredni, albo odpowiednie rozegranie rzutu rożnego, może decydować o wyniku meczu. Kiedy prowadziłem Resovię, awansowaliśmy z III do II ligi i na 54 gole strzelone w sezonie aż 34 padły ze stałych fragmentów, nie licząc rzutów karnych.

Właśnie wtedy pisałem pracę, o której pan wspominał. Miała tytuł: „Skuteczność wykonywania stałych fragmentów i ich wpływ na wynik meczu oraz osiągane cele”. Pamiętam prezentację tej pracy dla innych trenerów. Wzbudziła bardzo duże zainteresowanie: długo rozmawialiśmy o tym, jak szczegółowość i zwracanie uwagi na niuanse, nawet przy karnych, wpływa na skuteczność lub nieskuteczność stałych fragmentów. Oczywiście mój pomysł na grę mocno determinuje środowisko, w którym obecnie pracuję. Ale proszę zwrócić uwagę, jak wiele spotkań na najwyższym światowym poziomie jest dzisiaj rozstrzyganych przez stałe fragmenty gry.

Wspomniał pan już o karierze piłkarskiej. Jeżeli dorasta się w latach 70. i 80. obok stadionu Stali w Mielcu, można zająć się czymś innym, niż piłką?

Nie było na to szans. Kiedy byłem dzieckiem, Stal zdobywała dwa razy mistrzostwo Polski, była też druga i trzecia w lidze. W moim bloku mieszkał Andrzej Szarmach, ledwie dwie klatki dalej. Sąsiadem był też Darek Kubicki, wtedy młody i zdolny piłkarz. Uwielbiałem ich, a do tego mieszkali tak blisko. W szkole specjalizacja piłkarska była jednak dopiero od piątej klasy. Wcześniej chodziłem do klasy ze specjalizacją pływacką. Najlepiej szło mi stylem motylkowym. Pamiętam, że przepływałem 2000 metrów dziennie. 80 basenów, które rozkładały się na trening poranny i popołudniowy.

Miałem możliwości jako pływak, ale nie potrafiłem poradzić sobie z głową, gdy płynąłem od ściany do ściany. Nie wiedziałem, czym w tym czasie mogę ją zająć. Może byłem zbyt żywotny na taki sport? Może pływanie było po prostu zbyt spokojne? Koledzy podczas treningu powtarzali sobie wiersze, przygotowywali się do lekcji, a ja tego nie umiałem. Ta monotonia mnie dobijała. Dziś uważam, że bycie piłkarzem to najwspanialszy zawód na świecie. Gdy przebywałem na zgrupowaniach w różnych ośrodkach, wracałem z zajęć i widziałem bokserów czy lekkoatletów, wykonujących bardzo ciężki trening. Idę na obiad i oni dalej ćwiczą. Wracam z jedzenia, a oni mają jakieś mordercze obciążenia. To mi uświadamiało, jak nam jest dobrze.

W końcu, w piątej klasie podstawówki, zająłem się piłką. Ale przez trzy lata nie rozegrałem żadnego meczu. Mało tego, nie zabrano mnie na żaden mecz.

Dlaczego?

Bo byłem słabszy od kolegów. I za mały. Był taki obóz letni, na który klasa sportowa zawsze jeździła w wakacje z przedstawicielami innych dyscyplin. Po siódmej klasie liczyłem, że znajdę się w końcu w składzie, ale trener zdecydował, że zostaję w domu, bo pojawiło się dwóch chłopców z zewnątrz, grających w reprezentacji województwa, więc trzeba było zrobić dla nich miejsce. Do dziś pamiętam, jak oni pojechali, a ja stoję bezradnie pod blokiem. No jak to – znowu nie pojechałem?! To był uraz, który nosiłem w sobie przez wiele lat.

Już wtedy musiał pan innym coś udowadniać.

Okazało się jednak, że miałem szczęście. Zostałem w Mielcu i zacząłem chodzić na „Wakacje z piłką” – zajęcia, które prowadził Witold Karaś, kolejny znakomity zawodnik Stali. Na stadion przychodziła młodzież z pobliskich bloków, głównie chłopaki z siódmej i ósmej klasy. Zajęcia odbywały się rano. Nagle okazało się, że jestem wśród nich najlepszy. Usłyszałem wtedy od trenera Karasia dużo ciepłych słów, które bardzo mocno na mnie wpłynęły i zachęciły do ciągłej pracy. Trwały wakacje, a rodzice siedzieli w pracy? Wychodziłem z piłką pod blok i tłukłem codziennie o ścianę. Odbijałem piłkę o piaskownicę, biegałem z nią między drzewami. Gdy koledzy wrócili z tamtego obozu i zacząłem z nimi grać, usłyszałem od szkoleniowca: „Jak to możliwe, że nie pojechałeś na obóz? Przecież ty jesteś tutaj najlepszy”. Z dnia na dzień stałem się podstawowym zawodnikiem.

To był początek ósmej klasy, gdy zagrałem pierwszy mecz. Minął rok, a ja grałem już w reprezentacji Polski swojego rocznika. Kadra do lat 16, pojechaliśmy do NRD. Pamiętam wyjście na stadion i moment, gdy zaczęli grać Mazurka Dąbrowskiego. Jak ja to przeżywałem! Drżałem na całym ciele. Przypomniały mi się mistrzostwa świata w Hiszpanii z 1982 roku, rozgrywane w specyficznym czasie. W Polsce stan wojenny, nie dało się nie wiązać wtedy sportu z polityką. Kiedy występowała Polska i grano hymn, w moim domu stało się na baczność. To było coś wyjątkowego, najważniejszego. A teraz ja jestem jednym z tych, którym go grają. Nie mogłem w to uwierzyć. Niedługo później zacząłem się przebijać do pierwszego zespołu Stali, która była wyjątkową drużyną.

Tomasz Tułacz jako trener Puszczy, 2016 rok 

W 1976 roku grała nawet dwumecz z Realem Madryt. U nich w składzie Paul Breitner, Jose Antonio Camacho, Vicente Del Bosque.

Byłem dzieckiem i nie zabrano mnie na stadion. Patrzyłem na ten mecz z zewnątrz, przez jakąś siatkę. Wielkie wrażenie zrobił na mnie tłum ludzi, generujący niesamowity hałas. Na meczu był ojciec i wrócił do domu ze spodniami mocno spalonymi od wypalanych papierosów. Tak gęsto było na trybunach. Ktoś rzucił peta i tata miał dziurę. Mama trochę się na to wkurzyła, a ja strasznie mu zazdrościłem, że oglądał na żywo ten mecz.

Kolejne spotkanie pucharowe, które pamiętam – mecz z Lokeren. Byłem już bardziej świadomym chłopcem, który przychodził oglądać wszystkie możliwe treningi Stali. Podziwiałem Grzegorza Latę, Henryka Kasperczaka i innych reprezentantów Polski. Kiedy do stałego fragmentu gry podchodzili Włodzimierz Ciołek z Kazimierzem Budą, cały stadion wstawał. Ludzie wiedzieli, że to zalążek bramki. Oni potrafili wykonać rzut wolny kombinacyjnie: przez podrzut i uderzenie nad murem. Może już wtedy zaczęło mnie to tak inspirować?

Występował pan też w reprezentacji olimpijskiej, prowadzonej przez Janusza Wójcika, ale doznał pan kontuzji i, kiedy zaczęły się eliminacje, przestał być do niej powoływany. Gdy patrzy pan na to, że koledzy sięgnęli po srebro igrzysk w Barcelonie w 1992 roku, a później większość zrobiła spore kariery, jest taka myśl, że również pana droga mogła potoczyć się w innym kierunku?

Rozmawiałem z trenerem Wójcikiem, gdy doznałem urazu i kiedy poznaliśmy rywali w grupie eliminacyjnej. To był bardzo bezpośredni człowiek. Wymyślał nam pseudonimy, z których część nie nadaje się do publikacji. Trafiliśmy w grupie na drużyny bardzo fizyczne. Wójcik powiedział mi, że jestem niskiego wzrostu i prawdopodobnie w środku pola będzie szukał innych rozwiązań. Wtedy zrozumiałem, że może mi już być ciężko załapać się do tej drużyny. Ale występowanie w niej, gra z zawodnikami, którzy później stali się mocnymi punktami pierwszej kadry, to był zaszczyt, naprawdę. Dzięki wsparciu specjalnej fundacji i pieniądzom pana Zbigniewa Niemczyckiego mogliśmy jeździć na zgrupowania do ciepłych krajów.

Szczególnie pamiętam jedno, w Malezji. Po drodze międzylądowanie w Bangkoku. W Polsce była jeszcze komuna, dopiero czuć było w powietrzu zmiany, a my mieszkamy w pięciogwiazdkowym hotelu, w kosmicznych warunkach. Treningi były późno, bo panowały upały, do tego jeszcze ogromna wilgotność. Godzinami leżeliśmy przy basenie, a ja jako niedoszły pływak mogłem się trochę popisać w wodzie. Przed każdym pokojem leżała zgrzewki coca-coli, która też była wtedy luksusem.

Gdy dziś myślę o młodzieżówce trenera Wójcika, utwierdzam się w przekonaniu, że obecny przepis o młodzieżowcu jest dobry i ma rację bytu. Jestem jedynym trenerem w Ekstraklasie, który jest aż tak do niego przekonany.

Dlaczego?

Bo widziałem, jak wiele dobrego dawało wtedy stawianie w lidze na 17-, 18- i 19-letnich piłkarzy. My nie byliśmy wtedy wszyscy gotowi do grania od razu w podstawowych składach, a jednak trenerzy po nas sięgali. Ja miałem 17 lat i dostałem szansę w Stali od trenera Włodzimierza Gąsiora. Podobnie było z Krzyśkiem Bukalskim i Mirosławem Waligórą w Hutniku Kraków, Jerzym Brzęczkiem i Grzegorzem Mielcarskim w Olimpii Poznań, Tomkiem Łapińskim w Widzewie Łódź, Darkiem Gęsiorem w Ruchu Chorzów, Andrzejem Juskowiakiem w Lechu Poznań. Mógłbym tak wymieniać.

Był jeszcze Tomek Wieszczycki, dziś ekspert Canal +, a wtedy 17-latek, który wychodził na boisko w podstawowym składzie ŁKS-u i kiedy robił balans ciała w bok, cała drużyna przeciwnika dawała się wyprowadzać w pole. Najmłodszy na boisku, a prezentował się jak rutyniarz i znakomicie grał głową. Graliśmy w podstawowym składach, byliśmy odważni. Ktoś zagrał jeden słabszy mecz? Trudno, trener ciągle dawał mu szansę. Oczywiście było nam łatwiej, bo do naszej ligi nie zjeżdżało wtedy tylu obcokrajowców, ale uważam, że to właśnie sprawiło, że ta drużyna osiągnęła w Barcelonie tak znakomity wynik.

Nie mam dziś żalu o to, że Wójcik przestał na mnie stawiać. Uważam wręcz, że miałem w swojej drodze zawodniczej szczęście. Był moment, gdy mogłem zmienić środowisko, do GKS-u Katowice chciał mnie ściągnąć prezes Marian Dziurowicz. Już w zasadzie wszystko było dogadane, ale zdecydowałem się jednak zostać w Mielcu.

Debiutował pan w dorosłej piłce w Stali, która spadała z najwyższej ligi. O jej dziwnych meczach czasami pisały media, choć generalnie w środowisku dominowała zmowa milczenia. Karierę kończył pan w Tłokach Gorzyce – klubie, który miał swój moment świetności, grał na drugim szczeblu rozgrywkowym. Ale dziś najbardziej jest kojarzony z artykułami o korupcji w polskiej piłce.

Ja nie miałem z tym bliskiej styczności jako młody zawodnik, naprawdę. Prawdopodobnie nikt nas wtedy nie wtajemniczał. Myśmy się z tym wszyscy zetknęli jako bardziej doświadczeni piłkarze. Mówię „wszyscy”, bo jeżeli ktoś dzisiaj opowiada, że grał w tamtych czasach w polskiej lidze i o niczym nie wiedział, to ja mu nie wierzę.

W ostatnich latach wychodziły różne książki, pamiętniki, publikowane są zeznania z Wrocławia. Z tych źródeł dowiadywałem się o konkretnych spotkaniach i kto był w nie zamieszany. Zdarzały się mecze, które prowadziłem jako trener, a tu nagle czytam, że miał w nich paść zupełnie inny wynik, niż miał miejsce. Ale ten czas już za nami. Dobrze, że to jest już za nami, bo to był najczarniejszy okres polskiej piłki nożnej. Myślę, że środowisko się w jakimś stopniu oczyściło. Czy wszyscy, którzy powinni, ponieśli konsekwencje? To pytanie nie do mnie, ale podejrzewam, że nie. Jeżeli ktoś nie brał w tym udziału bezpośrednio, to brał na pewno pośrednio, w jakimś kontekście.

Wkurzają mnie tylko wywiady niektórych znanych osób, które grały wtedy w piłkę, mówiących, że nie pamiętają nic złego. Podam jeden przykład – były reprezentant Polski, wielki talent, miał 17 lat. Myślę, że mógł zrobić ogromną karierę, ale w swoim ówczesnym klubie na coś się zgodził, coś podpisał, dołożył się i później musiał ponieść konsekwencje. Został zawieszony i trauma z tym związana była widoczna później, gdy prowadziłem go w Resovii i Siarce Tarnobrzeg. W dużej mierze przez to nie zrobił wielkiej kariery. Jaki ten biedny chłopak miał wtedy wpływ na to wszystko? Pewnie mniej więcej taki, jak Łukasz Piszczek, gdy był młodziutkim zawodnikiem Zagłębia Lubin.

Tomasz Tułacz na stadionie w Rzeszowie, październik 2023 roku 

Było już tutaj o Kasperczaku. Pan był u niego na stażu, gdy prowadził dominującą w lidze Wisłę Kraków. Dużo można było się nauczyć?

Zacznę od tego, że Henryk Kasperczak to trochę porażka polskiej piłki nożnej.

Dlaczego?

To jeden z najwybitniejszych polskich trenerów, który nieprzypadkowo odnosił sukcesy w kraju tak mocnym piłkarsko, jak Francja. Ma ogromny autorytet jako trener, ale też jako człowiek. Na tamtym stażu chłonąłem jego filozofię gry, patrzyłem, jak wymyślał ćwiczenia i dobierał środki treningowe pod zespół. Widziałem, jak był zaangażowany w to, co robi, a jednocześnie, jaką zachowywał kulturę. Był dla mnie wzorem – chciałem umieć funkcjonować tak, jak on, przy swoim temperamencie i emocjach. Ale nigdy mi się to nie udało i chyba już się nie uda. To wielki minus naszej piłki, że Henryk Kasperczak nigdy nie został selekcjonerem reprezentacji.

Jak bardzo pan zmienił się jako trener? Może przytoczę pewną historię, która skłania mnie do tego pytania. W 2019 roku zawodnikiem Puszczy został Konrad Nowak, przeniósł się do was z Górnika Zabrze. Trafił do Niepołomic, ale w pewnym momencie stracił miejsce w składzie. Zaczął wtedy myśleć, że nie nadaje się na poziom I ligi, rozpoczął współpracę z psychologiem. Mateusz Brela, który mu pomagał, opisał mi Puszczę jako klub z wymagającym trenerem Tułaczem, który nie skupia się na relacjach z zawodnikami, a dużo bardziej na celu, wyniku, co miało wpływ na psychikę Nowaka. Oni mieli prawo postrzegać to w ten sposób?

Nie dziwię się tej opinii, bo rzeczywiście byłem dla zawodników takim surowym ojcem. Na jednej z konferencji szkoleniowych opowiadałem, że bardzo duży wpływ na to, jakimi jesteśmy trenerami, mają wzorce, jakie sami czerpaliśmy od swoich szkoleniowców. A kiedy ja grałem w piłkę, panował tzw. zimny chów. Trenerzy nie mieli czasu i środków, żeby np. dokonywać indywidualnych analiz. Dostawałeś informację i musiałeś ogarnąć to sam. Szczerze? Nie potrafiłem sobie z tym poradzić jako zawodnik. To mnie zatrzymywało. Dzisiaj jako trener działam inaczej w kontekście relacji. To najważniejszy czynnik, decydujący o dobrej współpracy z zespołem.

Wiem, że jestem emocjonalnym człowiekiem i mówiłem o tym swoim piłkarzom. Tłumaczyłem, że jeżeli przekazuję komuś informacje, okazując emocje, to oznacza, że ten ktoś jest dla mnie bardzo ważny. Przykład Konrada jest bardzo ciekawy. On do nas przyszedł po poważnych kontuzjach, dwa razy zrywał więzadła. Wiedzieliśmy, że to jest poziom talentu Arka Milika.

Aż tak?

Tak, swego czasu szli razem do Górnika z Rozwoju Katowice. Bardzo chciałem, by odbudował się u nas, ale rzeczywiście surowość klimatu i moja surowość też, powodowały, że szybko się zniechęcał. Gdy coś mu nie wychodziło, okazywał bardzo duże zdenerwowanie na siebie. Bolało mnie to. Sam w pewnym momencie zacząłem namawiać zawodników, żeby sięgali po trenera mentalnego, szukali wsparcia psychologicznego, jeżeli czują, że trener im nie wystarcza.

Konrad miał nieprawdopodobny potencjał, naprawdę. I rzeczywiście, kiedy on potrzebował przede wszystkim stabilności gry, czyli wychodzenia regularnie od pierwszej minuty, nie dostawał tego, bo w drużynie była rywalizacja. Podjęliśmy decyzję, że możemy go oddać do Odry Opole. Opisałem jej trenerowi Nowaka w samych superlatywach. Powiedziałem, że to wielki talent, którego ja niestety nie umiałem na nowo pobudzić. Cieszyłem się, gdy Konrad po przenosinach do Opola miał świetny moment. A kiedy po raz trzeci zerwał więzadła, było mi strasznie przykro.

Konrad Nowak (z lewej) w meczu Pucharu Polski, w barwach Puszczy, przeciwko Legii Warszawa

Czytałem pana wywiad dla Weszło sprzed sezonu 2022/2023. Mówi pan w nim, że Puszcza będzie grała o utrzymanie w I lidze, dodając, że w miesiąc stracił pan połowę pierwszego składu. Tymczasem to właśnie w tamtym sezonie awansowaliście do Ekstraklasy.

Gdy w sierpniu 2015 roku zostałem trenerem Puszczy, zespół zajmował ostatnie miejsce w II lidze. Mimo tego z szefami klubu nie rozmawialiśmy o utrzymaniu, a o tym, żeby w kolejnym sezonie wywalczyć awans na drugi szczebel rozgrywek. Nikt nie zakładał, że my z tej II ligi w ogóle możemy spaść. To mi się spodobało, dlatego byłem nastawiony na tak. Później w zasadzie w każdym kolejnym sezonie włodarze klubu mówili głównie o tym, żeby osiągać jak najwyższe cele, co komponuje się z tym, jak ja podchodzę do sportu. Jest takie powiedzenie: „Mierz w gwiazdy, a osiągniesz chmury”.

Był tylko jeden sezon, w którym z I ligi spadał jeden zespół, a my mieliśmy już tylko iluzoryczne szanse na baraże. Wtedy stwierdziliśmy, że będziemy grać głównie młodymi zawodnikami, żeby ich rozwinąć. W tej grupie był Karol Knap, który występował wtedy u nas regularnie. Ściągnęliśmy go z IV ligi, z Karpat Krosno, a dziś jest w Cracovii, podobnie jak Michał Rakoczy – obecnie kapitan „Pasów”, a w tamtym sezonie 2020/2021 również zawodnik Puszczy. Michała wypożyczyliśmy, gdy był trochę zakopany w tym Krakowie, nie grał, a teraz, gdy widzę, że jest tam kluczowym zawodnikiem i co wyprawia na boisku, serce mi rośnie. Ciągle mu powtarzałem: „Graj z uśmiechem na ustach. Przecież tobie sprawia to radość”. I on teraz tak gra.

Ale pytał pan o poprzedni sezon. Klub obchodził stulecie i stwierdziliśmy, że fajnie byłoby zająć najwyższe miejsce w historii. Rekordem była ósma lokata, mierzyliśmy wyżej, ale siódme miejsce to taki trochę słaby cel, prawda? Więc spróbowaliśmy powalczyć o szóstkę, o baraże. Konkurencja była wielka, rywalizowaliśmy z naprawdę mocnymi klubami, mającymi większy budżet i lepszą infrastrukturę. Mimo to przez pewien czas nawet prowadziliśmy w tabeli. Kiedy weszliśmy do baraży z piątego miejsca, w naszej szatni zapanowało hasło: „Jutra nie ma”. I tak właśnie zagraliśmy z Wisłą w Krakowie. Na trybunach 25 tysięcy ludzi, kibicujących Wiśle, a my zwyciężamy. I to nie 1:0, parkując autobus w polu karnym, tylko 4:1, po świetnej i świadomej grze. Strzeliliśmy wtedy dwa gole po stałych fragmentach. Byłem dumny z drużyny.

Wcześniej, w ostatniej kolejce, graliśmy u siebie z Chrobrym Głogów. Atakowaliśmy, mieliśmy masę sytuacji, ale przegraliśmy 0:1 po golu w ostatniej minucie i przez to półfinał z Wisłą rozgrywaliśmy w Krakowie, a nie u siebie. Jednak zespół w ogóle się tym nie załamał i pokazał klasę. Później, mając w głowach nasze motto, ograliśmy w finałowym meczu o Ekstraklasę Termalikę Bruk-Bet Nieciecza. I wylądowaliśmy w najwyższej lidze, ku zdumieniu całego środowiska piłkarskiego w Polsce.

Tułacz stylizowany na Napoleona, po wywalczeniu awansu do Ekstraklasy

Dużo miał pan ofert, odkąd objął pan Puszczę? Takich konkretnych?

Było ich kilka. Najbardziej konkretna, o której mogę powiedzieć, to ta pod koniec 2020 roku, kiedy jedną nogą byłem w Podbeskidziu Bielsko-Biała. Miałem skompletowany sztab, ale ostatecznie odmówiłem, ze względu na pewne dynamiczne wydarzenia, sytuację rodzinną. Nie mówię o tym, żeby się chwalić, tylko po prostu ówczesny prezes Podbeskidzia, Bogdan Kłys, publicznie o tym wtedy poinformował.

A później były jakieś oferty z Ekstraklasy?

Były zapytania, na zasadzie: „Jak wygląda pana kontrakt i czy może pan w każdej chwili odejść?”. Nie jest też tajemnicą, że, gdy Puszcza występowała w I lidze, miałem w umowie punkt, że w przypadku propozycji z wyższej klasy rozgrywkowej w każdej chwili mogę opuścić Niepołomice za zgodą klubu.

Teraz jest jakiś podobny zapis?

Dziś jesteśmy już ze sobą tyle lat, że nie musimy mieć żadnych punktów, ani w jedną, ani w drugą stronę. A ja mam pełne zaufanie do prezesów.

W środowisku można usłyszeć, że jest pan rozważany przez działaczy Stali Mielec, na wypadek, gdyby Puszcza jednak spadła do I ligi. Zapytam inaczej – jeżeli się utrzymacie, może pan zapewnić wszystkich, że zostanie pan w klubie?

Rozumiem intencję tego pytania i wiem, że to najbardziej ciekawi kibiców. Chcę pracować w Ekstraklasie i na teraz robię wszystko, co mogę, żeby zapewnić to Puszczy. Wiele przeszliśmy, żeby być tutaj razem. To wspaniały moment, wspaniała praca. Życzę wszystkim trenerom, żeby kiedyś udało im się popracować na tym poziomie. Robię więc wszystko, żeby zostać w najwyższej lidze. Mam nadzieję, że osiągniemy cel, a później być może usiądziemy z prezesami do rozmów. Umowę mam do 2027 roku, więc wynika z tego, że przy pozostaniu w Ekstraklasie raczej w klubie zostanę.

Gdyby prezes Marek Bartoszek przyszedł teraz, usiadł z nami i powiedział panu, że możecie ściągnąć jednego piłkarza Ekstraklasy, nie przejmując się w ogóle pieniędzmi, kogo by pan chciał w zespole?

(Tułacz dość długo się zastanawia). Jest kilkunastu takich zawodników, ale jeśli miałbym wybrać jednego, to myślę, że Taras Romanczuk by idealnie pasował do Puszczy. Jest świetny w odbiorze piłki, w asekurowaniu, zabezpieczaniu stref. A do tego fantastycznie gra głową.

Pan czuje się gotowy do pracy w czołowym polskim klubie? W takim, powiedzmy, z top 6?

Mówiłem już, jak trochę jesteśmy odbierani, ja i mój sztab. O tym deprecjonowaniu, podkreślaniu wybierania prostych środków. Nie powtarzam tego, by robić z nas jakieś ofiary. Po prostu mam poczucie, że dużo osób ciągle w nas nie wierzy. To, co się dzieje teraz, to owoc gry piłkarzy oraz pracy całego sztabu, który oprócz mnie tworzą: Jakub Kula, Mariusz Łuc, Bartłomiej Dydo, Roman Borawski, Szymon Bobowski, Adrian Kruk, Kamil Bojar, Patryk Brytan i Marcin Cygnarowicz. Chciałem ich w tym miejscu wymienić. Uważam, że zdecydowanie łatwiej pracuje się trenerowi w świetnych, komfortowych warunkach, zwłaszcza, gdy taki szkoleniowiec ma za sobą bagaż doświadczeń. To teraz ja spytam – czy trener z obecnej czołowej szóstki w Ekstraklasie poradziłby sobie w I czy II lidze?

Powiedziałbym, że miałby trudniej, choć z drugiej strony – pan np. nie jest przyzwyczajony do wielkiej presji, oczekiwań kibiców i ciągłej bliskości mediów.

Wiem i zdaję sobie sprawę, jakie to są wyzwania. Trzeba się też mierzyć z ego zawodników, które czasami jest na wyższym poziomie, niż powinno być. Uważam się za doświadczonego trenera, który zwłaszcza ostatnio zrozumiał, że najważniejszą rzeczą w tej pracy, oprócz merytoryki, praktyki, jest budowanie relacji z ludźmi. Są trenerzy, którzy spotykają się z prezesami i zaczynają mówić o piłce tak, jakby ona była skomplikowana niczym fizyka kwantowa czy loty w kosmos. To imponuje wielu prezesom. Ja i mój sztab cały czas się rozwijamy i rozumiemy, że futbol idzie w kierunku skupiania się na detalach, głębszych analiz. Widzę, że istotne są pewne rzeczy, które wcześniej miały dla mnie mniejsze znaczenie, ale jednocześnie dalej uważam, że piłka nożna była, jest i pozostanie bardzo prostą grą.

Utrzymanie Puszczy w lidze byłoby większym osiągnięciem niż awans do Ekstraklasy?

Zdecydowanie. Myślę, że niektórzy nie do końca zdawali sobie sprawę, jak to jest zderzyć się z najwyższym szczeblem rozgrywek. Weźmy kwestię stadionu. Ile zespołów w lidze miałoby kłopot z utrzymaniem się, gdyby przez cały sezon grali na nie swoim obiekcie? Tylko Raków Częstochowa, który awansował do Ekstraklasy i nie mógł przez jakiś czas grać na swoim stadionie, dość spokojnie sobie poradził, ale przecież to był już wtedy potentat, jak na beniaminka.

Mamy wspaniałych kibiców, którzy jeżdżą za nami do Krakowa i kapitalnie, pozytywnie nas wspierają. Dziękuję im, bo wprowadzają odpowiednie wzorce, które widzieliśmy też np. na niedawnym finale Pucharu Polski. Właśnie tak powinno wyglądać w tym kraju kibicowanie, a nie jakieś „ściany płaczu” po meczach i zawodnicy, tłumaczący się przed ludźmi, którzy ich wyzywają. Kibice powinni być na dobre i na złe. Trochę jak w małżeństwie (śmiech). Fani Puszczy właśnie tacy są. Chcemy, również dla nich, utrzymać Ekstraklasę. To trudne zadanie, ale wierzę, że się uda. Jeśli tak się stanie, osiągniemy coś nieprawdopodobnego.

ROZMAWIAŁ JAKUB RADOMSKI

WIĘCEJ MATERIAŁÓW W SEKCJI WESZŁO EXTRA:

Fot. Newspix.pl

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Pomocnik reprezentacji Włoch stwierdził, że po porażce z Hiszpanią atmosfera w drużynie się zmieniła

Radosław Laudański
0
Pomocnik reprezentacji Włoch stwierdził, że po porażce z Hiszpanią atmosfera w drużynie się zmieniła

Ekstraklasa

EURO 2024

Pomocnik reprezentacji Włoch stwierdził, że po porażce z Hiszpanią atmosfera w drużynie się zmieniła

Radosław Laudański
0
Pomocnik reprezentacji Włoch stwierdził, że po porażce z Hiszpanią atmosfera w drużynie się zmieniła

Komentarze

29 komentarzy

Loading...