Dym po jubileuszowej gali UFC już opadł. Wracamy do szarej rzeczywistości, a tam czekają nas czasem wyjątkowo nieekskluzywne karty walk. Main event, którego rozstrzygnięcie znamy jeszcze przed walką, bo Alexandre Pantoja jest jednym z najbardziej niedocenianych zawodników mieszanych sztuk walki. Karta główna, która przypomina te z Fight Nightów, i to tych mniej atrakcyjnych. I wiecie co? Nawet taką galę warto obejrzeć. Chociażby ze względu na nadzieję na zmartwychwstanie Jose Aldo.
Jest taka tradycja, że UFC kiedy organizuje swoją galę poza granicami Stanów Zjednocznych, to kartę po same brzegi obsadza zawodnikami urodzonymi na terenie państwa-gospodarza. Zabieg marketingowy, jasne, ale też miły gest względem lokalnej widowni. Gdyby, czysto hipotetycznie, doszło do gali w Polsce, zakładam, że większość widzów bardziej ekscytowałby pojedynek Mateusza Gamrota, niż Paddy’ego Pimbletta. Matchmakerzy chętnie obsadzają wtedy starcia największymi nazwiskami, które mają odpowiedni paszport.
Dlatego, mając to z tyłu głowy, karta główna UFC 301 wydaje się zrobiona od niechcenia. Po wyczerpującym jubileuszu, obwoźna trupa Dany White’a zawita do Rio de Janeiro. Brazylia to jedna z matek mieszanych sztuk walk, ojczyzna wielu współczesnych gwiazd tej dyscypliny. Trochę szkoda, że rozbudzono nam apetyty „trzysetką”, a teraz, kiedy gala odbędzie się w idealnym miejscu do zaprezentowania kilku hitowych konfrontacji, musimy obejść się smakiem i zaakceptować zestawienie B-listerów.
To jednak nie oznacza, że nie stanie się na niej nic ciekawego. Mówimy o mieszanych sztukach walki, tutaj zawsze musi się coś wydarzyć.
UFC 301: Aldo vs. Martinez
Alexandre Pantoja zaliczył już pięć obron pasa mistrzowskiego. Więcej niż którykolwiek z urzędujących czempionów. Ostatnio zdominował Brandona Royvala, wcześniej udało mu się przepchnąć walkę z innym Brandonem – Moreno, chyba jedynym zdolnym do zagrożenia posiadaczowi tytułu. Pantoja wyczyścił swoją dywizję, pokonał już wszystkich dostępnych pretendentów, a teraz zaczyna upominać się o szansę na walkę o podwójny pas. Zasłużył bardziej niż ktokolwiek inny, a my powinniśmy o nim częściej mówić w kontekście dyskusji na temat najlepszego aktywnego wojownika w UFC.
Zamiast podbijania innej dywizji, stanie jednak naprzeciw Steve’a Ercega. Jasne, Australijczyk zaliczył imponujące wejście do federacji, pokonując jak dotąd wszystkich ze swoich trzech rywali. Ale najwyżej notowanym z nich był Matt Schnell, jedenasty w rankingu kategorii muszej. „AstroBoy”, przy swoim ogromnym talencie, prawdopodobnie zbyt szybko otrzymał walkę mistrzowską. Oglądanie go w klatce jest niewątpliwą przyjemnością, to zawodnik, który lubi wchodzić w interakcje z publiką w trakcie pojedynków, jednak raczej nie będzie w stanie ograć starego wygi w postaci Pantojy.
Prawda jest taka, że main event tej gali stanowi jedynie przekąskę. Jedną, pojedynczą prażynkę, przyjemne, choć krótkie doświadczenie, o którym najpewniej zapomnisz chwilę po przełknięciu. Danie główne, które ma rozgrzać widownię w Rio do czerwoności stoi w karcie walk pozycję niżej. Ze swojej wyjątkowo zasłużonej emerytury wraca bowiem Jose Aldo, może i jeden z najlepszych zawodników w historii wagi piórkowej.
Problem jest taki, że jego kariera znajdowała się na szczycie dziesięć lat temu, a od dwóch lat nawet nie stawał w klatce. Jonathan Martinez, jego przeciwnik, w tym czasie dopiero zaczynał przygodę z zawodowym MMA. Nie wiadomo, ile jeszcze w „Juniorze” pozostało dawnej magii. Swego czasu był dominatorem, ale jeszcze przed swoją emeryturą widać było, jak wiek odciska na nim swoje piętno.
Ostatnie osiem pojedynków Aldo to cztery przegrane i cztery zwycięstwa. Hit and miss. Z drugiej strony, przegrywał z co najmniej niezłymi rywalami – Merabem Dwaliszwilim, Piotrem Janem, Alexandrem Volkanovskim i Marlonem Moraesem. Martinez, choć jest niezłym sportowcem, to raczej nie stoi w jednym szeregu z tymi postaciami. Na koniec dnia niestety musimy mimo wszystko zaznaczyć, że różnica wieku robi swoje i trudno nam się dopatrzyć scenariusza, w którym Jose Aldo zaliczy triumfalny powrót do klatki.
Alexandre Pantoja, mistrz kategorii piórkowej
I to w sumie tyle z elektryzujących pojedynków na karcie głównej. Michel Pereira przejedzie się po Ihorze Potierii, bo nie wypada jednemu z ulubieńców Brazylijczyków przegrać na własnej ziemi. Absolutnie nie dopatrujemy się tu żadnych niecnych czynów ze strony UFC, po prostu trudno nam sobie wyobrazić, jak Ukrainiec mógłby znaleźć sposób na „Demolidora”, znajdującego się od dłuższego czasu na fali wznoszącej. Trwa właśnie jego seria ośmiu zwycięstw, a my nie mamy pojęcia, w jaki sposób Potieria miałby ją przerwać.
Dlatego polecamy spojrzeć na kartę wstępną. Ukryło się tam parę zestawień, które naprawdę warto obejrzeć. Oczywiście, najważniejszy jest polski akcent. Karolina Kowalkiewicz zmierzy się Iasmin Lucindo. To cholernie utalentowana zawodniczka. Ma ledwie 22 lata, a na koncie aż dwadzieścia zawodowych konfrontacji. Jeżeli ktoś się spyta jakim cudem – w ojczyźnie debiutowała w wieku piętnastu lat. Co więcej, po tym jak ukończyła pełnoletność, przegrała raptem raz, z Yazmin Jauregui.
Jasne, Kowalkiewicz już dawno znajduje się poza swoją najwyższą formą, wiek robi swoje. Niemniej, odpalcie sobie tę walkę, bo jej przeciwniczka już wkrótce może stać się najpoważniejszym zagrożeniem dla Zhang Weili i aż żal ominąć okazję do obejrzenia początków fajnej kariery.
Karolina Kowalkiewicz o UFC, hejcie, depresji i relacjach z Joanną Jędrzejczyk
UFC dla koneserów
I taka to gala. Ma nas przywrócić do szarej rzeczywistości po niewątpliwym sukcesie UFC 300 i przypomnieć, że nie każda karta walk może sobie pozwolić na trzymanie Jiriego Prochazki na wstępniaku. Trudno się z tym pogodzić, ale już nie udawajmy, że zobaczymy walki samych jaśków. Nawet, jeżeli niektóre starcia są ewidentnie przestrzelone, najwyraźniej z myślą o faworyzowaniu wojowników z „Kraju Kawy”, a ponadto można się nie zgadzać z kilkoma decyzjami matchmakerów, takimi jak bezsensowna obrona pasa w wykonaniu Pantojy, który myślami powinien być już przy Seanie O’Malleyu i jego pasie kategorii koguciej.
Łakocie i tu bowiem są, ale się poukrywały. Może dopiero po latach się okaże, że Lucindo dorówna swoim poziomem legendom kobiecej kategorii słomkowej, a my będziemy mieli przyjemność opowiadania, że śledziliśmy jej losy już od starcia z Kowalkiewicz?
Więcej na Weszło:
- Najważniejsze momenty w historii UFC
- Mateusz Gamrot o swojej karierze, treningach w ATT i walce z dos Anjosem [WYWIAD]
- Sean O’Malley. Sugar chce być największym fighterem w historii
- Nie lubię Donalda Trumpa. O brudnych związkach UFC z władzą
Fot. Newspix