Jako sześciolatek ograł przy stole przyszłego mistrza świata. Rodzice zastawili dom, żeby mógł kontynuować karierę. Zanim wygrał pierwszy znaczący turniej, dawał sobie jeszcze maksymalnie rok gry, bo brakowało mu pieniędzy. Wielką przyszłość w snookorze przepowiadali mu właściwie wszyscy, choć w ostatnich latach Kyren Wilson zaczął być uznawany za zawodnika, który nigdy nie osiągnie szczytu. I akurat, gdy takie głosy się nasiliły, to właśnie się tam wspiął. I w znakomitym stylu został mistrzem świata.
Kyren Wilson. Jak Anglik został mistrzem świata
Przepowiednia się sprawdziła
– Keiren Wilson pewnego dnia zostanie najlepszym zawodnikiem na świecie – zatweetował w 2016 roku Ronnie O’Sullivan. O talencie Wilsona w tamtym okresie oczywiście było już głośno, miał w końcu na swoim koncie całkiem spore sukcesy, ale taka deklaracja była czymś innym. Oto jeden z najwybitniejszych – a dziś już: najwybitniejszy – zawodnik w historii mówił, że ktoś inny będzie najlepszy na świecie.
To musiało robić wrażenie.
– Szkoda tylko, że nie potrafił poprawnie napisać mojego imienia – śmiał się potem Kyren w rozmowie z mediami. Przyznawał jednak, że jego imię regularnie stanowiło problem dla wielu ludzi, więc do Ronniego nie miał żalu, ba, czuł wdzięczność. – To bardzo miłe słowa. Teraz jednak muszę o nich zapomnieć i po prostu grać swoje – mówił.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Grał więc. Przez lata jednak nie wystarczało to na to, by zostać najlepszym na świecie. Najbliżej był w 2020 – jeszcze do tego wrócimy – ale wtedy w finale MŚ pokonał go… O’Sullivan. Po tamtym turnieju Wilson miał sporo refleksji na temat tego, co musi zrobić, by kiedyś w Crucible Theatre zatriumfować. Najważniejsza była taka, że na mistrzostwa potrzeba wielkiej wytrzymałości.
– Dowiedziałem się, jak dużo zabiera ci ten turniej, gdy dochodzisz do finału. Straciłem nawet sporo na wadze. Wiem, jak trudna to impreza. To najtrudniejszy turniej świata, trwa 17 dni. Stephen Hendry powiedział kiedyś, że gdy dojdziesz do półfinału, jesteś dopiero w połowie turnieju, patrząc na to, ile frejmów zostało ci do rozegrania. Najgorsze dla mnie było czekanie na mecze, przygotowanie do nich. Same spotkania to ta fajna część – mówił.
W 2020 sobie z tym nie poradził. Podobnie jak przy innych wizytach w Sheffield, bo choć regularnie dochodził daleko (w tym roku po raz czwarty był w półfinale), to nigdy nie wygrał. Aż do teraz. Przez pierwsze dwie rundy tegorocznych mistrzostw przeszedł dość gładko, spokojnie pokonując Dominica Dale’a i Joe O’Connora. W trzeciej – ćwierćfinale – trafił jednak na Johna Higginsa. A to już, wiadomo, zupełnie inne wyzwanie.
Ale Szkota ograł, 13:8. I to w naprawdę dobrym stylu.
– Wygrał lepszy zawodnik – skomentował to krótko Higgins. A Kyren podkreślał, że takie zwycięstwo dużo dla niego znaczy.
– Czuję, że mogę dać sobie radę z każdą sytuacją przy stole. Kiedy grasz z kimś takim jak John Higgins – który ma najlepszą „ogólną” grę, jaką kiedykolwiek widziałem – i potrafisz go ograć, to napełnia cię wiarą. Wyciągam z tego meczu pewność siebie, że jestem w stanie wygrać każdym zawodnikiem w każdej sytuacji, szczególnie w tym miejscu [Crucible Theatre].
W półfinale pokazał to w pełni. W meczu długo utrzymywał remis, Kyren grał jak równy z równym z Davidem Gilbertem. Ale przy 9:9 całkowicie rywalowi odskoczył, wygrał osiem z kolejnych dziesięciu frejmów i awansował do finału. – Nie mogę się doczekać meczu o tytuł. O takich spotkaniach się marzy, w Crucible i przed tłumem kibiców – mówił, podkreślając, że cztery lata wcześniej grał bez fanów, bo był to turniej pandemiczny. Tym razem miał zagrać przy pełnych trybunach.
I zrobił to doskonale. Jakowi Jonesowi, sensacyjnemu finaliście, odskoczył już na starcie meczu. W pierwszej sesji wygrał siedem z ośmiu frejmów. W kolejnych kontrolował sytuację. Dopiero pod koniec Walijczyk nieco się zbliżył, ale w kluczowym momencie Kyren wytrzymał presję finału. I gdy wbił decydującą bilę dwukrotnie głośno krzyknął, kierując wzrok gdzieś w stronę rodziny. A potem po prostu się rozpłakał. Podejście przy stole skończył, bo, jak sam stwierdził, już nic nie widzi. Oczy miał pełne łez.
CZYTAJ TEŻ: “NIE OCZEKIWAŁEM TAKIEGO SUKCESU”. SKĄD SIĘ WZIĄŁ JAK JONES?
Został mistrzem. Ronnie O’Sullivan – pomijając literówkę w imieniu – miał rację. Kyren Wilson faktycznie stał się najlepszym zawodnikiem świata. A cała ta historia zaczęła się niemal trzy dekady wcześniej.
Dzieciak z kijem golfowym
– Snooker był dla mnie naturalną obsesją. Jest zdjęcie, które moi rodzice zrobili gdy miałem jakieś dwa albo trzy lata. Trzymam na nim zabawkowy zestaw do golfa. Ale zamiast używać go w tradycyjny sposób, położyłem piłeczkę na stoliku, obróciłem kij i starałem się uderzyć jak w snookerze. Nikt mnie tego nie uczył, po prostu byłem zafascynowany – wspominał Kyren Wilson.
Od szóstego roku życia zaczął grać na poważnie. Pomogło, że jego ojciec lubował się w bilardzie, znał wielu ludzi w okolicznych klubach, Kyren miał przez to gdzie trenować, często za darmo, co było ważne, bo jego rodzice nie mieli zbyt wiele pieniędzy. Inna sprawa, że Wilson miał atut w rękawie, czyli rekomendację… późniejszego mistrza świata.
– Miałem sześć lat i w lokalnym charytatywnym meczu bilarda zagrałem z Peterem Ebdonem. Peter rozbił bile, ale żadna nie wpadła. Podszedłem do stołu i wyczyściłem go. Peter odwrócił się wtedy do moich rodziców i powiedział, żeby zabrali mnie na treningi snookera, bo mam talent i tam jest moja przyszłość – opowiadał Kyren.
Wyświetl ten post na Instagramie
Jego rodzice posłuchali Ebdona i faktycznie, młody Wilson zaczął trenować. Zresztą często właśnie z Peterem, bo ten mieszkał ledwie kilkanaście minut drogi od rodzinnej miejscowości Wilsonów. Miał też swój klub i udzielał młodemu Anglikowi wielu porad. Kiedyś mama Kyrena przyjechała po niego i chciała jak najszybciej wrócić do domu. Ale jej syn grał właśnie z Ebdonem, a w klubie nie było nikogo innego. Peter zapytał, czy mogliby jeszcze chwilę potrenować. Zgodziła się. Z klubu wyszli dopiero kilka godzin później.
– Nie odważyłabym się przerwać takiej lekcji. Przecież Peter to mistrz świata [tytuł zdobył w 2002 roku – przyp. red.] – mówiła lata później. I słusznie, Ebdon z czasem stał się bowiem nie tylko mentorem, ale i przyjacielem Kyrena. Wielokrotnie gościł w jego boksie w czasie najważniejszych meczów.
– Peter bardzo wpłynął na mnie i moją grę. Byłem szczęściarzem, że miałem go przy sobie jako niezwykle solidnego partnera w trakcie sparingów przez tyle lat, dopóki jego problemy zdrowotne nie zmusiły go do przejścia na emeryturę. Ogółem miał wielki wpływ na moją karierę. Jestem za to bardzo wdzięczny – mówił Kyren kilka lat temu.
Postać Ebdona mogła mieć na niego o tyle większy wpływ, że w pewnym momencie u ojca Kyrena ujawniła się choroba, stwardnienie rozsiane, z którym walczy do dzisiaj, naturalnie więc nieco zmniejszyła się jego obecność w sportowym życiu Kyrena.
– Trwa to przez większość mojego dorosłego życia. Tata to niezwykle silny człowiek, czerpię od niego mnóstwo inspiracji. On mnie wspierał, dopingował, ja brałem od niego właśnie inspirację. Choroba jak ta to trudna rzecz dla rodziny, ale on radzi sobie z nią naprawdę dobrze – mówił Wilson. Ojciec zresztą był wczoraj obecny w loży z innymi bliskimi Kyrena.
Może przypominał sobie wówczas wszystkie te razy, gdy on lub jego żona wozili syna na turnieje. Często wstawali jeszcze przed świtem i jechali dobrych kilka godzin, bo nie mieli pieniędzy, by na spokojnie wyruszyć dzień wcześniej i przenocować na miejscu. Wiadomo, tak byłoby lepiej dla zawodnika. Ale nie dla domowego budżetu. Ba, ten i tak był niesamowicie naciągany. Rodzice Kyrena kilkukrotnie zastawiali dom i brali hipotekę, by móc sponsorować jego karierę. I to mimo tego, że regularnie się o nią kłócili – matka wolała, by skupił się na nauce, ojciec, żeby trenował jeszcze więcej.
Oboje mieli swoje racje, oboje po części słuszne. Ostatecznie wyszło jednak na to, że to wszystko się opłaciło.
Szanghaj zmienił wszystko
Juniorska kariera Kyrena? Bardzo dobra. Szykował się do niej kilka lat, a że jest gotowy uznał wtedy, gdy zbudował pierwszego stupunktowego brejka. Miał 11 lat, zaczął jeździć na turnieje. Rok później wygrał pierwsze – małe, bo małe, ale jednak – trofeum. W kolejnych latach przyszło ich więcej. Gdy miał 15 lat, był już znany właściwie w całej Anglii, jako jeden z większych talentów w juniorskim tourze. Co zresztą było sporym wyróżnieniem, bo rocznik Kyrena (1991) i poboczne, to naprawdę mocne grupy – wystarczy wspomnieć, że wywodzą się z nich też Jack Lisowski (aktualnie 19. w światowym rankingu), Chris Wakelin (24.) czy Anthony McGill (32.).
Innymi słowy: wyróżniać się w takim towarzystwie, to już było coś. A Kyren Wilson się wyróżniał. I w końcu dostał się do Main Touru.
Pewnie liczył, że to będzie początek jego wielkiej kariery, która od tej pory pójdzie tylko w górę. Ale tak to już bywa, że często przy przeskoku na wyższy poziom trzeba zapłacić frycowe. Kyren zapłacił – zajął 72. miejsce, wypadł z grona profesjonalistów i na kolejny sezon wrócił do amatorskiego grania. Wiadomo, z nazwy, bo regularnie występował w profesjonalnych turniejach. Zresztą w tamtym okresie miał już kilka naprawdę dobrych wygranych.
Pokonywał Shauna Murphy’ego, Joe Perry’ego, Petera Ebdona (uczeń powoli przerastał mistrza), a przede wszystkim – Stephena Hendry’ego.
– To było najważniejsze zwycięstwo. Pamiętam, że dopiero co wypadł wtedy z TOP 16, a ja wszedłem na World Snooker i przeczytałem artykuł o tym, jak cały czas trenuje i to bardzo ciężko, i nigdy wcześniej nie czuł się tak dobrze. Mówił to najlepszy gracz w historii tego sportu. Zaczynając ten mecz, byłem bardzo nerwowy, bo wiedziałem, jak dobrym graczem jest i że wciąż jest zdolny grać niesamowitego snookera. Ale grałem świetnie i pokonałem najlepszego w historii. To było coś wielkiego, moi przyjaciele, którzy nie znają się na snookerze, pisali do mnie: „Pokonałeś siedmiokrotnego mistrza świata!” – wspominał Kyren.
Ogółem jednak trudno było się młodemu Anglikowi pogodzić z tym, że wypadł z Main Touru. Brakowało mu motywacji, nie mógł zrozumieć, że to tylko kolejny etap kariery, który trzeba pokonać. – W pewnym sensie mnie to znokautowało. Z drugiej strony z czasem zrobiłem się jeszcze bardziej głodny sukcesów. Wiedziałem, że jeśli tam wrócę, to już nikt mi tego nie odbierze. Nie chciałem pozwolić sobie znowu wypaść z grona profesjonalistów, gdy już tam wrócę. Patrzyłem też na takich graczy jak Neil Robertson, którym też się to przydarzyło, a potem zostawali mistrzami świata – mówił Kyren.
Odnaleźć dobrą perspektywę pomogli mu też rodzice. Wysłali go bowiem do… pracy w barze. Chcieli, by zrozumiał, że snooker daje mu szansę na dużo lepsze życie, niż ma większość ludzi. Jego mama wspominała potem, że na 21. urodziny Kyren urządził dużą imprezę, solidnie się upił, a następnego dnia musiał iść do pracy i patrzeć na alkohol, starając się nie zwrócić tego, co sam miał w żołądku. Jakoś podołał. A skoro udało mu się z tym, no to snooker też był mu niestraszny.
Do Main Touru szybko zresztą wrócił. W 2014 roku przeszedł przez kwalifikacje i zadebiutował w mistrzostwach świata. Odpadł w pierwszej rundzie, ale nie to było najistotniejsze, ważne, że mógł poczuć tę atmosferę, zobaczyć, jak to wszystko wygląda od środka. A sezon później nadszedł wreszcie turniej, który wszystko w jego życiu zmienił – Kyren zdobył swój pierwszy tytuł rankingowy. I to duży.
Wygrał Shanghai Masters. Długo się zastanawiał, czy w ogóle do Chin lecieć, bo w tym samym czasie jego ojciec organizował wyjazd na Teneryfę z okazji 50. urodzin, do tego kilka miesięcy wcześniej Kyrenowi urodził się pierwszy syn, nie chciał podróżować tak daleko od niego. Ale w końcu postawił na snookera, zresztą za namowami rodziny. Już w Chinach dostał telefon od żony, która przy okazji wyjścia z domu zgubiła tak naprawdę ostatnie pieniądze, jakie mieli – mniej więcej 250 funtów. Pomogli jej ostatecznie inni członkowie rodziny, którzy się zrzucili, żeby miała za co zjeść i kupić pieluchy dla dziecka.
Kyren to wszystko przeżywał z dystansu. Nie wpłynęło to jednak na jego formę. Przez turniej w największym mieście Chin przeszedł w znakomitym stylu. Pokonał czterech zawodników z TOP 16 rankingu, a w finale wytrzymał presję i po deciderze, 10:9, ograł Judda Trumpa.
– Ten jeden turniej odmienił nasze życia. W tamtym momencie myślałem sobie, że mogę grać na poziomie, na jakim grałem, jeszcze przez rok, a potem może będę musiał poszukać innego zajęcia. Kończył mi się czas. Czułem ogromną presję, głównie nakładaną przez samego siebie. Wszystko postawiłem na snookera. Musiało mi się udać, przecież wcześniej właściwie odpuściłem szkołę. Może mógłbym się zatrudnić w barze, ale to tyle. A zresztą i tego nie byłem pewien – wspominał Wilson.
Szanghaj pokazał mu, że mógł. Dał mu pewność siebie, ale też – a może przede wszystkim – dużo pieniędzy. Mógł trenować w spokoju ducha, podskoczył też w rankingu, awansował do grona najlepszych graczy na świecie. Co prawda przez kolejnych kilka lat nie mógł na powrót wspiąć się na poziom gwarantujący turniejowe triumfy, ale grał na tyle równo, że zarabiał niezłe pieniądze i utrzymywał się w szerokiej światowej czołówce.
Aż przyszedł 2018 rok, gdy znalazł się w finale Masters, wywalczył też drugi tytuł rankingowy w Paul Hunter Classic i… został mistrzem świata. Co prawda tylko w “zaproszeniowych” mistrzostwach na sześciu czerwonych bilach, ale tytuł to tytuł. Można było świętować. Zresztą długo nie zajęło mu by zagrać o faktyczne mistrzostwo świata – w finale znalazł się dwa lata później.
Rodzina jest najważniejsza
Mistrzostwa świata z roku 2020 odbywały się w specjalnej atmosferze. Inny termin, brak kibiców na trybunach, oklaski z odtworzenia. Kyren Wilson jakoś sobie z tym poradził. Trochę dobrą grą, trochę szczęściem w kluczowym momencie – w decydującym o losach półfinału frejmie szczęśliwie wbił zieloną bilę. Zamiast radości właściwie zdawał się zawstydzony tym, że tak wygrał mecz z Anthonym McGillem.
– Nie mogę uwierzyć, że tak się to skończyło. Nie chciałem wysyłać kogoś do domu takim zagraniem. Myślę, że grałem wspaniałego snookera, który wygrał mi mecz, ale spotkanie skończyło się szczęśliwym uderzeniem. Nie mogłem w to uwierzyć. To było szalone. Jeden z najlepszych półfinałów w historii turnieju, życzyłbym sobie, żeby skończył się inaczej – mówił potem.
W finale, wiadomo, Ronnie O’Sullivan oddał mu tylko osiem frejmów. Ale Kyren Wilson i tak był z siebie zadowolony. – Nie będę się tym zadręczać. Sama gra w finale z Ronniem była moim marzeniem. Trudno mi się grało w pierwszej sesji. Obaj byliśmy nieco „skacowani” po półfinałach. Starałem się rozluźnić i walczyć o zwycięstwo, ale Ronnie był niesamowity. Pokazał wielką klasę – mówił Kyren.
Co ważne, z trybun obserwowała go rodzina, którą wpuszczono na decydujące spotkania.
– Na pierwszych kilka meczów nie mogliśmy wejść – wspominała Sonya, matka Wilsona. – Napisałam list do World Snooker, w którym wyraziłam swoje rozczarowanie tą sytuacją, tym, że nie mogliśmy go wspierać. Byli wspaniali, powiedzieli, że postarają się zrobić wszystko, byśmy mogli się tam znaleźć. Nie mogę sobie wyobrazić co by było, gdyby nas tam zabrakło. Mimo że przegrał, jestem z niego niesamowicie dumna.
Dla Kyrena też musiało być to niezwykle istotne, mieć przy sobie rodzinę w najważniejszym dniu sportowej kariery. Bo Wilson to gość, który rodzinę zawsze stawiał na pierwszym miejscu. Często mówił, że trudno mu się przygotowywać do rozgrywanego w styczniu turnieju Masters, bo koniec grudnia to jego urodziny (konkretnie 23 grudnia), a do tego święta, które chce spędzić w rodzinnej atmosferze, z rodzicami, żoną, rodzeństwem i dziećmi. Nie myśli wtedy o snookerze.
Własną rodzinę Wilson założył szybko – w 2015 roku, miał niespełna 24 lata.
– Jeszcze dwa lata temu byłem małym chłopcem, teraz jestem mężczyzną – mówił w 2016 roku. – W domu mam rocznego synka, niedawno się ożeniłem. Zmieniła się moja perspektywa na życie. Myślę, że dobrze się odnajduję w roli ojca. Oczywiście, jestem wyjeżdżającym ojcem, często podrózuję i trenuję, ale Sophie [żona] doskonale to rozumie. Świetnie sobie z tym radzi, dzięki niej mogę skupiać się na karierze, gdy to potrzebne.
Od tamtego czasu Kyren „dorobił” się drugiego syna. Jak wiele razy mówił, dzieci odmieniły jego życie. Sprawiły, że snooker przestał być najważniejszą rzeczą, często go od niego odrywały – jasne, że wtedy, gdy mógł sobie na to pozwolić – i że porażki nie były aż tak istotne, bo w domu i tak czekała na niego rodzina. Czasem przez dzieci było też trudniej. Bo nie zawsze chciał je opuszczać, wolałby zostać w domu zamiast jechać i grać. Ale tak też przecież zarabiał na życie. Swoje i ich.
Poza tym synowie dali mu dodatkową motywację. Chciał, żeby byli z niego dumni, żeby widzieli, jak wygrywa. – Finley [starszy syn] daje mi ogień, któremu potrzebuję – mówił jakiś czas po jego narodzinach. I ten ogień utrzymuje się do dziś, nawet jeśli jeden z synów uważa, że najlepszym snookerzystą świata jest… Judd Trump.
Ale, jak mówił Kyren, ma nadzieję, że po wczorajszym meczu to zdanie się zmieni.
Wojownik wywalczył swoje
Jego sukces był z jednej strony wyczekiwany – w końcu tweet O’Sullivana ma już osiem lat – a z drugiej niespodziewany. Ten sezon nie był bowiem dla Kyrena przesadnie łaskawy. Do Sheffield przyjechał po spadkach w rankingu, jako dwunasty zawodnik świata. W całym sezonie nie doszedł do żadnego finału, a półfinał osiągnął tylko raz – w German Masters, gdzie zawsze grało mu się dobrze. Powszechnie utrwalała się opinia, że Kyren nie dorośnie do tego, co mu wróżono.
Tyle że wiele działo się za kulisami. Czasem nieco zabawnego, czasem zupełnie nie.
Zaczęło się od urazu na początku sezonu. Dziennikarze zauważyli wtedy, że w pierwszym turnieju nowego sezonu Kyren lekko kuleje przy stole. Zapytali więc, o co chodzi.
– Byłem na trzydniowym wyjeździe kawalerskim w Albufeirze. Mój przyjaciel się żenił, byłem jego świadkiem. Moim zadaniem było więc utrzymywanie go w stanie nasycenia procentami. Byłem zadowolony z tego, jak sobie radziłem. Ale w pewnym momencie podszedł do nas policjant i właściwie bez żadnych pytań uderzył mnie pałką w nogę. Przez kilka dni miałem ją spuchniętą, ale już jest w porządku. Drobne nieporozumienie, nic, co trzeba by rozpamiętywać – mówił Anglik z uśmiechem.
Problemów na początku miał jednak więcej. Bywały poszukiwania odpowiedniego kija, przez pewien czas grał też z rękawiczką na ręce, bo kij nie chodził mu w dłoniach tak, jakby tego chciał. Uważał też, że nie zawsze dostaje odpowiedni szacunek ze strony organizatorów turnieju – po raz kolejny sugerował, że powinien częściej grać na telewizyjnych stołach, tymczasem lądują na nich gracze może nieco bardziej uznani (jak Ding Junhui), ale tacy, którzy znajdują się niżej w rankingu światowym. A to on, zdaniem Kyrena, powinien decydować w większości przypadków.
Swoich żądań nie popierał, niestety, formą. Dopiero po czasie zdecydował się jednak wyjawić, że miał mnóstwo innych zmartwień. Jego żona miała bowiem nawrót padaczki, dostała też udaru. Straciła przez to prawo jazdy. A w tym samym czasie kłopoty zdrowotne miał jego syn. Zresztą nie pierwszy raz – przed kilkoma laty podejrzewano u niego nawet guza mózgu, ostatecznie jednak leczono go na chorobę Crohna, przewlekły stan zapalny jelit. Potem z jego zdrowiem było już lepiej.
Aż do przełomu 2023 i 2024 roku, gdy… na WF-ie w szkole przydzwonił głową w drewnianą poręcz gimnastyczną. Uszkodził w ten sposób nos i prawy oczodół. – Mieliśmy okres, gdy niemal bez przerwy czekały nas wizyty w szpitalach i u lekarzy. Trudno mi było choćby trenować, nie mogłem też przesadnie wiele podróżować. Ale to część posiadania dzieci, prawda? – mówił Kyren. Zresztą leczenie urazu jeszcze się nie skończyło.
Kyren Wilson z żoną, synami i trofeum za wygranie mistrzostw świata. Fot. Newspix
Ale ostatecznie to wszystko nie przeszkodziło to Kyrenowi, który zresztą kilkukrotnie na przestrzeni tego sezonu mówił, że zamierza walczyć o swoje – zgodnie z przydomkiem „The Warrior” (Wojownik). Po pierwszych kilku tygodniach twierdził, że do każdego turnieju przystępuje z nadzieją na zwycięstwo i że pragnie wygrać jak najwięcej tytułów. W lutym z kolei ostrzegał rywali… niedługo po tym, jak nie dostał się World Grand Prix.
– Trudno było oglądać ten turniej z domu. Nie grałem jednak wystarczająco dobrze, by tam wystąpić. To że się tam nie dostałem, na nowo roznieciło ogień w moim wnętrzu. Ciężko pracuję, wróciłem do schematów, które dawały mi wyniki w przeszłości. Moja forma jest naprawdę dobra. Chcę być częścią każdego dużego turnieju. Czuję, że mam do odegrania dużą rolę w przyszłości snookera, że będę ważną częścią pokolenia, które teraz wchodzi na szczyt – mówił.
Twierdził, że brakuje mu tylko regularności i że chciałby ją odnaleźć przed mistrzostwami świata. Nie udało się, w kolejnych turniejach prezentował się co najwyżej poprawnie. Zapewniał jednak, że w snookerze chodzi dziś przede wszystkim o umiejętność tworzenia breaków. A ta u niego nie zaginęła, nadal ją miał. Uważał, że jeśli wszystko nagle zaskoczy, to jest w stanie wygrać z każdym i wszędzie.
Przed mistrzostwami świata w dodatku pojechał na urlop, nieco odpoczął, potem przez dwa-trzy tygodnie ciężko trenował. Dziś myśli, że może to mu pomogło, że taki wypoczynek – fizyczny i mentalny – pozwolił mu zachować paliwo na ostatni turniej w sezonie, gdy gracze, którzy świetnie radzili sobie przez cały sezon (jak O’Sullivan czy Trump) jechali już na rezerwie.
Kto wie, może tak właśnie było. W każdym razie Kyren Wilson po jednym z gorszy sezonów, jakie zanotował w ostatnich latach, ostatecznie odniósł największy sukces w karierze. Został mistrzem świata. A chwilę później wyściskał dzieci, żonę, brata (który od sześciu lat jest członkiem jego teamu i pomaga mu w treningach) oraz rodziców. Bo, jak podkreślał, to wszystko to też ich zasługa. Podobnie jak Petera Ebdona czy Barry’ego Starka, wieloletniego trenera, który z Wilsona uczynił zawodnika, jakim jest dzisiaj.
Czyli mistrza świata.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła wypowiedzi: Snooker Island, Eurosport, Metro, The Sun, World Snooker, Sorted Magazine, Betway, Mirror, The Guardian, Sporting Life, konferencje prasowe oraz social media Kyrena.