Derby Londynu zapowiadały się… jednostronnie. Chelsea nie porywa stylem i zalicza ogromne wahania formy, a dziś występowała bez swojego najlepszego piłkarza – Cole’a Palmera. Na boisku niby obejrzeliśmy spektakl, ale nie wydarzyło się w tym spotkaniu absolutnie nic, co mogłoby nas zaskoczyć.
Jak się nie da wejść drzwiami, to należy próbować oknem. A jak okno nie podziała, to szczęścia należy szukać balkonem, jeżeli to niskie piętro, lub liczyć na otwarte drzwi piwnicy. Wie to każdy, kto zatrzasnął kiedyś klucze w mieszkaniu i próbował je jakoś odzyskać nie mając wystarczająco czasu, by poczekać na przyjazd ślusarza.
O tym, że należy nieustannie poszukiwać alternatywnych ścieżek doskonale wie także Mikel Arteta. Ścisk w czubie Premier League odebrał mu jakikolwiek komfort. Chcąc się utrzymać na szczycie tabeli, Arsenal musi wygrywać wszystko jak leci – a Hiszpan uważa, że da się to osiągnąć tylko wtedy, gdy ma się do dyspozycji kilkanaście różnych scenariuszy ataku.
Kronika rzezi na Emirates Stadium
Zanim przejdziemy do generalnych odczuć, opiszmy co się dokładnie stało w meczu. Chelsea od początku była przerażona. Niezbyt kwapiła się do ataku, oddając od pierwszych minut pole Arsenalowi. Skorzystał na tym bardzo wcześnie Leandro Trossard, który ostatnio jest w świetnej formie. Przejął piłkę i z bliskiej odległości wsadził ją do siatki.
Co gorsza, lider ligi nie miał zamiaru zwalniać, a goście nie mieli bladego pojęcia, jak go spowolnić. Próbowali się salwować co jakiś czas faulami – przy czym ten Nicolasa Jacksona na Takehirze Tomiyasu odznaczył się szczególnym okrucieństwem. Wjechał mu w nogi na poziomie piszczeli. Niby pewniak do czerwonej, ale sędziowanie w Anglii jest jakie jest, nie oszukujmy się, więc obyło się bez zasłużonego asa kier. Japończykowi nic się nie stało, miał sporo szczęścia i dość szybko podniósł się z murawy.
Bliżej 25. minuty “The Blues” zaczęli się rozpędzać. Wreszcie. Wciąż jednak na jeden kąśliwy strzał ze strony podopiecznych Pochettino – do których dochodziło głównie na własne życzenie defensywy Arsenalu, mającej spore problemy z koncentracją – przypadały cztery “setki” graczy z czerwonej części stolicy, najczęściej spektakularnie marnowane przez Kaia Havertza.
Druga połowa nie była lepsza, bo po piętnastu minutach spotkanie zostało w zasadzie zamknięte. Najpierw korzystając z chaosu piłkę wbił za linię bramkową Ben White, później (wreszcie) wstrzelił się w prostokąt Kai Havertz. Po tym trafieniu Chelsea próbowała niemrawo się jakoś odegrać, licząc głównie na indywidualne błyski Nicolasa Jacksona – skutecznie tłamszone przez jego własną nieumiejętność finalizacji akcji – ale w 65. minucie Niemiec ukąsił swoją byłą drużynę po raz drugi.
Sceny na The Emirates. Kai Havertz dwukrotnie pogrążył Chelsea!
Arsenal się nie zatrzymuje. Już 5:0 #domPremierLeague pic.twitter.com/ndnqfULv2X
— Viaplay Sport Polska (@viaplaysportpl) April 23, 2024
W zasadzie sędzia mógł wtedy skończyć spotkanie. Od tej pory oglądaliśmy wakacyjny sparing, gdzie nikt się nie kwapił po więcej, a Mikel Arteta przy linii bocznej prawdopodobnie studiował już następnego rywala. Dziewiąta drużyna w tabeli zarzuciła jakąkolwiek wolę walki.
Dominatorzy rywalizacji rozpoczęli trening, gdzie testowali nowe warianty gry w ataku, a gdzieś w międzyczasie strzelili bramkę. Centrostrzał White’a zapisze się pewnie w sercach kibiców na dłużej.
Strach nie popłaca
Wracamy do wstępu. Wynika oczywiście z tego, jak wyglądał mecz Arsenalu z Chelsea. U tych pierwszych oglądaliśmy futbol totalny, gdzie jeszcze w pierwszej połowie zaprezentowano chyba wszystkie elementy piłkarskiego rzemiosła. Gdy “Kanionierzy” atakowali z bocznych sektorów, to dośrodkowywali równie często nisko, jak i wysoko. Starali się dogrywać i z głębi, i z linii końcowej. Potem szukali szczęścia, idąc przez środek boiska, zagrywając w uliczki, a w następnej sytuacji próbując z dystansu.
Próbowali wedrzeć się do bramki rywali na wszystkie sposoby. Drzwiami, oknami, balkonami i piwnicami. Wykorzystali wszystko, co potrafią. Wsio.
I widzicie, to naprawdę nie jest oczywistość. Bo na pierwszy rzut oka wydaje się, że tak się zwyczajnie na tym poziomie gra, że trochę wstyd polegać na jednym patencie, gdy liczą na ciebie miliony fanów.
Ale włączacie sobie ten mecz i skupiacie się na moment na grze Chelsea. Zaczynacie liczyć: pierwsza laga na Madueke, druga laga na Madueke, trzecia laga na Madueke. Pojawia się frustracja, po czym przychodzi upragniona zmiana w taktyce. Jesteście świadkami pierwszej lagi na Nicolasa Jacksona.
Przepaść była ogromna, bo Pochettino wyszedł zwyczajnie przestraszony. To powtarzający się motyw, że Argentyńczyk nie ma bladego pojęcia jak zachować się w rywalizacji z topowymi rywalami, zamykając się za potrójną gardą. Tak skrajny pragmatyzm nie ma prawa wyprowadzić londyńczyków z obecnego marazmu.
Jesteśmy tak ostrzy dlatego, bo jak ktoś uważnie wczytał się w poprzednią część tekstu, to zobaczył mały dopisek o problemach z koncentracją wśród defensorów zwycięskiej ekipy. Widzicie, gdy oglądało się mecz, to ta uwaga nie był wcale taka błaha. Zwłaszcza w pierwszej połowie obrona w czerwonych koszulkach raz po raz rozdawała przeciwnikom prezenty. To się aż prosiło o wykorzystanie. Tak grających gospodarzy dało się pokonać.
Tyle że do tego potrzeba było odrobiny odwagi i umiejętności. Pierwszą część już wyjaśniliśmy, uderzając głównie w strachliwego szkoleniowca bandy ze Stamford Bridge. Co do drugiej, to tu problemy przegranych mają twarz Nicolasa Jacksona. Nie lubimy odmawiać fachu piłkarzom, którzy całe życie spędzają pracując nad swoimi umiejętnościami na ośmiogodzinnych treningach. Zwykle byłoby to podejście krzywdzące i zwyczajnie błędne, wynikające pewnie z tego, że komuś się nie chciało dogłębniej przemyśleć problemów jakiejś drużyny. Ot, zwalić na chochoła, robota zaliczona.
Ale nie w przypadku Jacksona. Jasny gwint, niech on wreszcie złapie skuteczność pod bramką przeciwnika. Na przełomie lutego i marca miał serię trzech spotkań ze zdobyczą bramkową, a pomimo tego gdy wychodzi sam na sam wcale nie mamy przekonania, że trafi. Zależy jak mu się wylosuje i czy akurat się wyspał.
Spieprzył koncertowo przynajmniej kilka sytuacji. Najbardziej prominentna to ta z 60. minuty, gdzie z odległości dwóch metrów trafił w boczną siatkę, a Raya wykopem zaczął kontrę, która przyniosła bramkę. Potrzebuje ośmiu okazji, by trafić raz.
I wiecie co jest najgorsze? Że taki Senegalczyk był najlepszym piłkarzem w ofensywie gości. Bo na niego przynajmniej była okazja się zdenerwować. Mudryk, Madueke, Cucurella, gdy akurat podchodził wyżej – oni wszyscy po prostu zniknęli, schowani w dziurawych kieszeniach Bena White’a i spółki, z których i tak nie potrafili się wydostać. W londyńskiej rzezi minusik wypada także dopisać przy nazwisku Gallaghera, który choć w pierwszej połowie robił sporo szumu, to potem przygasł. Ale nad nim nie będziemy się znęcać, bo generalnie jest solidnym zawodnikiem w swojej ekipie, tylko dzisiaj miał gorszy dzień.
Arsenal wygrał, jasne, tyle że z rywalem, który wcale nie chciał tych trzech punktów. Nie daj Boże, by po zwycięstwie nad odwiecznym przeciwnikiem jeszcze musiałby skończyć gadkę o przebudowie drużyny i zacząć faktycznie walczyć o najwyższe cele.
Arteta ma wspaniały wachlarz ofensywnych zagrań, to poezja pisana na boisku. Życzymy mu jednak, by uszczelnił jakoś defensywę, bo nie można wiecznie polegać na chimeryczności Nicolasa Jacksona. Kiedyś coś wpadnie, i oby to nie była bramka, która ostatecznie przesądzi o przewadze Manchesteru City.
Arsenal 5:0 Chelsea
L. Trossard 4′, B. White 52′, 70′, K. Havertz 57′, 65′
Więcej na Weszło:
- Musiolik: Podolski jest bezcenny. Nie ma takich ludzi w polskiej piłce
- Pertkiewicz: Marchewka zamiast kija z młodzieżowcami, kwota w PJS co najmniej podwojona
- Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? “Bilet lotniczy i wio”
Fot. Newspix