Dotąd, by przeżyć tego rodzaju wizytę na stadionie, trzeba było wyjechać z Polski. Polecieć do Dortmundu, Monachium, Liverpoolu czy Mediolanu i gorzko zastanawiać się, dlaczego tak samo nie może być u nas. Od wczoraj wiadomo, że może. Wymagało to czasu i sprzyjających okoliczności, ale naprawdę było warto. Czwartkowy finał na Stadionie Narodowym to wzorzec z Sevres piłkarskiego święta w Polsce.
Choć na Stadionie Narodowym odbyło się już ponad pięćdziesiąt spotkań piłkarskich i setki innych wydarzeń, jednym z najgłośniejszych w jego dwunastoletniej historii był mecz, który się nie odbył. Wisła Kraków na warszawskiej arenie Euro 2012 zadebiutowała dopiero w 2024 roku, choć miała uczestniczyć w jednej z imprez otwierających stadion, czyli starciu o Superpuchar Polski z Legią Warszawa. Do rozegrania meczu nigdy nie doszło, a pytanie Joanny Muchy, ówczesnej minister sportu, o to, „kto wybrał te drużyny do Superpucharu?” stało się klasykiem.
Nie wnikając już w szczegóły ówczesnej decyzji, władze państwowe i samorządowe kilkakrotnie pokazywały w tamtym czasie, że kibiców ligowych na nowoczesnym stadionie zwyczajnie się boją. Nic nie wyszło z rozegrania na Stadionie Narodowym meczu Polonii Warszawa ze Śląskiem Wrocław, zmierzającym wówczas po mistrzostwo Polski, o co zabiegał Józef Wojciechowski, właściciel Czarnych Koszul. MSW nie zgodziło się też na rozegranie tam w kwietniu 2012 finału Pucharu Polski. Powody były różne, ale wszystkie sprowadzały się do niemożności zapewnienia bezpieczeństwa. Czy to ze względu na brak barierek oddzielających kibiców, czy niedostosowany system łączności, czy inne powody logistyczne. Przekaz był jednak jasny: fana piłki klubowej w Polsce na Stadion Narodowy nie powinno się wpuszczać. A przynajmniej nie przed Euro 2012.
Mistrzostwa Europy bez żadnych perturbacji się odbyły. Okazało się przy tym, że stadiony we Wrocławiu, Gdańsku czy Poznaniu, służące na co dzień tamtejszym drużynom klubowym, nie zostały w mig obrócone w niwecz. Stadion Narodowy wciąż służył jednak innej publice. Tej reprezentacyjnej, która mniej więcej w tamtym czasie się zmieniła. Z meczów kadry zniknął zorganizowany doping, zapewniany wcześniej przez kibiców klubowych, pojawiło się natomiast więcej publiczności nieuczęszczającej na co dzień na stadiony. Wprawdzie nie wpadłoby im do głowy, by pójść na mecz Ekstraklasy czy I ligi w swoim mieście, ale żeby „zobaczyć Lewandowskiego”, jak najbardziej. Nastąpił więc podział na „nieawanturującego się” kibica reprezentacji i „kibola” chodzącego na ligę.
Kluby zmuszone do wysiłku
Rosnące w całej Polsce stadiony zmusiły jednak także kluby, by ze swoją ofertą wychodzić szerzej. Reklamować się w mieście, wysyłać piłkarzy do szkół, walczyć o kibica z całego regionu. Duże, za duże, stadiony początkowo niemal dla każdego klubu, któremu przyszło nagle na nim grać, były bardziej problemem niż szansą. W długofalowej perspektywie wymusiły jednak konieczność powalczenia o innego kibica i wytworzenia w swoim mieście mody na dany klub. Dziś na nikim nie robi już większego wrażenia, że w minionej kolejce na Lechu było 40 tysięcy osób, na Śląsku 25, na Górniku 20, na Jagiellonii 19,5, a na Widzewie 17. Bariera 100 tysięcy osób na meczach, której przekroczenie w jeden weekend było jeszcze kilka lat temu wydarzeniem, pęka obecnie co tydzień.
Średnia ligowa frekwencja w sezonie 2011/12, ostatnim poprzedzającym Euro, wynosiła niespełna dziewięć tysięcy widzów. Rok wcześniej, gdy areny w Gdańsku i Wrocławiu nie służyły jeszcze Lechii i Śląskowi, 8600. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, gdy kilka stadionów było w budowie, 5400. Dziś przekracza dwanaście tysięcy. Spośród najwyższych lig w Europie ustępuje tylko Niemcom, Francji, Włochom, Hiszpanii, Anglii, Holandii oraz Szkocji. Pierwszy raz w historii jest więc we frekwencyjnym top 10 kontynentu.
Spektakularne przeżycie stadionowe
Dlatego nie będzie przesadą stwierdzić, że czwartkowy mecz na Stadionie Narodowym był jednym z najbardziej spektakularnych stadionowych przeżyć, jakie kiedykolwiek zaoferowała piłkarska Polska. Owszem, w przeszłości na różnych meczach reprezentacyjnych czy klubowych bywało znacznie więcej osób, ale wtedy stadiony wyglądały też zupełnie inaczej. A gdy już wyglądały tak, jak wyglądają, rzadko wypełniały się życiem w stopniu porównywalnym do tego, jaki zaoferowali na finale Pucharu Polskim kibice Pogoni Szczecin i Wisły Kraków. Patrzyło się na miarowo podskakujący tłum w bordowych barwach Portowców i czuło się znaczenie tego klubu dla dziesiątek tysięcy ludzi. Spoglądało się na czerwoną masę ludzi po drugiej stronie i trudno było uwierzyć, że klub I-ligowy w Polsce może mieć taką publikę.
Co może najbardziej zaskakujące, doping nie tylko był głośny i zorganizowany, ale i cywilizowany. Sektorówki sławiły sukcesy jednego i drugiego klubu, a nie chuligańskie podboje. Zdecydowana większość przyśpiewek dotyczyła własnych drużyn. Zdarzają się w Polsce mecze z fanatycznym dopingiem z obu stron, ale rzadko prowadzonym w tak skupiony na sobie sposób. Nawet odpalane race nie wywoływały długich przerw w meczu, nie zdominowały widowiska, nie sprawiały wrażenia, że kibice uważają się za najważniejszych uczestników wydarzenia. A co bardzo dodawało temu dopingowi kolorytu, jest to, że jednych i drugich było wielu, co było możliwe dzięki rozgrywaniu spotkania na neutralnym gruncie. Podczas meczów ligowych zdecydowaną przewagę zwykle ma jedna strona, gości jest, w skali całego obiektu, ledwie garstka. Podczas meczów ligowych nie wszyscy kibice danej drużyny są zainteresowani dopingiem. Tu byli. Powstały w ten sposób dwa ponad 20-tysięczne „młyny”, tworzące nieczęsto spotykany tumult.
Kibice widoczni, ale nienachalni
Rzadkie w Polsce, ale podnoszące na duchu scenki dało się jednak dostrzec znacznie wcześniej, jeszcze z dala od stadionu. Regularnie podróżuję pociągami, siłą rzeczy słysząc często rozmowy innych podróżnych i jestem przekonany, że w Polsce futbol, a szerzej sport, zdecydowanie nie są, jak w niektórych krajach zagranicznych, tematami do small talku. Jeśli już trafi się na kogoś, kto z zainteresowaniem piłką nożną się nie kryje, często jest hałaśliwy, pod wpływem i uciążliwy dla zwyczajnych członków społeczeństwa, ugruntowując stereotypy o hałastrze chodzącej na stadiony.
Tym razem było inaczej. Z jednej strony nie było żadnych wątpliwości, że ponad połowa osób podróżuje z Krakowa do Warszawy w tym samym celu, co ja, z drugiej, widziało się w nich doskonale normalnych ludzi, mających pracę, zwyczajne życie, rodziny i pasje, tylko zamiast o serialach, rozmawiali o meczach. Tego typu obrazki spotykałem często w pociągach niemieckich, gdy w sobotę wypełniały się kibicami podróżującymi na różne krańce mapy Bundesligi i 2. Bundesligi. W Polsce kibiców albo nie spotyka się w ogóle, albo ich obecność aż bije po oczach i uszach.
O ile w podróży, z racji kierunku, z którego przybywałem, nie było wątpliwości, że większość stanowili kibice Wisły, o tyle drogę na stadion pokonywałem w tłumie kibiców Pogoni. Sprawiających dokładnie to samo wrażenie. Normalnych ludzi, którzy zamiast spędzać majówkę przy grillu za miastem, postanowili całymi rodzinami pojechać do Warszawy na mecz. Z Mostu Poniatowskiego widać było leżących na nadwiślańskiej plaży miejscowych korzystających z majowego słońca. W poprzednich latach widok ich beztroski często kontrastował z obrazkami, które rozgrywały się kilka metrów nad nimi, pod samym stadionem. Tam widywało się uzbrojonych po zęby policjantów z trzymanymi krótko na smyczy psami. Oddzielających ludzi, którzy postanowili spędzić majówkę, ewidentnie szukając zaczepki. Tym razem nie było czuć gęstej atmosfery, wiszącej w powietrzu zadymy, wzajemnej wrogości. A obecność policji też była raczej dyskretna, niebijąca po oczach, co sprzyjało wrażeniu, że odbywa się w Warszawie wydarzenie o charakterze pokojowym, nie wojennym.
Przemarsz, który nie był katastrofą
Po meczu było dokładnie tak samo. Fani Pogoni, którzy opuścili stadion wcześniej, nie mogąc znieść widoku cieszących się wiślaków, zasępieni maszerowali przez pozamykane główne arterie Warszawy. Dwanaście lat temu wizja dziesiątek tysięcy kibiców klubowych wędrujących przez centrum stolicy brzmiałaby jak wisząca w powietrzu katastrofa. Tymczasem do niczego złego nie doszło. Niezadowoleni Portowcy mieszali się z fetującymi krakowianami. Jakaś dwójka chłopców w szalikach Pogoni odkrywała, że to jednak ich drużyna wygrała, bo sędzia doliczył siedem minut, a gol padł w dziewiątej, przekazując odkrycie zasmuconej mamie z nadzieją, że potwierdzi. Nie tylko na murawie, ale i na ulicach widziało się wszystkie oblicza tego sportu. Euforię wygranych i rozpacz przegranych. Nie czuło się jednak żadnej agresji.
Byłoby naiwnością, wyciągać z tego jakiekolwiek daleko idące wnioski. Tak, jak bzdurne jest hasło „na Zachodzie sobie poradzili” i co jakiś czas dochodzą z różnych krajów sygnały o stadionowych i pozastadionowych rozróbach, tak nie sposób ogłaszać, że w Polsce sobie poradziliśmy. Sama obecność w finale Wisły Kraków, której kibice nie są przyjmowani na meczach wyjazdowych przez cały sezon, już rodziła obawy o to, co się wydarzy 2 maja. Napis, który zawisł przed miesiącem na płocie Stadionu Narodowego, zapowiadający „łamanie krakowskich kości”, też nie zwiastował niczego dobrego. Kibice Wisły nie mogli sobie pozwolić, by tak swobodnie, jak szczecinianie, chodzić po Warszawie w swoich barwach.
Jak zwykle przy kilkudziesięciu tysiącach ludzi, wystarczyłaby jedna inna decyzja, jeden zapalnik, by sprawy wymknęły się spod kontroli. Nie było bowiem przecież do samego końca pewności, czy wejście na stadion odbędzie się sprawnie i bez złych emocji. Kluczowa w atmosferze piłkarskiego święta była też konfiguracja drużyn, które się ze sobą mierzyły. Między Wisłą a Pogonią nie ma przecież złej krwi. Gdyby zamiast Wisły była Cracovia, szczeciński doping pewnie nie byłby równie kulturalny. Gdyby zamiast Pogoni była Legia, znów można by pytać, kto wybrał te drużyny do pucharu. Gdyby zamiast Pogoni był jakiś inny zespół z Ekstraklasy, mający mniej kibiców i będący mniej spragniony sukcesu, mogłoby za nim przyjechać mniej ludzi. Gdyby zamiast Wisły był inny I-ligowiec, mógłby nie dać rady przywieźć do stolicy kilkudziesięciu tysięcy osób w barwach. Czynnik losowy, trudny do powtórzenia, przyczynił się mocno do święta, do jakiego doszło w Warszawie.
Skok cywilizacyjny
Napisawszy to wszystko, i tak muszę jednak przyznać, że maszerując w czwartek w stronę Stadionu Narodowego w tłumie kibiców jednej i drugiej drużyny, miałem poczucie skoku cywilizacyjnego, jaki dokonał się wokół polskich stadionów w ciągu dwunastu lat. W 2012 roku zorganizowanie takiego święta futbolu nie byłoby możliwe. Władze zbyt mocno obawiałyby się wpuszczenia tylu kibiców piłki klubowej. Jeśliby nawet musiały, zrobiłyby ze stadionu oblężoną twierdzę. A z kolei kluby nie byłyby w stanie przyciągnąć takich rzesz zwyczajnych kibiców. Tak, w Szczecinie i w Krakowie są chuligani, są kibole, ale nie ma ich 20 tysięcy. By ściągnąć przez pół Polski taką rzeszę ludzi, trzeba mieć wielu zaangażowanych, lecz zwyczajnych kibiców.
Kiedy powstawały w Polsce nowoczesne stadiony, mówiono gdzieniegdzie, choć to fatalna retoryka, o konieczności „wymiany” publiki stadionowej, czyli wyparciu ultrasów i zastąpienia ich „piknikami”. Że to droga donikąd, pokazują mecze reprezentacji na Stadionie Narodowym, na których atmosfera jest po prostu nudna i nie daje prawdziwych stadionowych przeżyć. Sytuacja, w której na ligę chodzą tylko ultrasi, a na reprezentację same pikniki, też jest daleka od optymalnej. Wydaje się jednak, że coraz większej liczbie klubów udaje się osiągnąć kompromis. Z jednej strony wciąż chodzą na ich mecze rzesze ludzi dbających o atmosferę i głośny doping. Z drugiej, wizyta na meczu ligowym przestała być już zarezerwowana tylko dla miłośników mocnych wrażeń. Nie wiem, czy wyjście na stadion już zrobiło się modne, ale powoli przestaje być obciachem.
Tego typu wydarzenia, jak czwartkowy finał, bardzo sprzyjają dalszemu ociepleniu atmosfery wokół wizyt na stadionie. Zamiast obrazków z bijącymi się skinheadami, w Polskę poszły sceny płaczących ze szczęścia lub zgryzoty zwykłych ludzi ubranych w koszulki klubowe. Albo kibica Pogoni pomagającego starszej fance Wisły wejść po schodach. Zamiast mobilizacji policji z całego kraju, widziało się mobilizację środowisk jednego i drugiego klubu. Decyzja o rozgrywaniu wszystkich finałów Pucharu Polski na Stadionie Narodowym, zawsze w tym samym terminie, to najlepsze, co mogło się wydarzyć tym rozgrywkom. Ale być może także w ogóle postrzeganiu kibiców w Polsce.
Dojdzie jeszcze w kraju do niejednej zadymy. Jeszcze nie raz sytuacja wymknie się spod kontroli. Dostaliśmy jednak w czwartek wzorzec z Sevres święta futbolu po polsku. Z jednej strony, na pewno nie można tego było porównać do wizyty w teatrze. To było stadionowe przeżycie w pełnej krasie, wypełnione głośnymi i zaangażowanymi kibicami z krwi i kości. Z drugiej, nie wychodziło się z trybun brudnym. Idealny kompromis pomiędzy tymi, którzy chcą atmosfery na stadionach a tymi, którzy uważali, że na obiekty sportowe musi zacząć przychodzić inna publika. Na trybunie prasowej obok mnie siedzieli wysłannicy pisma „To My Kibice”. Ja notowałem kilkudziesięciometrowe przerzuty Leo Borgesa, oni obfotografowywali kolejne sektorówki. Każdy znalazł w tym meczu coś dla siebie.
Dotąd, by przeżyć tego rodzaju wizytę na stadionie, trzeba było wyjechać z Polski. Polecieć do Dortmundu, Monachium, Liverpoolu czy Mediolanu i gorzko zastanawiać się, dlaczego tak samo nie może być u nas. Od wczoraj wiadomo, że może. Wymagało to czasu i sprzyjających okoliczności, ale naprawdę było warto.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- CO ZA HISTORIA! Wisła z Pucharem Polski, Wisła w Europie!
- Najważniejszy finał dopiero przed Wisłą
- Michał Żyro: To nie jest przypadkowa wygrana. Dominowaliśmy, jestem dumny z kolegów
- Widzimy się za rok. Wisła Kraków przywraca wiarę w mit o wielkości
- Historię piszą zwycięzcy. Odwaga Wisły lepsza od zimnej krwi Pogoni
Fot. FotoPyK