Skala dominacji. Sposób wyszarpywania poszczególnych meczów i radzenia sobie z trudnościami. Oraz fakt, że zrobił to właśnie TEN zespół, grający dla TEGO akurat klubu. W mistrzostwie Bayeru Leverkusen niezwykłe wcale nie jest to, że nie zdobył go Bayern.
Kiedy upada imperium, nie trzeba podsycać dramaturgii. Samo zdobycie mistrzostwa Niemiec przez klub niebędący Bayernem Monachium byłoby wystarczającym powodem do bicia w dzwony. Jedenaście lat trwała bezprecedensowa dominacja seryjnego mistrza, której początkowo nic nie zapowiadało. Pierwszy z tytułów był odzyskaniem panowania po dwuletniej przerwie. Przez sześć wcześniejszych lat Bayern wygrywał Bundesligę tylko dwa razy, ale zawsze z przerwami. Między 2007 a 2013 rokiem Niemcy widziały czterech różnych mistrzów. Świat wygląda dziś jednak inaczej. A dzieci, dla których machina Juppa Heynckesa to pierwsze wspomnienie kibicowskie, wkraczają dziś w dorosłość, nie znając innego mistrza Niemiec niż Bayern. Jest jednak znacznie więcej powodów, by uznawać mistrzostwo Bayeru Leverkusen za coś absolutnie sensacyjnego, niż samo to, że nie zdobył go Bayern.
Po pierwsze: skala dominacji
Wbrew złym językom ludzkim, które Bundesligę bagatelizowały, mówiąc przez ponad dekadę, że i tak wiadomo, jak się skończy, było w ostatnich jedenastu latach kilka sezonów, które mogły się potoczyć inaczej. Borussia Dortmund z pierwszego roku Thomasa Tuchela była najsilniejszym wicemistrzem w historii i długimi miesiącami grała naprawdę zjawiskowy, skuteczny futbol, przez który nawet Pep Guardiola mógł momentami mieć pietra. Borussia z pierwszego sezonu Luciena Favre’a aż tak dobra nie była. Za to Bayern miał wtedy potężne problemy. Pod koniec rundy jesiennej tracił do niej nawet, z Niko Kovacem za sterami, dziewięć punktów. Tytuł Bawarczycy przypieczętowali wówczas dopiero w ostatniej kolejce. By nie wspomnieć poprzedniego sezonu, gdy w Dortmundzie przygotowana już była feta. Wystarczyło pokonać FSV Mainz, by dominacja przerwana została już przed rokiem. A nawet przy potknięciu BVB, trzeba było dopiero gola Jamala Musiali na trzy minuty przed końcem sezonu, by Bayern wskoczył na pierwsze miejsce. Przynajmniej trzy z tych jedenastu mistrzostw zostały zdobyte przy momentami naprawdę poważnych tarapatach.
Na tej podstawie wydawało się, że ewentualne przerwanie serii nastąpi w mniej więcej podobny sposób. Czyli ktoś o długość paznokcia wyprzedzi Bayern, wykorzystując w końcu jego postępujące słabnięcie. Scenariusza, w którym ktoś odbierze szanse monachijczykom na pięć kolejek przed końcem, absolutnie nie można było w ogóle brać pod uwagę. Był kompletnie abstrakcyjny. W całej jedenastoletniej mistrzowskiej passie Bayern tylko trzykrotnie zapewnił sobie mistrzostwo wcześniej niż teraz Bayer. Ostatni raz zdarzyło się mu to sześć lat temu. Ani razu nie miał w dorobku tak wielu punktów. Ani razu nie był niepokonany. A przecież mówimy o drużynie, która w tym czasie dwa razy zdobywała potrójne korony, czyli triumfowała też w Lidze Mistrzów. Jeśli Bayern zapewniał sobie tytuły mistrzowskie wcześniej niż Leverkusen, to dlatego, że jego konkurencja punktowała słabiej, a nie dlatego, że on punktował lepiej. Bayer Leverkusen nie wygrał Bundesligi. On ją rozniósł w sposób, jaki nawet Bayernowi się nie śnił.
Po drugie: sposób wyszarpywania poszczególnych meczów
Patrząc na cały sezon z perspektywy kosmicznej, widać miarowy marsz Bayeru Leverkusen po tytuł. Zagłębiając się jednak w szczegóły, można zobaczyć, zwłaszcza w drugiej części rozgrywek, liczne turbulencje, z których Bayer wychodził w iście bayernowy sposób. Nie będzie przesadą stwierdzić, że Xabi Alonso zamienił Bayer w Bayern. W niemieckiej kulturze piłkarskiej do cech przypisywanych monachijskiej drużynie przynależy tzw. „Bayern Dusel”, czyli „Fuks Bayernu”, który ma nawet poczesne miejsce w niemieckojęzycznej Wikipedii. To zjawisko, które można wytłumaczyć słynnym (nieaktualnym) powiedzeniem Gary’ego Linekera o zawsze wygrywających na końcu Niemcach. Bayern, jak u Bogdana Wenty, „miał dużo czasu”, nawet gdy do końca meczu pozostawało siedem sekund. Zawsze był w stanie wyjść z każdych tarapatów. Z bogiem lub choćby mimo boga.
Taki w tym roku był właśnie Bayer. Początek rundy wiosennej. Wygrana w Augsburgu po golu Exequiela Palaciosa w czwartej minucie doliczonego czasu gry. Kolejkę później wygrana w Lipsku, mimo przegrywania 1:2, po dwóch golach z rzutów rożnych, w tym zwycięskim w doliczonym czasie gry. Ze Stuttgartem w Pucharze Niemiec, 3:2, mimo przegrywania 1:2, po golu w 90. minucie. Z Karabachem 3:2, mimo przegrywania 0:2 na 18 minut przed końcem meczu. Oczywiście, że Bayer Leverkusen przez większość sezonu grał pięknie, zjawiskowo. Bez żadnej przesady od miesięcy tytułowano go najefektowniejszą drużyną w Europie. Ale może jeszcze bardziej imponujące było to parcie do zwycięstw za wszelką cenę. To przekonanie, że z każdych problemów można wyjść, że każde nieprzyjemności jeszcze można odkręcić. Czasem po wielopodaniowej akcji, czasem po wrzutce na aferę. Xabi Alonso nie okazał się kolejnym trenerem-estetą, który woli przegrać, ale na własnych zasadach. Alonso woli wygrywać na własnych zasadach. W tej kolejności. Jego drużyna stała się mentalnym potworem. Nie do złamania.
Jasne, bardzo rzadko zdarzało się Bayerowi w tym sezonie gonić wynik. Takie sytuacje miały miejsce tylko pięć razy w 29 kolejkach ligowych. Ale mistrz wyciągnął z tych meczów średnią punktów 1,8 (2 wygrane, 3 remisy), co jest bez porównania najlepszym wynikiem w lidze – drugi pod tym względem Dortmund ma średnią 1,25. Gdy Bayer wychodził na prowadzenie… było po meczu. Można się rozejść. 25 takich sytuacji, 25 zwycięstw. Żadnego tu zespołu na dobrą pogodę. Żadnych pytań, czy potrafiliby zrobić to samo w deszczowe popołudnie w Stoke. Potrafili. Bayer to zespół artystów, ale takich, którzy gdy trzeba, nie boją się pobrudzić rąk. Byle wyszło na ich. To musi boleć Bayern jeszcze mocniej. Nie tylko przegrał, ale przegrał z zespołem, który skradł mu jego odwieczne cnoty.
Po trzecie: fakt, że zrobił to akurat ten klub
Tu dochodzimy do najbardziej szokującego aspektu tego mistrzostwa dla osób, które trochę liznęły niemiecką kulturę piłkarską. Praktycznie każdy kraj, każda liga, ma taki zespół, który zdaje się dziedziczyć z pokolenia na pokolenie nieumiejętność doprowadzania spraw do końca. Jerzy Pilch to zjawisko zgrabnie, jak tylko on umiał, ujął w zdanie „Nie wiedziałem, że Tottenham jest taką Cracovią”. U Sir Aleksa Fergusona ta cecha przeszła do historii jako fraza „Lads, it’s Tottenham”. W szwajcarskiej odmianie języka niemieckiego objawia się w czasowniku „veryoungboysen”, co oznacza zawalić sprawę na ostatniej prostej, mając wszystko w swoich rękach. Tak, jak zwykło robić Young Boys. Bohater serialu „Lost” powtarzał często powiedzonko „i dlatego Red Soksi nigdy nie wygrają mistrzostw”. A w Niemczech wszystkie te cechy objawiają się w przydomkach „Vicekusen” i „Neverkusen”, które klub zastrzegł nawet prawnie, uznając, że są częścią jego tożsamości.
Bayer Leverkusen miewał już bardzo dobre drużyny. Ba, miał nawet taką, która w skali międzynarodowej osiągnęła więcej niż obecna, mowa przecież o finaliście Ligi Mistrzów z 2002 roku. Na jego gablotę w żaden sposób się to jednak nie przełożyło. By znów sięgnąć do Pilcha i opisów „garbatej doli” jego Cracovii, „jak ma dowieźć remis do końca, to nie dowiezie. Jak ma stracić rozstrzygającą bramkę, to straci. Ma strzelić? Nie strzeli”. Każdy kibic Bayeru wie, gdzie był i co robił ćwierć wieku temu, gdy Michael Ballack strzelał samobója w Unterhaching.
Od czasu, gdy Bayer Leverkusen poprzednio zdobył jakiekolwiek trofeum, gabloty poszerzały Werder Brema, Borussia Moenchengladbach, FC Kaiserslautern, VfB Stuttgart, Schalke 04, FC Nuernberg, VfL Wolfsburg, Eintracht Frankfurt, RB Lipsk, Borussia Dortmund i oczywiście Bayern Monachium. To naprawdę nie jest tak, że Bayern nie zostawiał innym żadnej możliwości sięgania po trofea. Zostawiał. I Bayer przez ostatnie trzydzieści lat często był poważnym kandydatem, by z tej możliwości skorzystać. Przegrał w tym czasie trzy finały Pucharu Niemiec, finał Ligi Mistrzów, pięć razy był wicemistrzem. To, że Bayer w końcu cokolwiek wygrał, już byłoby historią. To, że wygrał mistrzostwo, na pięć kolejek przed końcem, prezentując cechy przypisywane tradycyjnie Bayernowi Monachium, to już naprawdę za wiele. Futbolowi bogowie grubo przesadzili.
Po czwarte, fakt, że zrobił to akurat ten zespół
Była mowa o tożsamościowym dziedzictwie Leverkusen, ale można też spojrzeć bliżej na ten konkretny zespół i autentycznie zdziwić się, że akurat ci ludzie byli zdolni do zrobienia czegoś takiego. Było przez ostatnią dekadę w Niemczech wielu naprawdę znakomitych piłkarzy i trenerów, którzy nie pracowali na chwałę Bayernu Monachium, a mimo wszystko do wyników Bayeru się nie zbliżyli. W kadrach aktualnych ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów można znaleźć na pęczki piłkarzy, którzy w przeszłości grali w Bundeslidze w klubach innych niż Bayern i wyjechali z Niemiec bez mistrzostwa. W Barcelonie są to Marc-Andre ter Stegen, Andreas Christensen i Oriol Romeu, w Realu Jude Bellingham, Antonio Ruediger, Dani Carvajal i Joselu, w Atletico Axel Witsel, w Manchesterze City Erling Haaland, Stefan Ortega, Josko Gvardiol, Manuel Akanji i Kevin De Bruyne, w Arsenalu Kai Havertz, Reiss Nelson i Emile Smith Rowe, a w Paris Saint-Germain Achraf Hakimi, Nordi Mukiele, Ousmane Dembele czy Randal Kolo Muani. A przecież byli też Marcus Thuram, Jadon Sancho, Timo Werner, Christopher Nkunku, Micky van de Ven, Moussa Diaby i wielu innych znakomitych piłkarzy. Oczywiście, że talenty w niemieckiej piłce klubowej nie rozkładają się równomiernie, nie ma co do tego wątpliwości. Ale mimo wszystko przewinęło się przez niemiecką ligę wielu piłkarzy teoretycznie lepszych niż ci, którzy właśnie zdemolowali ligę.
Dominację Bayernu próbowały przerwać trenerskie gwiazdy o sławie wykraczającej poza Niemcy. Pierwsze trzy tytuły z serii przypadły na rywalizację z Juergenem Kloppem. Kolejne dwa z Thomasem Tuchelem, czyli trenerami, którzy później z angielskimi klubami zdobyli Ligę Mistrzów. Próbował zatrzymać Bayern Julian Nagelsmann, uznawany wciąż za jednego z najzdolniejszych trenerów w Europie i Ralf Rangnick, duchowy przywódca współczesnego futbolu w krajach niemieckojęzycznych. Nie wyszło żadnemu, choć każdy pokazywał potem, że zna się na swoim fachu.
Wyszło natomiast w klubie, który w ostatnich latach nawet nie nosił zwykle przechodniego tytułu „Bayern-Jaegera”, czyli „łowcy Bayernu”. Przydomek Vicekusen wydawał się mocno na wyrost. Bayer mistrzem nie był nigdy wcześniej, ale wicemistrzem poprzednio był aż trzynaście lat temu. Od 2011 roku na podium wdarł się tylko trzy razy. W ostatnich latach Bundesliga zabetonowała się nie tylko na szczycie, ale i tuż pod nim. W poprzednich pięciu edycjach cztery razy wicemistrzem był Dortmund, od awansu w 2016 roku dwa razy na drugim miejscu kończył Lipsk, zdarzyło się to też Schalke i Wolfsburgowi. Absolutnie nie było tak, że w Leverkusen wzrastał jakiś projekt, co do którego można się było spodziewać, że za moment wystrzeli.
Przeciwnie, nigdy dość powtarzania, że Xabi Alonso przejmował zespół w zeszłym sezonie w strefie spadkowej. Aż tak fatalny początek był oczywiście wynikiem poniżej oczekiwań, powiedzieć, że Bayer był klubem z dołu tabeli, byłoby nadużyciem, choć taki rezultat po ośmiu kolejkach na pewno nie był też przypadkiem. Dwunastu członków obecnej mistrzowskiej ekipy już wtedy było w klubie.
Simon Rolfes, dyrektor sportowy, podejmował ryzyko, zatrudniając w takim momencie byłego znakomitego piłkarza, ale jednak bardzo początkującego trenera z zagranicy. A gdy z pierwszych siedmiu meczów nowy trener wygrał jeden, musiał odpowiadać na niewygodne pytania. Zwłaszcza po laniu 1:5 we Frankfurcie. Strefę spadkową Bayer opuścił na dobre dopiero po dwunastej kolejce poprzedniego (!) sezonu, 2022 rok kończył na dwunastym miejscu. Poprzednie rozgrywki zwieńczył siedmioma kolejnymi meczami bez zwycięstwa, okraszonymi klęską 0:3 z Bochum w ostatniej kolejce. Wielkie drużyny rzadko wzrastają „z soboty na niedzielę”, ale w tym przypadku mniej więcej tak było.
Nie doszło też w lecie do jakichś nieprawdopodobnych zakupów. Owszem, Bayer więcej wydał, niż zarobił, ale tylko o dwanaście milionów euro, co w skali światowego futbolu jest wręcz śmieszną sumą. Transfery Victora Boniface’a, Granita Xhaki, Jonasa Hofmanna czy Alejandro Grimaldo okazały się oczywiście kluczowe dla dalszych losów zespołu, ale nie jest przecież tak, że klub rozbił na nie bank i po prostu rozkupił rynek. Ba, stracił przecież w lecie czołowego piłkarza, puszczając Diaby’ego za 55 milionów do Aston Villi. Więcej na piłkarzy wydały w lecie Bayern i Lipsk, bilans transferowy mocniej na minusie miał Union. Inaczej mówiąc, pieniędzmi koncernu Bayer tak drastycznej poprawy z sezonu na sezon wytłumaczyć nie można. Bayer kupował ekstremalnie mądrze, ale nie aż tak drogo. Zostawił tym samym z tyłu nie tylko Bayern, ale też Dortmund i Lipsk, które w poprzednich latach wydawały większe kwoty zarówno na transfery, jak i na pensje, a też przecież udowadniały, że potrafią złowić klasowych piłkarzy.
Po piąte, przezwyciężanie wewnętrznych trudności
Było kilka momentów, w których można było się spodziewać, że machina Bayeru znacząco wyhamuje. O ile jesień przebiegła niemal bezboleśnie i pozwoliła Alonso grać niemal tydzień w tydzień tym samym składem, o tyle później turbulencji nie brakowało. Podstawowe były związane z Pucharem Narodów Afryki. Żaden z niemieckich klubów nie stracił na początku rundy wiosennej aż tak wielu zawodników z podstawowej jedenastki. Wysyłając na turniej Edmonda Tapsobę i Odilona Kossounou, na początku roku trener Bayeru oddał 2/3 bloku defensywnego. Tapsoba niby odpadł szybko i w pełni opuścił tylko trzy mecze ligowe, ale to pozory. Z dwunastu dotychczasowych meczów Bundesligi w tym roku rozegrał tylko cztery pełne, a raptem pięć razy wystąpił w podstawowym składzie. Wyjazd na turniej w środku sezonu ewidentnie wybił go z rytmu. Kossounou z Wybrzeżem Kości Słoniowej został aż do zwycięskiego finału. W rundzie wiosennej rozegrał trzy mecze ligowe. Z defensywy zostały wybite dwa zęby trzonowe, które Alonso musiał szybko wymienić na nowe. Działania maszyny to jednak nie zepsuło.
Na turniej do Wybrzeża Kości Słoniowej miał pojechać także Victor Boniface, jesienią główna gwiazda zespołu. Tuż przed mistrzostwami doznał kontuzji, wykluczającej go z gry na kilka miesięcy. W pierwszej części sezonu strzelił dla Bayeru siedemnaście goli. Do gry wrócił dopiero w kwietniu. Wiele nawet bardzo dobrych drużyn nie zrealizowało celów, bo kontuzji w najmniej odpowiednim momencie doznawał ich główny strzelec. Bayerowi to jednak nie przeszkodziło.
Być może mięśnie Boniface’a nie wytrzymały także dlatego, że przez całą jesień praktycznie nie miał zmiennika. Patrik Schick w pierwszej części sezonu leczył bowiem uraz łydki. Jesienią zagrał w lidze tylko przez minutę. To dlatego w zimie ściągano w panice Borję Iglesiasa, który jednak żadnego gola dotąd w Niemczech nie strzelił. W 2024 roku trafienia zaczęły się rozkładać na większą liczbę zawodników. Wahadłowi Grimaldo i Jeremie Frimpong mają po 11-12 goli we wszystkich rozgrywkach. Stoperzy dołożyli łącznie kolejne dwanaście. Spośród zawodników z pola, którzy rozegrali przynajmniej czterysta minut, każdy ma jakąś bramkę. Aż pięciu ponad dziesięć.
Właśnie wiosną w pełni okazało się, że choć Bayer ma gwiazdy na boisku – Florian Wirtz! – to największą jest jego trener. Nie dlatego, że ma znane nazwisko, bo kiedyś fenomenalnie grał w piłkę. Dlatego, że okazał się fenomenalnym trenerem. Skoro zostaje, skoro jest duża szansa utrzymać większość tej kadry na kolejny sezon, mistrzostwo nie musi wcale być końcem tej pięknej historii. Nie musi być nawet początkiem końca. Całkiem niewykluczone, że oglądamy dopiero koniec początku.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Zrobili to! Bayer Leverkusen mistrzem Niemiec!
- Dawid Kownacki: W Werderze straciłem pewność siebie
- Tak świętuje Leverkusen! „Aptekarze” dzisiaj nie zasną [WIDEO]
Fot. Newspix