Reklama

„Nie oczekiwałem takiego sukcesu”. Skąd się wziął Jak Jones, sensacyjny finalista MŚ w snookerze?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

05 maja 2024, 13:58 • 13 min czytania 1 komentarz

Jeszcze nigdy nie grał w finale zawodowego turnieju. A jak już do niego doszedł, to od razu na największej scenie – mistrzostwach świata. Jak Jones jeszcze kilka lat temu regularnie to wypadał, to wracał z grona profesjonalistów. Teraz o miejsce w tourze martwić się nie musi. Został bowiem sensacją najważniejszej z imprez. I udowodnił wszystkim, że – jak to mówiono przed laty – faktycznie tkwi w nim ogromny potencjał i talent. Dziś i jutro zagra o mistrzostwo świata.

„Nie oczekiwałem takiego sukcesu”. Skąd się wziął Jak Jones, sensacyjny finalista MŚ w snookerze?

Jak Jones. Sensacyjny finalista MŚ w snookerze

Jak Jak, czyli skutecznie

Jak Jones ma 30 lat. W swojej karierze dziewięciokrotnie odpadał w kwalifikacjach do mistrzostw świata. W tym roku dopiero po raz drugi gra w ich głównej drabince. Debiut? W poprzednim sezonie, od razu doszedł wtedy do ćwierćfinału. To było spore wydarzenie w jego życiu, bo w rankingowych turniejach głównego cyklu tę fazę osiągał wcześniej… ledwie dwukrotnie. W sezonie 2020/21 dotarł tak daleko w English Open. Rok później był w półfinale Gibraltar Open, to była zresztą ostatnia edycja tej imprezy.

A poza tym? Porażki we wcześniejszych rundach wszelkich turniejów. Aż przyszły mistrzostwa świata 2023, gdzie Jak Jones sprawił wielką niespodziankę.

ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

Reklama

Jego kiepskie wyniki wielu wprawiały zresztą w zdumienie. Eksperci twierdzili, że gra Jaka właściwie nie ma słabych stron. Walijczyk jest znakomity taktycznie, potrafi rozgrywać długie partie na odstawnych, ale też znakomicie buduje breaki. Zawsze pozostaje przy tym opanowany, stąd jego pseudonim – „Cichy zabójca”. No, przynajmniej tak jest na powierzchni. Sam Jak przyznawał, że o porażkach w jego przypadkach często decydowały nerwy. Maska, którą prezentował rywalowi i światu, była naprawdę solidna, ale pod nią się gotowało.

Na mistrzostwach świata Jones się jednak znakomicie odnalazł. Wielu już po jego zeszłorocznym występie sugerowało, że pasuje mu format, w którym od początku rozgrywa się długie mecze (w pierwszej rundzie do 10 wygranych frejmów), bo Walijczyk jest w stanie sprawić, że jego rywale odczuwają przy stole dyskomfort, niecierpliwią się, popełniają błędy. A gdy tak się stanie, umie to wykorzystać. Pokazał to już rok temu, gdy sprawił dwie wielkie niespodzianki.

Zaczął od wyeliminowania turniejowej „11” i dwukrotnego finalisty imprezy, Alego Cartera. Wygrał 10:6, do tego w kluczowych momentach wyglądał na naprawdę pewnego siebie. Zgarnął 14 frejma przy stanie 7:6 w rozgrywce na czarnej, w ostatnim zbudował świetnego breaka na 76 punktów.

To było niesamowite – mówił po meczu. – Niesamowicie było wyjść na ten mecz i stanąć przed tymi fanami. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, ale było dobrze i świetnie utrzymałem nerwy na wodzy. Czułem się dobrze, byłem dużo spokojniejszy, niż się spodziewałem. To prawdopodobnie największa wygrana w mojej karierze, bo odniesiona w Crucible [Theatre, miejsce rozgrywania MŚ – przyp. red.] – mówił po spotkaniu.

A w drugiej rundzie jeszcze tę wygraną poprawił, bo wyeliminował byłego mistrza, turniejową „6”, Neila Robertsona. Australijczyk wyglądał przy stole wyraźnie gorzej od młodszego rywala, ugrał 7 frejmów, Jak zapisał przy swoim nazwisku pozostałych 13. Inna sprawa, że akurat na Neila Walijczyk miał sposób – wcześniej grali ze sobą trzykrotnie i dwa razy to on okazywał się lepszy – w 2014 roku na Łotwie (4:3) i w 2022 w Gibraltar Open (4:1), gdy dochodził do wspomnianego półfinału turnieju.

Jak Jones

Reklama

W ubiegłorocznych mistrzostwach ostatecznie zatrzymał go dopiero Mark Allen – który kilka dni temu został nowym liderem rankingu – wygrywając 13:10. Ale Jones ze swojego występu był, bo być musiał, bardzo zadowolony. Pierwszy raz pojawił się w Crucible, wygrał dwa mecze, dotarł do najlepszej ósemki zawodników. Zaliczył występ życia, który – biorąc pod uwagę jego inne rezultaty – w teorii mógł się szybko nie powtórzyć.

A w praktyce? W praktyce rok później ten sam gość jest już finalistą mistrzostw świata.

Gwiazdy na rozkładzie

Jones znów musiał przechodzić przez kwalifikacje – bezpośredni awans do turnieju ma tylko najlepsza „16” rankingu, a Walijczyk przed mistrzostwami zajmował w nim 44. miejsce. Niewiele zresztą wskazywało na to, by w ogóle miał w tym roku w Crucible zagrać, za sobą miał kiepski sezon, tylko raz przeszedł w jakimkolwiek turnieju przez drugą rundę. I to u siebie, w Welsh Open. Na tyle było go jednak stać, potem gładko (4:0) ograł go rodak, Dominic Dale.

W kwalifikacjach do MŚ Jones grał jednak świetnie. Najpierw 10:6 ograł innego Walijczyka, Jamiego Clarka, notując przy tym nawet serię sześciu wygranych frejmów z rzędu, a potem 10:4 pokonał Chińczyka Zhou Yelonga. To był mecz, który początkowo toczył się na bardzo równych warunkach, po siedmiu frejmach było bowiem 4:3 dla Yelonga. Potem jednak Jones nie oddał mu już jednak ani jednej partii, w dodatku grał świetnie – łącznie w całym spotkaniu zaliczył dziewięć podejść do stołu, w których notował breaka na poziomie co najmniej 50 punktów.

Główny turniej zaczął tak, jak skończył kwalifikacje – od zwycięstwa 10:4 nad innym reprezentantem Chin, Zhangiem Andą. Tym razem szybko wyszedł na stosunkowo wysokie prowadzenie i nie pozwolił sobie na choćby moment dekoncentracji. Kłopoty miały się zacząć rundę później w starciu… z kolejnym Chińczykiem – młodym i piekielnie utalentowanym Si Jiahuiem, ubiegłorocznym półfinalistą.

I faktycznie, to był już znacznie trudniejszy mecz. Jones dość szybko odskoczył co prawda na kilka partii (5:2), ale im dłużej trwało spotkanie, tym bliżej był Chińczyk. W końcu zbliżył się na ledwie jednego frejma (10:9), jednak w ostatnich trzech partiach niezmiennie lepszy był Walijczyk, który doskonale trzymał swoje nerwy na wodzy. W nagrodę po raz drugi z rzędu dotarł do ćwierćfinału najważniejszej imprezy świata.

Tym razem jednak nie planował się tam zatrzymywać.

Jego rywalem był Judd Trump – jeden z dwóch, obok Ronniego O’Sullivana, najlepszych snookerzystów kończącego się sezonu. Jones grał z nim jednak jak równy z równym. Gdy kończyli pierwszą sesję, było 4:4. Po drugiej – 8:8. Później podzielili się jeszcze dwoma kolejnymi frejmami (9:9) i nagle – jak i w poprzednim meczu – Jones zanotował serię wygranych. Na swoim koncie zapisał cztery ostatnie frejmy, trzy z nich wygrywając świetnymi podejściami na 87, 61 i 106 punktów. Znów był nie do ogrania w najważniejszych momentach.

Judd miał problemy. Wydawało mi się, że zamknął się w sobie już przy 4:4, starałem się to wykorzystać. Cały mecz zaczął od breaka na sto punktów, ale to mnie zmotywowało, bo wiedziałem, że muszę grać naprawdę dobrze. Może to presja, ale Judd nie grał tak, jak robi to zwykle. Sam starałem się zachować spokój, nauczyłem się tego przy okazji poprzednich meczów na MŚ. Poprzedniej nocy spałem tylko dwie godziny, ale adrenalina pomogła mi grać dobrze. Po prostu staram się grać w snookera, nie myślę za dużo o całej sytuacji dookoła – mówił Jones.

Dodawał też, że w Sheffield jest z ojcem i to też pomaga mu pozostać spokojnym, bo jego tata ma na niego właśnie taki wpływ. – Jest ze mną od moich juniorskich czasów i nigdy nie załamywał się przesadnie, gdy przegrywałem, ani nie ekscytował, gdy wygrywałem. Nawet nie rozmawiamy przesadnie dużo o snookerze!

Cóż, możliwe, że teraz trochę jednak musieli o nim pogadać. Bo Jak Jones nie zwolnił nawet po pokonaniu Judda Trumpa. W najdłuższym meczu, jaki rozegrał w karierze – do 17 wygranych frejmów – ograł Stuarta Binghama. Schemat był podobny do spotkania z Juddem – długo obaj szli równo (choć Bingham wygrał trzy pierwsze frejmy, ale przewagę szybko stracił) i znów przy stanie 9:9 zaatakował Jones. Jak i w poprzednich dwóch rundach wygrał od tego wyniku cztery frejmy z rzędu, a potem utrzymał nerwy na wodzy i doprowadził mecz do zwycięstwa.

Grał przy tym znakomicie taktycznie, nie podpalał się, nie dał sprowokować. Bingham wydawał się nie mieć swojego dnia, ale z drugiej strony – może to nie kwestia słabszej dyspozycji Anglika, a świetnej gry Walijczyka? W końcu to samo przydarzyło się wcześniej Trumpowi. Ba, każdy rywal Jaka zdawał się w pewnym momencie obniżać poziom swojej gry. Rok temu też tak było, przekonali się o tym i Carter, i Robertson.

Jak Jones po prostu potrafi sprawić, że jego rywale momentami grają gorzej, nawet jeśli sam nie gra nadzwyczajnego snookera. I ostatecznie wykorzystać ich gorsze frejmy. W dodatku pozostaje przy stole wyjątkowo spokojny.

Nie oczekiwałem takiego sukcesu – mówił po półfinale. – Przeżyłem w karierze wiele rozczarowań, może to pomaga mi się przesadnie nie ekscytować? Co roku oglądałem finał mistrzostw, marzyłem o grze w nim. Teraz, gdy się tu znalazłem, to nieco dziwne uczucie. Nie czuję, jakbym grał bardzo dobrze. Do Sheffield przyjechałem bez pewności siebie, miałem nadzieję, że zagram nieco lepiej, niż wcześniej w sezonie. Ale chyba nie będzie lepiej. Jeśli wygram, to właśnie w taki sposób – mówił po wyeliminowaniu Binghama.

Jego spokojne podejście do sukcesu nieco ujmuje skali tego wyczynu. Przecież to gość, który na papierze nie miał prawa się znaleźć w meczu o tytuł. Dobrze oddaje to kwestia nagrody. Jeśli wygra cały turniej, zarobi przy stole w kilkanaście dni o ponad 100 tysięcy funtów więcej, niż wcześniej przez dwanaście sezonów gry. Łącznie z tym, który się właśnie kończy.

Jedna z największych sensacji

Talent Jonesa został odkryty przypadkiem. Jako dziecko był na wakacjach na Korfu, gdzie przypadkowo przy stole bilardowym wpadł na Darrena Morgana, półfinalistę mistrzostw świata z 1994 roku. Morgan zauważył, że dzieciak ma talent do wbijania bil, szybko dowiedział się też, że są rodakami. Zaprosił go więc, by – po powrocie do domu – dołączył do snookerowego klubu.

Rozpoznała mnie matka Jaka. Po chwili rozmowy powiedziałem jej, że jej syn jest znakomitym graczem. Na co ona, że on nigdy wcześniej nie trzymał w ręce kija – wspominał sam Morgan. – Jakieś trzy miesiące później byłem w swoim klubie w sobotę rano, gdy otworzyły się drzwi. Weszli przez nie Jak z rodzicami. Przez kolejne trzy, może cztery lata grał w moim klubie.

Jaki był młody Jak? Na treningach zawsze dawał z siebie wszystko, nigdy sobie nie odpuszczał. W pełni słuchał Morgana, stosował się do jego rad. Właściwie nigdy na nic nie narzekał. Zresztą nie miał wielu powodów, pod okiem starszego rodaka bardzo się rozwinął, wkrótce był gotów podbijać świat snookera. Zaczął zresztą z przytupem – w wieku 16 lat pojechał na mistrzostwa Europy do lat 19 na Malcie i wygrał całą imprezę. W finale pokonał wówczas 6:4 Anthony’ego McGilla, który od tamtego czasu triumfował w dwóch turniejach rankingowych i czterokrotnie był w ćwierćfinale (a raz rundę dalej) mistrzostw świata.

Gdy przyjechałem na turniej, myślałem, że mogę wygrać, ale nie spodziewałem się tego, biorąc pod uwagę, ilu było tu dobrych graczy. W finale Anthony stale na mnie naciskał, grał naprawdę dobrze, ale udało mi się trafić kilka niesamowitych bil w kluczowych momentach, „ukradłem” też dwa frejmy czyszczeniami stołu, gdy przegrywałem. […] Na początku sezonu właściwie nie miałem oczekiwań. Moja rodzina wydała sporo pieniędzy, bym mógł grać w turniejach, jestem za to wdzięczny. Niesamowite, że teraz mogę zostać profesjonalistą – mówił.

Jak Jones

Jego debiutancki sezon nie był najlepszy. W siedmiu „pełnych” rankingowych turniejach, wygrał zaledwie jeden mecz. Skończył na 94. miejscu w rankingu i na powrót wypadł z touru, stał się amatorem. W dwóch kolejnych sezonach właśnie w tej roli grał w kolejnych turniejach. Do grona profesjonalistów wrócił w sezonie 13/14, ale… nie wygrał ani jednego spotkania w rankingowych imprezach. Znów wypadł z grona profesjonalistów, znów został amatorem. Przez jakiś czas właśnie tak to wyglądało.

Choć miewał przebłyski. W 2014 roku zanotował triumf nad Neilem Robertsonem w Rydze. Rok później był o jednego frejma od zakwalifikowania się do mistrzostw świata. W 2019 na rozkładzie miał Marka Williamsa. W 2020 doszedł do ćwierćfinału English Open. To wszystko były jednak przebłyski, pojedyncze wyskoki. Brakowało w jego grze jakiejkolwiek stałości.

I tak naprawdę nadal brakuje. Stąd jego występ w Crucible jest sensacyjny.

W XXI wieku podobnych niespodzianek doliczyć można się na palcach jednej ręki. W zeszłym roku do półfinału turnieju doszedł wspominany Si Jiahui. Siedem lat wcześniej zrobił to Alan McManus, który co prawda dwukrotnie w półfinale już grał, ale ostatni raz… 23 lata wcześniej. Do Jaka Jonesa porównać można jednak właściwie tylko Shauna Murphy’ego. Obecnie Anglik jest oczywiście od lat w gronie najlepszych snookerzystów świata, ale w 2005 roku było zupełnie inaczej – w światowym rankingu zajmował wówczas 48. miejsce.

A potem przyjechał na mistrzostwa świata, przeszedł kwalifikacje, doszedł do finału i ograł tam Matthew Stevensa. Został mistrzem świata z kwalifikacji, drugim w dziejach, a pierwszym od 1979 roku i wyczynu Terry’ego Griffithsa. Griffiths, co ciekawe, mistrzostwo zdobył w drugim występie w tej imprezie, Jones staje teraz przed dokładnie taką samą szansą. Różnica jest taka, że Terry długo grał w amatorskich rozgrywkach, miał już niemal 30 lat, gdy zdecydował się przejść na profesjonalizm, a niespełna 32, gdy triumfował w MŚ.

Jak Jones to pierwsze zrobił dużo wcześniej. Na drugie jeszcze czeka, ale gdyby udało mu się w tym roku, to zrobi to jako trzydziestolatek. Czyli – jak na snookerowe standardy – wciąż młody gość.

Nowy mistrz

Jedno przed finałem jest pewne: po tytuł sięgnie ktoś, kto nigdy wcześniej tego nie dokonał. Choć Kyren Wilson, który również stanie przy stole, jest oczywiście dużo większą marką. Już w 2020 roku grał w finale mistrzostw świata, na koncie ma też kilka triumfów w turniejach rankingowych. Nie jest to może zawodnik z grona tych najlepszych, ale potrafi wykorzystywać swoje szanse. A te mistrzostwa z pewnością taką są – gdy poprzednio grał o tytuł, trafił na doskonale dysponowanego Ronniego O’Sullivana i właściwie nie miał nic do powiedzenia.

Teraz trafi na świetnego Jonesa. Ale to zupełnie inne wyzwanie.

Po poprzednim meczu Wilson mówił, że chodzi o to, by nie dać się zapełnić „wiaderku stresu”. Opowiadał, jak korzysta z doświadczenia, które pozyskał przez lata, by pozostać spokojnym w trakcie meczów. W tym roku ten spokój udało mu się zachować. W półfinale pokonał Davida Gilberta, wcześniej ograł też między innymi Johna Higginsa. W sumie jego obecność w finale też jest pewnym zaskoczeniem, nie grał wcześniej najlepszego sezonu. Ale w Crucible odnalazł dobrą formę i z niej skorzystał.

Dla Jonesa i Wilsona będzie to ich szóste starcie w karierze. Po raz pierwszy rywalizowali… w 2011 roku. Dwukrotnie zmierzyli się wówczas w Q School (turniejach kwalifikacyjnych do Main Touru), a przy innej okazji w kwalifikacjach do jednego z turniejów rankingowych. Wszystkie te mecze wygrał Wilson. Jak zrewanżował się dopiero dekadę później, w 1/32 German Masters, gdy wygrał 5:4. Ale niedługo potem został zmiażdżony przez rywala na tym samym etapie UK Championship – Wilson wygrał 6:0.

Trzy lata później wydaje się, że obaj są innymi zawodnikami.

Kyren Wilson

Kyren doszedł już do siebie po finale MŚ z 2020 roku, na powrót odnalazł zagubioną nieco w tym sezonie formę. Dużo mówił o doświadczeniu i o tym, jak musiał na powrót „odnaleźć” się w tourze. Jak też potrzebował to zrobić, ale nie na powrót, a w ogóle. Choć wszystko w jego przypadku zaczęło się tak naprawdę cztery lata temu, tuż przed pandemią. Sam wskazuje, że to najważniejszy moment w jego karierze – zdecydował się wówczas na wyjazd z rodzinnego domu i przeprowadzkę do Sheffield, do akademii, którą niedługo wcześniej założył Ding Junhui, jeden z czołowych snookerzystów świata i w pewnym sensie nestor chińskiego snookera.

Ding przeżywał trudny okres, gdy przyjechał tu z Chin, więc wie, czego potrzebują gracze, by czuć się komfortowo. Dlatego akademia jest dobra, Ding rozumie potrzeby zawodników. To nie jak klub, gdzie chodzą też inni ludzie, tu są tylko profesjonalni gracze, wszyscy rozumieją, przez co przechodzą inni. Wszystko tu jest podporządkowane temu, by zawodnicy czuli się jak najbardziej komfortowo – opowiadał Jak w rozmowie z „Metro”.

Co jeszcze było dla niego istotne? Że wreszcie miał z kim trenować. W rodzinnym domu, owszem, miał pewien komfort, dobrze znał to miejsce, ale często spędzał przy stole siedem, nawet osiem godzin dziennie zupełnie samotnie. Mówił, że przez to brakowało mu ogrania, gdy wreszcie podchodził do stołu w trakcie turniejów, nie potrafił się odnaleźć w meczowym otoczeniu. Mógł harować na treningach niezwykle ciężko, ale po prostu nie był w stanie nadrobić braku ogrania.

Przy okazji wyprowadzki z domu Jak podkreślał równocześnie, ile zawdzięcza rodzicom. O ojcu mówił też przy okazji tegorocznych mistrzostw. O matce nie, bo ta… nie ogląda jego meczów. Nawet w domu, przed telewizorem – w czasie, gdy Jak gra, ona zajmuje się czy to prasowaniem, czy gotowaniem. Ojciec wręcz przeciwnie – to on przez lata jeździł z nim wszędzie, na każdy turniej. Jones żartował nawet, że „wielu rywali pewnie nie rozpoznaje go, gdy jego ojca nie ma w pobliżu”. Oboje dali mu jednak dużo. Tata pomagał w karierze. Mama też, ale na inny sposób – dawała bowiem potrzebny oddech od snooker, gdy tylko Jak go potrzebował.

Na efekt inwestycji w talent syna jego rodzice czekać musieli dość długo. Ale byli cierpliwi i w końcu się doczekali. Już zeszłoroczne mistrzostwa świata pokazały, że było warto. A te jeszcze trwające przekroczyły wszelkie oczekiwania. I to niezależnie od tego, czy Jak postawi ostatni krok i zdobędzie tytuł, zostając zupełnie nowym – i sensacyjnym – mistrzem świata.

Już wiedzą – i wie sam Jak Jones – że było warto.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Boks

Tej nocy ring zapłonie. Fury i Usyk walczą o przejście do historii

Szymon Szczepanik
4
Tej nocy ring zapłonie. Fury i Usyk walczą o przejście do historii
Niemcy

Champions League i spadek z ligi w tym samym sezonie. Union może nie być pierwszy

AbsurDB
2
Champions League i spadek z ligi w tym samym sezonie. Union może nie być pierwszy

Komentarze

1 komentarz

Loading...