Jak trudno jest zdobyć najwyższą górę świata? Jeden powie, że to wyzwanie życia. Drugi, że Mount Everest stał się parodią himalaizmu albo punktem turystycznym i jedyne, co dzieli cię od jego zdobycia, to pokaźna suma pieniędzy. Jak jest naprawdę? I czy podbijającą social media wyprawą Jakuba Pateckiego faktycznie warto się zachwycać?
Patecki, bardziej znany jako Patec, to youtuber, który w przeszłości podejmował się różnych sportowych (w tym również alpinistycznych) wyzwań, a już w maju spróbuje wejść na Mount Everest. W lawinie słów wsparcia, które otrzymuje, przewiną się jednak też takie, które przypominają o upadającej renomie Mount Everest. Od lat zresztą możecie natknąć się na tego typu komentarze:
„Turystyka, nie himalaizm”.
„To Szerpowie robią całą robotę”.
„Wystarczy mieć pieniądze”.
„To nie to samo co kiedyś”.
Ile w tej krytyce jest prawdy? Na temat realiów Mount Everest w 2024 roku porozmawialiśmy z Miłką Raulin, podróżniczką, mówczynią motywacyjną i autorką książek: „Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Koronę Ziemi” oraz „Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Everest”. O opinię spytaliśmy też Krzysztofa Wielickiego oraz Ryszarda Gajewskiego, a więc pionierów polskiego himalaizmu.
Od niedostępnych marzeń, do wyzwania dla miłośników adrenaliny
Mount Everest już od XIX wieku istnieje w zbiorowej świadomości jako najwyższa góra świata. Nie chcemy robić wam przesadnie długiej lekcji historii, ale pierwsze próby jej podbicia rozpoczęły się w 1904 roku. Czterdzieści dziewięć lat później natomiast Edmund Hillary i Tenzing Norgay jako pierwsi wspięli się na najwyższy punkt Ziemi.
Od tamtego czasu miały miejsce kolejne przełomowe wydarzenia. W 1978 roku Reinhold Messner oraz Peter Habeler zdołali wejść na Mount Everest bez pomocy butli z tlenem. A z kolei w 1980 roku Krzysztof Wielicki oraz Leszek Cichy jako pierwsi himalaiści zdobyli Mount Everest w okresie zimowym. Więcej – w kontekście samego Mount Everest – zrobić się już za bardzo nie dało. Oczywiście z wyjątkiem zdobycia Mount Everest zimą i bez tlenu, czego finalnie dokonał Ang Rita Sherpa.
Między 1953 a 1989 rokiem na najwyższą górą świata weszło łącznie 356 ludzi, czyli stosunkowo niewielu. W latach dziewięćdziesiątych zaobserwowaliśmy jednak spory skok, co oczywiście nie jest przypadkiem: wówczas właśnie rozwinął się biznes, jakim są komercyjne wejścia na Mount Everest. To one zaczęły umożliwiać dostanie się na szczyt Mount Everest osobom, które nie zjadły zębów na alpinizmie.
Jaki dokładnie był tego efekt? Między 1990 a 1999 przybyło około… 900 nowych zdobywców najwyższej góry świata. A przenosząc się jeszcze bardziej w czasie: według statystyk na grudzień 2023 roku Mount Everest zdobyło już 6664 różnych ludzi.
Czy to oznacza, że najwyższy szczyt Nepalu to bułka z masłem? I jedyne, co dzieli nas od jego zdobycia, to porządne finansowe zaplecze?
Jak tam się dostać?
– Pieniądze ułatwiają zdobycie tej góry, ale nikt tam za nikogo nie będzie przebierał nogami – mówi nam Miłka Raulin, najmłodsza Polka, która zdobyła Koronę Ziemi. – Tam panuje ciśnienie atmosferyczne wynoszące 330 hektopaskali. Zawartość tlenu w powietrzu to około 30 procent tego, co mamy na nizinach. To bardzo niekorzystne warunki dla ludzkiego organizmu. Utrudniają nam sen, trawienie, oddychanie. Dlatego najpierw musimy przebywać dwa miesiące pod górą, żeby się zaaklimatyzować. Powiedzenie, że każdy może zdobyć tę górę, jest więc trochę „na hurra”. Ale rzeczywiście robią to ludzie, którzy nie są zawodowymi sportowcami.
Co takiego zatem potrzebuje osoba, która chce dostać się na Mount Everest? Przede wszystkim, nie obędzie się bez „permitu”, czyli pozwolenia na zdobywanie szczytu, którego koszt wynosi 11 tysięcy dolarów. Dotyczy to wyłącznie obcokrajowców, bo już miejscowi płacą 75 tysięcy nepalskich rupii, czyli nieco ponad 2 tysiące złotych. W przypadku Amerykanina czy Europejczyka na taryfę ulgową liczyć jednak nie ma co – szczególnie że od 2025 roku cena permitu ma wzrosnąć do 15 tysięcy dolarów.
Te koszty zatem musimy wziąć pod uwagę. Ale prawdopodobnie zrobi to za nas agencja, jeśli tylko się do niej zapiszemy. Co jeszcze oferują firmy specjalizujące się w wysokogórskich wyprawach? Przede wszystkim, wyposażają nas w butle z tlenem, który w przypadku osób niebędących doświadczonymi himalaistami, jest wręcz niezbędny. To jednak tylko jeden element układanki. Bo oprócz niego mówimy też o szeregu innych rzeczy, zaczynając od generalnej organizacji wyprawy, a kończąc choćby na zapewnieniu pożywienia.
Dla przykładu, austriacka agencja Himalayan Experience w cenie niespełna 71 tysięcy euro zapewnia kolejno: nocleg w hotelu w Katmandu (stolica Nepalu), a następnie transport do głównej bazy pod Mount Everest. Opłacenie podatków, „zachodniego” przewodnika oraz Szerpów pracujących w bazie i na większych wysokościach. Pełne wyżywienie. A do tego wszystkiego również sprzęt w postaci namiotów, palników, apteczek, komunikacji radiowej, śpiworów, karimat, ekwipunku do wspinaczki oraz oczywiście wspomnianego zapasu tlenu.
Poszczególne agencje wymagają również przedstawienia swojego CV, tj. doświadczenia z wypraw górskich. To może posłużyć jako swojego rodzaju selekcja, która uniemożliwi atak na Himalaje kompletnym „amatorom”, ale zapewne nie zawsze ma ona miejsce.
O czym jeszcze możemy powiedzieć? W większości przypadków agencje nie pokrywają wizy czy biletów lotniczych do Nepalu i z Nepalu, które też oczywiście swoje kosztują. Co warte podkreślenia, firm organizujących wejście na Mount Everest są dziesiątki. Stąd znajdziemy droższe oraz tańsze oferty. Nie bylibyśmy jednak pewni, czy w przypadku takiej wycieczki warto jest oszczędzać.
– Ja uważam, że góry są dla każdego. I dla himalaisty, i dla ich miłośnika– dodaje Miłka Raulin. – Ważne, żeby osoba, która nie ma z wysokimi górami wiele do czynienia, była dobrze przygotowana, zdawała sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie taka wyprawa, przeznaczyła odpowiedni czas na przygotowanie się do niej i wybrała dobrą agencję, nie agencję krzak. Bo dobra agencja to podstawa. Mnie nauczyła tego choćby historia Krzyśka Sabisza, który wrócił z wyprawy bez czterech palców, a jedna osoba z jego ekipy umarła.
Sabisz to biznesmen, który po latach górskiego przetarcia, w 2017 roku podjął się wejścia na Mount Everest, ostatniego brakującego mu punktu w jego Koronie Ziemi. Gdy jednak zbliżał się do szczytu, w jego butli zaczęło brakować tlenu. Jak się okazało, tania agencja nie zabezpieczyła obiecanej ilości tlenu w trakcie ataku szczytowego, więc Krzysztof zmuszony był do odwrotu. W czasie zejścia uratował też życie pakistańskiemu wspinaczowi, ale w starciu z górą sam ledwo uszedł z życiem i stracił cztery palce.
– Poznałam Krzyśka rok przed moją planowaną wyprawą do Nepalu. Pojechałam tam wcześniej, by sprawdzić, jak działają agencje i która co obiecuje – dodaje Raulin. – Przykra historia Krzyśka upewniła mnie w decyzji, że jeśli mam zdobywać Everest, muszę jechać z odpowiedzialną agencją, która postępuje etycznie. Uznałam, że choćby nie wiem co, zorganizuję na to dwukrotnie większe środki. Amerykańskie, brytyjskie czy nowozelandzkie agencje zapewniają kilka źródeł prognozy pogody, dobre jedzenie, logistykę i niezawodną łączność, a przede wszystkim życiodajny tlen. To wszystko ma znaczenie. Bo o tym, czy zdobędziesz Mount Everest, decydują, po pierwsze, pogoda i właściwe odżywianie a po drugie, twój stan psychofizyczny.
Historia Sabisza już sama w sobie może robić wrażenie, ale Mount Everest zbierał większe żniwa. W samym 2023 roku w okolicach jego szczytu zginęło 18 ludzi. W ciągu ostatnich dziesięciu lat odnotowano natomiast łącznie aż 99 śmierci. A patrząc na to z innej strony: od 1978 roku na Mount Everest ginie co najmniej jedna osoba rocznie (nie licząc pandemicznego 2020 roku, kiedy komercyjne ekspedycje zostały wstrzymane).
Inna sprawa, że sukces ataków szczytowych na Mount Everest waha się w okolicach 60 do 70 procent. A zdecydowana większość z osób, które wycofują się do bazy, robi to z sukcesem. Według statystyk „The Himalayan Database” na najwyższej górze świata ginie niespełna trzy procent śmiałków (a dokładnie – 2.8%).
Jednak, jak wiemy – nikt wybierający się w Himalaje, nie dopuszcza do siebie myśli, że może znaleźć się akurat w tych trzech procentach.
„Żaden szanujący się himalaista się tam nie wybiera”
W ciągu ostatnich dekad Mount Everest nie był głównym tematem rozmów, jeśli chodzi o najnowsze osiągnięcia czy plany zawodowych himalaistów. Znacznie więcej uwagi kradł nieco niższy szczyt, ale uważany za trudniejszy i charakteryzujący się jeszcze bardziej złośliwymi warunkami pogodowymi, czyli K2. Dopiero w 2021 roku został on zdobyty zimą przez dziesięciu Nepalczyków, co zostało ogłoszone jako „pokonanie finałowego bossa” na mapie himalaizmu.
W międzyczasie wybuchły dodatkowe dyskusje. Czy Nepalczycy używali tlenu? Czy fakt, że wchodzili większą grupą, nie obniża trochę stylu ich wejścia? I czy może warto byłoby zaatakować K2 również zimą, ale solo? Środowisko zatem skupiło się na innym ośmiotysięcznym szczycie, ale jeśli chodzi o Mount Everest: ten już dawno został odsunięty na bok.
– W tych czasach żaden szanujący się himalaista tam nie wejdzie – mówi nam Ryszard Gajewski, uczestnik historycznej wyprawy na Mount Everest w 1980 roku i pierwszy zimowy zdobywca Manaslu. – Ja już niczego o Mount Everest nie czytam w Internecie, bo co mnie to interesuje? Jak już na szczyt wszedł facet w krótkich spodniach, wszedł niewidomy, to o czym my mówimy?
O opinię na temat Mount Everest w obecnych czasach i jego komercyjnej stronie zapytaliśmy też Krzysztofa Wielickiego, pierwszego zimowego zdobywcę tej góry:
– To nie jest moja bajka ani bajka przyjaciół z mojego pokolenia, którzy budowali historię polskiego alpinizmu. Ale wie pan, to trochę tak jakbyśmy zabronili zwykłym żeglarzom żeglować i zezwolili tylko tym wybitnym. Każdy może wejść na łódkę i popłynąć. Tak samo jest z alpinizmem. Góry są wartością ogólnoświatową. Zabronić nikomu niczego nie można. Można tylko apelować o zdrowy rozsądek. Natomiast ja się dziwię, że ludzie chcą w takim tłumie się wspinać. Mi się góry kojarzą z wolnością, pokojem, partnerstwem, a zarazem samotnością. Natomiast tłumy ludzi? Od tego w zamyśle chcemy uciekać, wspinając się na szczyt.
Z podejściem „jak ktoś chce, to droga wolna” zgadza się Gajewski, który jednak również nie ukrywa braku sympatii do obecnej odsłony najwyższej góry świata:
– Każdy może chodzić, gdzie chce. Na Mount Everest wchodzi sto pięćdziesiąt czy dwieście osób rocznie. To są klienci, którzy mają ambicje sobie wejść i wchodzą. Szerpowie pchają ich w prawo i lewo. Wszystko za nich robią. A ci idą na tlenie na wysokości sześciu tysięcy, co w ogóle jest paranoją, i wreszcie dostają się na górę. Nic taka osoba nie zrobi, ma tylko pieniądze i tyle. A chodzenie po górach to przecież jest „psyche”.
– Była taka zimowa wyprawa na Everest, w 1980 roku – kontynuuje Gajewski. – I nie dość, że była pierwsza w historii, w ciężkich warunkach, to wiązała się z barierami psychicznymi. To się liczy. Nawet jak jesteś dobrze wyszkolony, masz kondycję i technikę, to latają ci myśli po głowie: co będzie, jak będzie i czy dasz radę?
Choć sami zakładamy, że siła mentalna jest niezbędna na Mount Everest również w obecnych czasach, niebezpieczeństwo wiążące się z jego zdobywaniem bywa niższe niż kilkadziesiąt lat temu. Krzysztof Wielicki rozumie jednak perspektywę uczestników komercyjnych wypraw:
– Jeśli ktoś ma pieniądze, nie przeszedł podobnych doświadczeń i chce koniecznie wejść na Mount Everest, to ja się temu nie dziwię – mówi. – Nie dziwię się też wykupieniu pełnej opieki, bo przecież taka osoba nie jest głupia, nie będzie ryzykować. Chce mieć pomoc Szerpów, chce mieć wszystko zapewnione. Oczywiście, w ten sposób nie pisze się historii alpinizmu, ale pisze się jakąś własną historię. A do tego każdy ma prawo. Tak to sobie wyobrażam: ktoś wejdzie na szczyt, zrobi sobie zdjęcie, powiesi w domu czy gabinecie i powie: o, byłem na najwyższym szczycie świata. I na tym się zazwyczaj kończy, prawda?
Nie ma co ukrywać, że wyzwanie, jakiego podjął się wspomniany youtuber Patecki (i jakiego być może ty, drogi czytelniku, chciałbyś się podjąć w przyszłości), nie zrobiłoby raczej furory wśród legend polskiego himalaizmu. Sami powinniśmy zadać sobie pytanie: czy słusznie?
Biznes i jego grzechy
Mount Everest to nie tylko marzenie milionów miłośników wspinaczki. Mount Everest to też źródło dochodów dla Nepalu, jednego z najbiedniejszych krajów świata. W trakcie ubiegłej wiosny jego rząd wydał 454 permity na wejście na najwyższą górę świata. Jak możemy przeliczyć: przełożyło się to na nieco ponad 5 milionów i 900 tysięcy dolarów do narodowej kasy.
Mówimy o biznesie, który napędza się z obu stron. Wspomagani agencjami „goście” pukają do drzwi, a „gospodarz” je z radością otwiera, jeśli tylko otrzyma kopertę. – Dzisiaj ta góra przynosi wielkie przychody – podkreśla Raulin. – Rząd nepalski pobiera permit nie tylko na Mount Everest, ale na większość gór pięcio-, sześcio- czy siedmiotysięcznych. 80% powierzchni tego kraju to tereny górskie. Nepal żyje z turystyki, w tym z turystyki wysokogórskiej i wiadomo, że dalej będzie z niej żył.
Taka polityka ma niestety swoje ciemne strony. Mount Everest od lat bywa nazywane „wysypiskiem”. W ciągu tygodnia akcje sprzątające są w stanie zebrać z najwyższej góry świata kilka ton śmieci. Poza tym, o ile uczestnicy komercyjnych wypraw przez większą część ekspedycji mogą być stosunkowo spokojni, tak poręczujący odcinki i regularnie przemieszczający się po górze Szerpowie są pod znacznie większym i niesłabnącym niebezpieczeństwem. Pokazał to choćby wypadek z 2014 roku, kiedy wskutek lawiny zginęło szesnastu nepalskich przewodników.
– Czy Szerpowie dużo bardziej ryzykują? Oczywiście, że tak – mówi Miłka. – Zacznijmy od tego, że uczestnik wyprawy przechodzi Icefall sześciokrotnie. Czemu? Everestu nie zdobywa się od razu, nie wchodzi się na wierzchołek z marszu. Zdobywa się go rotacyjnie, by lepiej się zaaklimatyzować. Najpierw idziesz do bazy (5360 m n.p.m.). Siedzisz tam, jesz i odpoczywasz. Po tygodniu, dwóch idziesz do obozu pierwszego, położonego na wysokości 6500 m n.p.m., po czym schodzisz. Kolejna rotacja to znów obóz pierwszy (C1), drugi (C2) oraz trzeci (C3), który znajduje się na wysokości mniej więcej 7200 m n.p.m.. I znów schodzisz do bazy. Dopiero trzecia rotacja jest rotacją właściwą, która kończy się zdobyciem góry.
– Tak więc wygląda proces aklimatyzacji – kontynuuje autorka książek „Siła Marzeń”. – Jako uczestnicy wyprawy przechodzimy Icefall łącznie sześć razy. A Szerpowie robią to znacznie częściej. Bo transportują zapasowe butle z tlenem, część naszego ekwipunku czy namioty. Nie wszystko można dostarczyć za pomocą helikoptera, więc oni przemieszczają się po lodowcu w te i z powrotem. A czy jest to niebezpieczne? Cholernie niebezpieczne. Ta góra to taka tykająca bomba. Również dla uczestników wyprawy, ale dla Szerpów przede wszystkim, bo częściej znajdują się w tych szczególnie niebezpiecznych miejscach.
O opinię na temat biznesowej strony Mount Everest zapytaliśmy też Ryszarda Gajewskiego: – Rząd nepalski trochę na tym wszystkim zarabia, ale ma z tym sporo kłopotów. W kwietniu rozpoczęła się akcja sprzątania Everestu, przed sezonem wiosennym. Jest ona konieczna, bo trup się tam ścieli gęsto. Kiedyś aż tak tego nie obserwowano, bo jechali tam ludzie, którzy byli wyszkoleni. Nikt sobie nie wymyślał: a, byłem na Mont Blanc w Europie i teraz jadę na Mount Everest.
– Jeśli w tym biznesie są jakieś obawy, to powiązane ze śmieceniem – dodaje natomiast Krzysztof Wielicki. – Ja uważam, że rząd nepalski powinien wprowadzić ostrą politykę w tych kwestiach. Podobno jednak to już się dzieje.
Legenda polskiego himalaizmu się nie myli. Przed wiosennym sezonem do akcji wkroczyło nawet… nepalskie wojsko, które wspomaga sprzątanie najwyższej góry świata. Warte wyróżnienia są też dodatkowe starania miejscowego rządu, który parę lat temu wprowadził zakaz wnoszenia na Mount Everest plastikowych opakowań jednorazowych – wyłączając butelki z wodą.
Mount Everest w 2024 roku
Pierwszego w historii zimowego zdobywcę Mount Everest pytamy o przeskok, po którym Mount Everest przestał uchodzić za punkt wyłącznie dla weteranów górskiej wspinaczki.
– Oferta się bardzo poszerzyła w momencie, kiedy rozwinęły się agencje nepalskie – opowiada Wielicki. – Swoje zrobił też Internet, media społecznościowe. Ludzie usłyszeli, jak łatwo jest wejść i często uznawali, że nie chcą iść normalną drogą alpinisty – od skałek po Himalaje. Tylko bilet lotniczy i wio. Mają pieniądze i chcą być na najwyższym szczycie świata. Co poradzić [śmiech].
Jednocześnie polski himalaista podkreśla, że wysokie góry zawsze będą wysokimi górami. I muszą wiązać się z niebezpieczeństwem:
– Ludzie mają w głowie, jak daleko posunięta jest tam pomoc. Co roku kilka, kilkanaście osób nie wraca z Mount Everest, ale nikt nigdy nie myśli, że akurat jemu może się coś stać. Oczywiście, każdy w jakimś stopniu się przygotowuje, bo jak płaci 65 tysięcy dolarów, to chyba nie jedzie prosto z biura, tylko trochę wcześniej potrenuje. W górach jednak dzieją się rzeczy nieprzewidywalne i często się o tym zapomina.
O czym zatem pamiętać należy? Odpowiada Miłka Raulin:
– To wyprawa, do której trzeba być przygotowanym. Sprzętowo, kondycyjnie i psychicznie. Z dobrą agencją jest mniejsze ryzyko niespodzianek typu brak łączności, niesprawna maska albo butla nabita sprężonym powietrzem zamiast tlenem, ale prawda jest taka, że w górach wysokich istnieje ryzyko, którym zarządzać możemy tylko do pewnego momentu. Czynnik losowy typu lawina czy spadający serak, po prostu tu jest. Trzeba mieć tego świadomość i na najwyższą górę świata ruszać z górskim doświadczeniem, olejem w głowie i po uczciwych przygotowaniach. Jak ktoś zachowa kolejność, a wydaje mi się, że w przypadku Pateckiego tak jest, ma spore szanse na zdobycie szczytu.
Człowiek może kreślić plany, ale to matka natura finalnie decyduje o sukcesie ataków szczytowych. Okna pogodowe na Mount Everest w okresie wiosennym najczęściej pojawiają w okolicach połowy maja. To wówczas na listę zdobywców najwyższej góry świata ponownie zostanie dopisana trzycyfrowa liczba przybyszów z całego świata. Wśród nich powinien znaleźć się Jakub Patecki, na którego materiały być może traficie na Youtube. – To młody, wysportowany i, zakładam, zdrowy chłopak. Intuicyjnie czuję, że będzie OK, a kciuki trzymam za pogodę! To ona wszystko definiuje – dodaje Raulin.
Czy potencjalny wyczyn youtubera to faktycznie coś, o czym przeciętny śmiertelnik może tylko pomarzyć? Wyłączając kwestie finansowe: raczej nie. Co jednak nie znaczy, że z marszu możemy polecieć do Nepalu, ciepło się ubrać i łapiąc wycieczkę Szerpów, wspiąć na najwyższą i najsłynniejszą górę świata.
Aby sprostać Mount Everest, dalej trzeba być kozakiem. Przy tym nie można też zapomnieć o ekologicznej wrażliwości, a także uszanować poświęcenie Szerpów. No i nie ma co liczyć, że po zejściu ze szczytu wzbudzimy specjalny podziw w środowisku polskich himalaistów.
KACPER MARCINIAK
Czytaj też:
- Janusz Onyszkiewicz: Gdy otworzyłem list, przeczytałem, że moja żona nie żyje. Takie są góry [WYWIAD]
- O.J., czy trafiłeś do piekła?
- Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
- Tadej Pogačar chce być najlepszym w dziejach. I ma na to szansę
Fot. Archiwum Miłki Raulin (pierwsze i czwarte), Newspix.pl (drugie, trzecie i piąte).