Po pięciu latach przerwy Grand Prix Chin powróciło do kalendarza Formuły 1. Chociaż sobotni sprint mógł zwiastować, że podczas niedzielnego wyścigu może dojść do kilku niespodzianek, to dziś rano na torze w Szanghaju oglądaliśmy to, co zwykle w tym sezonie. Czyli dominację Red Bulla i Maxa Verstappena. Na całe szczęście, za plecami Holendra działo się jednak sporo, więc chociażby pod tym względem nie można było narzekać na nudę.
Sobotni sprint wlał nadzieję w serca postronnych kibiców królowej motorsportu, że w niedzielnym wyścigu nie wszystko będzie takie oczywiste. Jasne, tę część rywalizacji ze sporym zapasem wygrał Max Verstappen, ale już za plecami Holendra uplasował się Lewis Hamilton. Czyżby zatem na torze w Szanghaju odżył stary mistrz, którego najlepszym miejscem w tym sezonie było siódme w Bahrajnie?
Nie do końca. Jeżeli ci sami fani zobaczyli wyniki sobotnich kwalifikacji, to mogli pomyśleć, że w Chinach jednak czeka nas znany obrazek. Sprint bowiem odbywał się na mokrej nawierzchni. Podczas kwalifikacji było już sucho, a Lewis popełnił błąd na jednym z zakrętów, przez który zakończył Q1 na 18. pozycji. Z przodu – co za zaskoczenie – znalazły się dwa samochody Red Bulla.
ZA MAXEM BYŁO CIEKAWIE
Jeżeli chodzi o walkę o zwycięstwo w wyścigu, to zgodnie z oczekiwaniami nie działo się nic interesującego. Z ciekawostek warty odnotowania jest fakt, że tor w Szanghaju był trzydziestym, na którym w karierze triumfował Max Verstappen. Holender kolejny raz w tym roku był bezkonkurencyjny i w zasadzie na tym możemy zamknąć temat jego występu.
Okej, może trochę narzekamy na nudę związaną z brakiem walki o pierwsze miejsce. Jednak po pięciu latach nieobecności w F1, Grand Prix Chin powróciło do kalendarza zapewniając ciekawą walkę o dalsze lokaty. W wyścigu emocje starał się zapewnić Fernando Alonso. Doświadczony Hiszpan popisał się dobrym refleksem na starcie i zdołał wyprzedzić Sergio Pereza. Pytaniem otwartym pozostawało, jak długo 42-letni weteran będzie w stanie bronić się przed Meksykaninem, dysponującym przecież znacznie lepszym autem? Odpowiedź poznaliśmy już w piątym okrążeniu. Wtedy na wejściu do jednego z zakrętów Perez zdołał znaleźć miejsce i wcisnął się przed kierowcę zasiadającego w Aston Martinie.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Działo się też ze względu na słaby start obu kierowców Ferrari – Charlesa Leclerca i Carlosa Sainza, którzy stracili swoje pozycje. Jednak w tym sezonie włoska stajnia przygotowała swoim zawodnikom naprawdę dobre bolidy. To miła odmiana w porównaniu do tego, w czym Monakijczyk i Hiszpan musieli ścigać się w ubiegłych latach. Mało tego, Włosi przestali nawet popełniać błędy taktyczne. A przecież w zeszłych latach ich niezrozumiałe decyzje, nazywane prześmiewczo grande strategią, w społeczności fanów F1 stały się memem.
W 2024 roku fani Ferrari mają powody do radości, bo do tej pory w każdym wyścigu oglądali na podium kierowcę swojego zespołu. Tym razem jednak plany wywalczenia kolejnego miejsca na podium pokrzyżował im Lando Norris, który długo utrzymywał się na drugiej pozycji. Za nim jechali Leclerc i Perez – ale Meksykanin zaliczył o jeden zjazd do boksu więcej od swoich rywali. Sergio uporał się z czerwonym bolidem, ale kierowcy McLarena (którego wybrano zawodnikiem wyścigu) już nie zdołał dorwać. Więc owszem, dominacja ekipy spod znaku czerwonego byka się utrzymała, lecz tym razem nie ustrzelili oni dubletu.
I tak, Red Bull odskoczył reszcie stawki aż tak bardzo, że już sam ten fakt można uznać za oznakę ciekawej rywalizacji.
Fot. Newspix
Czytaj też:
- Kontrowersje, blizny i wielka rywalizacja. Hunt, Lauda i niesamowity sezon 1976
- „To wszystko dla dwóch samochodów”. Odwiedziliśmy fabrykę F1 Scuderia AlphaTauri
- Yuki Tsunoda: Przez rozwój bolidu czuję się bardziej odpowiedzialny za wynik [WYWIAD]
- Red Bull i Verstappen, czyli dominacja. Skąd się wzięła i jak długo potrwa?