W latach dziewięćdziesiątych Robert Dymkowski po strzelonych bramkach biegł w stronę trybun i rzucał kibicom koszulkę meczową ze swoim nazwiskiem. W „Głosie Szczecińskim” opowiadał, że zdarzało mu się grać jednocześnie w trzech trykotach, t-shirty zamawiał ponoć hurtowo i na własną rękę, żeby odwdzięczyć się fanom Pogoni za tłumne przychodzenie na stadion. Trybuny śpiewały: „Robert Dymkowski, najlepszy napastnik Polski”. Trzy dekady później „Dymek” choruje na stwardnienie zanikowe boczne. To wyrok śmierci. Nie jest w tym jednak sam.
Przeprasza, bo nie ma czasu. Jest w biegu, przygotowuje się do wyjazdu na finał Pucharu Polski. Dla człowieka z SLA to nie jest tylko kwestia stawiania się o właściwiej godzinie na lotnisku w Goleniowie przed wylotem do Warszawy. Ostatniego wywiadu dla portalu „wSzczecinie.pl” udzielał na wózku inwalidzkim, nieuleczalna choroba odbiera władzę w kończynach, ciało odmawia posłuszeństwa, trzeba więc nie tylko wpisać się między kalendarz rehabilitacji i kuracji, ale też liczyć się z własnymi ograniczeniami.
– Mogę przewidzieć, jak skończy się ten mecz.
– Proszę bardzo.
– Wygraną Pogoni.
Ręka, która opada
Sierpień 2023. Robert Dymkowski zaprasza nas do restauracji na Wałach Chrobrego. Ktoś do niego dzwoni, sięga po telefon. Przychodzi mu to z trudem. Ledwo przystawia komórkę do ucha. Podczas krótkiej rozmowy lewa ręka cały czas podtrzymuje prawą. Szarpie się z portfelem, utknął w kieszeni jeansów. Chce za nas zapłacić, niezręcznie nam odmówić. Trzeba zrozumieć, że człowiek z SLA doświadcza piekła. W kolejnych stadiach choroby traci zdolność wykonywania podstawowych czynności: poruszania, mówienia, jedzenia, połykania, oddychania. Wszystko to przy pełnej świadomości. Aż do śmierci.
Dymkowskiego zaniepokoiły tzw. fascykulacje, drżenie mięśni, rąk, nóg. Fachowo: błyskawiczne, drobne skurcze grup włókienek mięśniowych. Po chłopsku: chodzenie mrówek pod skórą. Myślał, że brakuje mu magnezu. Pewnego razu wkręcał jednak żarówkę, dłoń stała się bezwładna, samoistnie opadła, alarm, szpital, elektromiografia, rezonans magnetyczny, tomograf, pobranie płynu rdzeniowego, diagnoza SLA.
Wiedza przeciętnego człowieka o stwardnieniu rozsianym jest raczej niewielka, choć na cały świat problem ten rozpropagowała akcja Ice Bucket Challenge. Lekarze nie pomagają: używają języka medycyny, stwierdzają „chorobę neurologiczną”. Internet jest jednak brutalny: na SLA nie ma leku, chorzy żyją od dwóch do pięciu lat, egzystencja zmienia się w wegetację, potrzebne są potężne sumy pieniężne i poświęcenie bliskich.
Był grudzień 2022 roku. Dymkowski przedłużył kontrakt z drużyną kobiet Pogoni Szczecin, którą poprowadził do piątego miejsca w tabeli Ekstraligi. Dziewczyny nic nie wiedziały, w chorobę wtajemniczone zostały pojedyncze osoby ze sztabu, po trenerze nie było widać. Po sezonie objawy jednak się nasiliły, „Dymek” podjął decyzję o zrezygnowaniu z prowadzenia żeńskiej sekcji „Portowców”. Przy pożegnaniu z szatnią piłkarkom ciekły łzy. Tamta rozmowa na Wałach Chrobrego też musiała być dla niego trudna. Pewnie jak każda inna po publicznym ogłoszeniu zbiórki na walkę ze skutkami SLA. Niżej fragment naszego wywiadu „Śmierć stoi z boku. Niech ostrzy kosę, aż ją stępi”.
„Jest potężna złość?
Złość? Nie, bo w stosunku do czego – do tej choroby?
Nie, do własnej bezsilności przy wykonywaniu codziennych czynności.
Ależ oczywiście, wstanie, umycie się, zjedzenie, wyjście z domu zajmowało mi kiedyś niecałe pół godziny, teraz rozpisuję to na półtorej godziny. Po każdej czynności muszę odpocząć. Mięśnie są w stanie podnosić przedmioty, ale tylko do pewnego momentu. Łyżką czy widelcem jem sam, ale przy samej końcówce posiłku nie jestem już w stanie. Musiałbym pół godziny odczekać, żeby dokończyć jedzenie. Na wszystko poświęcam więcej czasu.
Straszne jest, że w tej chorobie do końca zachowuje się świadomość.
Tak, to straszne, też to doczytałem. To jedna z nielicznych takich chorób, gdzie człowiek nie staje się powoli warzywem, tylko mózg, ta głowa cały czas do końca jest świadoma, co się dzieje dookoła, jest to jedna z największych obaw na przyszłość.
Co pana najbardziej przeraża w wizji przyszłości?
Nie wiem, czy mnie to przeraża. Ale myślę o poświęceniu opiekunów. Opiekunów ludzi, którzy się nie ruszają, sami nie oddychają, jedzenie mają podawane przez rurkę do żołądka…
To poruszające, że w większości ktoś jest do samego końca. Ta świadomość tych osób. Tej choroby do końca. Z czymś, co cały czas poświęcamy, że z tym mogę mieć problem. Jeśli będzie taka sytuacja, że będę unieruchomiony, a głowa będzie funkcjonowała normalnie… Nie wiem, jak to będzie, szczerze mówiąc”.
Pocieszał się, że nie ma problemów z oddychaniem, że wersja kończynowa jest lepsza niż opuszkowa, w której chory ma coraz większe problemy z przełykaniem, problemami z jedzeniem, krztuszeniem, łapaniem tchu. Mówił o marzeniach, załatwianiu spraw, śmierci. Dużo było w nim siły. Pocieszało go, gdy czytał o przypadkach ludzi, którzy ze stwardnieniem zanikowym bocznym przeżywali nawet po trzydzieści lat.
Numery naszych serc
W 2017 roku redaktor Jakub Białek pojechał do Niemiec, żeby obejrzeć mecz Wolfsburga z Bayernem Monachium. Przed spotkaniem spiker w klasyczny sposób wyczytywał skład gospodarzy, zachęcając przy tym publikę do wykrzykiwania nazwisk piłkarzy: Kuby Błaszczykowskiego, Luiza Gustavo czy Mario Gomeza. Po wszystkim z jego ust padła jednak jeszcze jedna fraza: „I dziesiątka naszych serc, Krzysztof…”. Pielęgnujący lata tradycji kibice na to: „Nowak!”.
Reportaż „Numer 10 naszych serc. Jak Wolfsburg zapamiętał Krzysztofa Nowaka” to opowieść o tym, jak reprezentantowi Polski, czołowemu rozgrywającemu Bundesligi, pozostającemu w kręgu realnego zainteresowania Bayernu Monachium, stwardnienie zanikowe boczne odebrało życie. Znów, zaczęło się od małych rzeczy, na przykład Heribert Rüttger, kierownik drużyny, opowiadał o scence, którą pewnego razu zauważył: Polak nagle potrzebował dziwnie dużo czasu, żeby włożyć i zasznurować buty.
Nowak zmarł po czterech latach od diagnozy. W czasie choroby i po jego śmierci Wolfsburg stanął na wysokości zadania: przedłużył kontrakt z niepełnosprawnym piłkarzem, finansował koszty leczenia, opłacał codzienne wydatki rodziny, dał pracę jego żonie, założył fundację jego imienia, która do dziś pomaga ludziom chorym na SLA.
W Hiszpanii prawdopodobnie najpopularniejszym ambasadorem ludzi zmagających się ze stwardnieniem zanikowym bocznym jest Juan Carlos Unzue. W końcówce XX wieku był bramkarzem w La Lidze. Potem odpowiadał za golkiperów w Barcelonie za kadencji Franka Rijkaarda i Pepa Guardioli, a Luis Enrique awansował go na asystenta. Był nawet taki moment, że w Blaugranie poważnie zastanawiano się, czy nie mianować go następcą „Lucho”. Ostatecznie rola ta przypadła Ernesto Valverde. Unzue już samodzielnie prowadził za to Celtę Vigo i Gironę. Rozwijającą się karierę trenerską przerwał dopiero wyrok: SLA. Hiszpan zmienił się fizycznie, skurczył, niknie w oczach, jeździ na wózku inwalidzkim, zachował przy tym trzeźwość umysłu.
Poświęca czas i energię, żeby uświadamiać ludzi o problemie chorych na stwardnienie zanikowe boczne, organizuje zbiórki, promuje badania, do tego w bardzo ciekawy sposób komentuje rzeczywistość świata piłki, wcale nie tak dawno zorganizował mecz charytatywny mecz Barceloną a Manchesterem City, który zgromadził na stadionie ponad dziewięćdziesiąt tysięcy kibiców. Unzue to symbol dla tych załamanych nieubłagalnością losu: żyjemy i walczymy. Razem.
Piłkarz w trzech koszulkach
Gdy tylko Dymkowski mówi o piłce nożnej, świecą mu się oczy. To było całe jego życie. Najpierw jako piłkarza, potem jako trenera. Na początku rehabilitacji usłyszał, że nóg jeszcze mu nie odcięło, ponieważ całe życie nimi kopał i mięśnie w nich są bardzo silne. Gdzieś indziej wyczytał, że to nie może być przypadek, iż aż tylu weteranów wojennych i właśnie ludzi piłki cierpi na stwardnienie zanikowe boczne. Choć przecież nie wiadomo, skąd bierze się ta choroba. I to też upiorne.
W 2009 roku „Głos Szczeciński” portretował go w taki sposób: „Od początku lat dziewięćdziesiątych, niemal przez całą dekadę, w Pogoni występował Robert Dymkowski. W tym czasie zdobył m.in. tytuł króla strzelców zaplecza ekstraklasy, a kibice układali na jego cześć pieśni. Zasłynął jednak czymś innym. Nietypowe było to, że większość bramek, które zdobywał, padała po uderzeniach głową. W tradycyjny sposób, czyli nogami, trafiał rzadziej. „Dymka” cechowało także to, że po strzelonym golu biegł do trybun i rzucał koszulkę kibicom. Przyznał nawet kiedyś, że w jednym meczu, po strzeleniu gola i wyrzuceniu trykotu, był gotowy zdobyć drugą bramkę i powtórzyć wyczyn. – To prawda, kiedyś miałem na sobie trzy koszulki. Zamawiałem wtedy trykoty tej samej firmy i rzucałem je później kibicom. Chciałem ich jakoś wynagrodzić za to, że chodzą na mecze. Na pewno była to dla nich nowość – mówi Dymkowski”.
Rozmawiam z autorem tamtego artykułu Krzysztofem Uflandem, aktualnie wieloletnim rzecznikiem prasowym Pogoni Szczecin:
– Jestem przekonany, że gdyby przyszło mu grać w piłkę współcześnie, a nie głównie w latach dziewięćdziesiątych, to mówilibyśmy o młodym, rokującym napastniku, który szybko zadebiutowałby w reprezentacji Polski, wyjechałby na Zachód, a Pogoń zarobiłaby na nim dobre pieniądze.
Aż tak był dobry?
– Inne były czasy, jego kariera potoczyła się tak, że do dziś pozostaje najwybitniejszym w historii naszego klubu strzelcem. Dzierży to miano z legendarnym Marianem Kielcem. Obaj panowie mają po sto dwadzieścia zdobytych dla Pogoni goli. Dymkowski też w trudnym momencie naszej historii, w czasie regularnego spadania z ekstraklasy i równie regularnego do ekstraklasy wracania, wydatnie klubowi na boisku pomagał, zostając na przykład królem strzelców ówczesnej drugiej ligi. Zdobył bardzo dużo bramek, wiele ważnych, rozegrał tu najwięcej meczów w swojej karierze, więcej niż dla Widzewa, Arki czy PAOK-u, do którego był wypożyczony. Wszyscy go tu kojarzą. Myślisz Pogoń, mówisz Dymkowski. Myślisz Dymkowski, myślisz Pogoń.
Najlepszy napastnik Polski
9 września 2023 roku, na stadionie Pogoni odbywa się turniej charytatywny na rzecz Roberta Dymkowskiego. Wydarzenie zorganizowali społecznicy Dawid Trzeźwiński i Piotr Kołacki, w organizację włączył się też Maciej Stolarczyk, przyjaciel „Dymka”, niegdyś piłkarz, trener i dyrektor sportowy drużyny „Portowców”.
Z całej Polski przyjechali piłkarze o dużych na skalę kraju nazwiskach: Jakub Błaszczykowski, Paweł Brożek, Jacek Krzynówek, Marcin Wasilewski, Radosław Majdan, Rafał Murawski, Piotr Świerczewski, Tomasz Hajto, Sławomir Peszko, Marek Citko, Dariusz Dziekanowski, Kazimierz Węgrzyn, Jerzy Podbrożny, Przemysław Kaźmierczak, Tomasz Frankowski, bracia Żewłakow, Maciej Żurawski, Arkadiusz Głowacki, Marcin Baszczyński, Radosław Majewski, Paweł Kryszałowicz, Jacek Krzynówek, Sebastian Mila, Marcin Robak, Jakub Czerwiński czy Edi Andradina.
Nie zabrakło też piłkarzy aktualnej Pogoni. Kacper Smoliński i Marcel Wędrychowski pomogli nawet trzem lokalnym raperom nawinąć kawałek „Robert Dymkowski – najlepszy napastnik Polski” z typowo stadionowym, zasugerowanym już w tytule refrenem, który raz po raz wykrzykiwało całe dziesięć tysięcy zgromadzonych na szczecińskim obiekcie kibiców.
Polski futbol dla Dymkowskiego
Krzysztof Ufland: – Bardzo dużo zewnętrznych osób zaangażowało się w zbudowanie społeczności wokół pomocy dla Roberta Dymkowskiego. Koło zamachowe nakręcili kibice, wszystko zaczęło się od internetowej zbiórki, wpłaty płynęły z całej Polski. Później odbył się turniej charytatywny. I tu wielkie ukłony dla Macieja Stolarczyka, który popracował nad sprowadzaniem do Szczecina całej plejady znanych sportowców. Pogoń była współorganizatorem całego wydarzenia, razem z nami pracowali Dawid Trzeźwiński i Piotr Kołacki. To dwaj dżentelmeni, którzy przyszli do klubu z propozycją zorganizowania takich meczów. Podjęliśmy rękawicę, ale chciałbym podkreślić: to był ich pomysł.
Naprawdę, nie przypominam sobie drugiego takiego eventu charytatywnego w Polsce, gdzie przyjechałoby aż tak wielu znakomitych piłkarzy. I nie chodzi tu, broń Boże, o licytowanie się, kto zrobił najlepsze wydarzanie. Mówię o faktach. Gościliśmy w Szczecinie wielkie gwiazdy, wszystkim z nich jesteśmy dozgonnie wdzięczni. Z samego tego meczu udało się uzbierać ponad czterysta tysięcy złotych, to są wielkie pieniądze. Pamiętajmy jednak, że to wciąż nie zamyka procesu leczenia. Bo to proces ciągły.
Właśnie, najtrudniejsze w tej całej mobilizacji środowiska wokół choroby Dymkowskiego jest konieczność ciągłego podtrzymywania ognia. To nie jest tak, że jedna duża akcja rozwiąże sprawę.
Pierwsza fala, kiedy dowiedzieliśmy się, że Robert potrzebuje wsparcia, była ogromna, cała piłkarska społeczność w Polsce potrafiła zjednoczyć się dla szczytnego celu. Wiele osób wspomagało zrzutkę na leczenie. Druga fala była jeszcze większa, łączyła się z tym charytatywnym turniejem. Pamiętam jak on sam powiedział, że jest tym zdziwiony i poruszony. Mówił, że nie był w swoim mniemaniu żadną wybitną postacią w polskiej piłce, a i tak wokół niego i jego problemu zjednoczyć potrafiło się całe środowisko.
W przypadku stwardnienia rozsianego środki pieniężne na leczenie choroby są niezbędne. Bardzo duże i ciągłe. Bez przerwy pojawiają się nowe potrzeby. Musimy też dawać Robertowi poczucie, że w tej chorobie nie jest sam. Często mówimy, że Pogoń to jedna wielka granatowo-bordowa rodzina. I to jeden z tych momentów, kiedy faktycznie to widać i nie są to czcze słowa.
Dymkowski mówił nam, że podnosiło go na duchu, kiedy licznik zbiórki się nie zatrzymywał, a wpłaty ramię w ramię przekazywali kibice z często nielubiących się środowisk.
Niedawno w Teatrze Polskim odbyło się przedstawienie „Chłopcy z Roosvelta”, z którego dochód został przeznaczony na jego leczenie. Gościem specjalnym tego wydarzenia był Włodzimierz Lubański. Nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie społeczność Górnika Zabrze. Organizatorem był Piotr Muszyński, społecznik ciągle zaangażowany w pomoc dla Dymkowskiego. Z jego inicjatywy 19 maja w Szczecinie odbędzie się marszobieg dla Roberta, tu z kolei gościem będzie czterokrotny mistrz olimpijski Robert Korzeniowski.
Dymkowski często bywa na meczach Pogoni?
Tak, jest częścią tego klubu, pozostaje aktywny w naszej społeczności, na tyle, na ile pozwala mu zdrowie. Był na zdecydowanej większości ostatnich domowych meczów Pogoni. Wybiera się też na finał Pucharu Polski, na który poleci samolotem z naszą drużyną i częścią środowiska biznesowego.
Szerokim echem odbił się również wpis Jarosława Królewskiego, który przypadkiem wykupił ponad siedemdziesiąt miejsc parkingowych przeznaczonych dla kibiców Pogoni na Stadionie Narodowym. Zwrócił je „Portowcom”, a przy okazji zachęcił do wpłacania do skarbonki na pomoc Dymkowskiemu. Takich pięknych gestów z całej Polski jest dużo.
Gest prezesa Królewskiego wydaje się drobny, ale jest bardzo istotny. Pokazuje bowiem, że różni ludzie, z różnych miast i klubów pamiętają o Robercie Dymkowskim. I wiedzą, że pomoc jest mu potrzebna. Pogoń też jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Ważne jest też to, żeby on sam miał świadomość, że na Pogoń może liczyć. Pomoc nie sprowadza się tylko do pomocy bezpośredniej, kiedy trzeba wesprzeć finansowo metody leczenia. Jeśli tylko będzie wiedział i czuł, że czegoś potrzebuje, to zawsze może się do klubu zwrócić, a my pomożemy, czy to wykonując odpowiednie telefony, czy w jakiś sposób upraszając pewne sprawy, żeby go w tej walce z chorobą wspierać. Nie jest sam. Jesteśmy z nim. Wszyscy.
Uczucie zniknie
Choroba Roberta Dymkowskiego postępuje, stracił siłę w rękach i nogach, porusza się na wózku inwalidzkim. W materiale nagranym przez Ekstraklasę poruszający jest ten moment, gdy Dawid Trzeźwiński wzrusza się na wspomnienie o pewnej prośbie byłego gwiazdora Pogoni. „Dymek” poprosił go bowiem, żeby turniej charytatywny z września 2023 roku nie był ostatnim takim wydarzaniem. Żeby za rok zbierano podczas niego na stadionie w Szczecinie środki na leczenie innych chorych na SLA.
Ucinamy króciutką pogawędkę o finale Pucharu Polski. Słyszę, że jest pewny wygranej „Portowców”.
– Ciąży waszej społeczności brak tytułu?
– W ogóle.
– Naprawdę?
– Wszyscy marzą, żeby pojawiły się tytuły, ale czy ich brak ciąży? Nie odczuwam tego. Może ktoś w klubie czy naszej społeczności ma takie poczucie, nie wiem tego. Jestem jednak całkowicie przekonany, że po zwycięstwie Pogoni nad Wisłą i zdobyciu Pucharu Polski uczucie to bezpowrotnie zniknie.
Czytaj więcej o SLA:
- Numer 10 naszych serc. Jak Wolfsburg zapamiętał Krzysztofa Nowaka
- „Śmierć stoi z boku. Niech ostrzy kosę, aż ją stępi”
Fot. Newspix