Bitwa na śmierć i życie. Krew opadająca na sędziów przy oktagonie. Łamane kończyny i pękające oczodoły. To z grubsza podstawowe warunki, jakie musisz spełnić w klatce, by załapać się do rankingu najlepszych pojedynków wszech czasów. Takim rankingiem świętujemy UFC 300 i mamy nadzieję, że ta gala dołoży nam kilku kandydatów do następnej edycji zestawienia.
Na wstępie, kilka warunków. To ranking, który bierze pod uwagę przede wszystkim poziom sportowy widowiska. Nie pojawi się tu więc na przykład walka Conora McGregora z Chabibem Nurmagomiedowem. Choć to prawdopodobnie najbardziej ikoniczne starcie w historii całego MMA, to sportowo Irlandczyk został przeżuty, strawiony i wypluty przez niepokonanego Dagestańczyka. Nas też to boli, ale musieliśmy ustalić jakieś kryteria.
Jednocześnie – pojedynek musiał mieć jakąś historię albo stawkę. Trochę głupio, żeby jako walkę wszech czasów umieszczać debiut z karty wstępnej UFC Fight Night w Ciechocinku siedemnaście lat temu, gdzie wszyscy uczestnicy dziś prowadzą akademię pod Chocimiem. Musieliśmy sobie nieco zawężyć pole poszukiwań.
I to tyle. Nie ma sensu przedłużać, czas przejść do mięska. Oto najlepsi z najlepszych.
5. Shogun Rua vs. Dan Henderson 1 – UFC 139
Zdaniem wielu, najlepsza walka wszech czasów. I jesteśmy w stanie zrozumieć dlaczego. W zasadzie od pierwszych sekund obaj gladiatorzy rzucają się sobie do gardeł. To o tyle ważne, że ich walka wieńczyła dość mierną galę, na której żaden z pojedynków nie chwycił za serca fanów.
Aż nadszedł main event. Nie minęły dwie i pół minuty, a po ślicznej kombinacji ciosów pod siatką łuk brwiowy doświadczonego Maurizio Rui już barwił się na czerwono. Ale minutę później to on kontrolował pozycję, trzymając w parterze bezradnego Hendersona.
Taka to już była walka. Cios za łokieć, kopnięcie za kolano. Nieustanna eskalacja.
Od początku trzeciej rundy widzieliśmy już wojnę totalną, która pewnie kilka razy powinna zostać przerwana. Sędzia jednak wierzył, że którykolwiek z uczestników był akurat obijany, znajdzie dla siebie jakąś drogę ratunku. Miał rację, obaj raz po raz wstawali z martwych, by jak gdyby nigdy nic spróbować wyszarpać zwycięstwo raz jeszcze.
Ostatecznie ręce ku górze wzniósł Dan Henderson, który włożył w piątą rundę całe swoje serce i kawałek wątroby.
Nie mamy pojęcia, jak ta walka wytrwała pełny dystans, a nie zakończyła się po pierwszej rundzie. Ale nie możemy narzekać. Dzięki temu mogliśmy oglądać ją odrobinę dłużej.
4. Sonnen vs. Silva 1 – UFC 117
Pierwsza zasada fight clubu: nie rozmawiamy o karierze Andersona Silvy po 2013. Po nokaucie z rąk Chrisa Weidmana Brazylijczyk zatracił wszelką magię, nagle z niepokonanego mistrza stał się zapychaczem, służącym nazwiskiem do podpromowania nowych gwiazd federacji.
Ale to było w 2013. W 2010 „The Spider” był u szczytu potęgi. Posiadał pas kategorii średniej, a kolejne pojedynki wygrywał tak, jakby były sparingami z uczniakami w klubie. Chael Sonnen to oczywiście znakomity zawodnik, w dużej mierze niedoceniony. Ale nawet charyzmatyczny Amerykanin nie miał prawa równać się z tym Silvą.
W teorii. Sonnen jako pierwszy sprawił, że „Pająk” zaczął się bać.
Na początku tekstu umieściliśmy w kryteriach wyrównanie starcia i poziom sportowy. Nie mogliśmy przez to zaliczyć legendarnej porażki McGregora. I stąd też tak niska pozycja Sonnen vs. Silva 1. Sonnen przez pierwsze cztery rundy w zupełności zdominował Silvę i to, co ciekawe, w stójce. Mistrz słynął w swojej karierze przede wszystkim z nokautującego ciosu i nieporównywalnej do nikogo umiejętności walki w boksie. Wyznaczał tym samym ścieżkę, którą potem do UFC trafił McGregor, a za nim – Strickland, Pereira, Adesanya czy Volkanovski. Jego przeciwnik był tu reprezentantem nieco bardziej klasycznej szkoły, liczącej przede wszystkim na walkę w zwarciu, swój styl opierając na poddawaniu rywali.
CZYTAJ TEŻ: OD KRWAWEGO SPORTU DO CONORA. NAJWAŻNIEJSZE MOMENTY W HISTORII UFC
W walce role się całkowicie odwróciły. Pomieszanie z poplątaniem, ale wychodził na nim lepiej pretendent. Wygrywał pewnie pięć rund, na finiszu wystarczyło nie zwolnić tempa, o czym wiedział ze względu na swoje doświadczenie. Sonnen pewnie zdobył pas kategorii średniej, czym jednoznacznie zakwalifikował się do panteonu największych legend federacji.
No, prawie. W rzeczywistości Chael Sonnen popełnił kluczowy błąd, gdy tylko zaczęła się piąta runda. Chciał znokautować rywala.
Niemiłosiernie obity Silva runął w dół – Joe Rogan uparcie twierdził, że to było tylko potknięcie – i nagle musiał mierzyć się z dosiadającym go rywalem. Przez dwie minuty zbierał kolejne uderzenia na szczękę, ale wtedy Amerykanin zszedł odrobinę za nisko. Dał się wciągnąć Silvie, który począł obijać go łokciami. Sonnen wyczuł kłopoty, wycieńczony zaczął wstawać, odpuszczając korzystną pozycję. Legenda MMA nagle oplotła mu kark nogami. Skutecznie założony trójkąt wymusił na wygrywającym dotychczas przeciwniku poddanie pojedynku.
Silva wygrał i obronił pas, ale jego pomnik zatrząsł się po raz pierwszy.
3. Jędrzejczyk vs. Zhang 1 – UFC 248
Polski, wyjątkowo zasłużony akcent. Kategoria kobiet jest w UFC powszechnie niedoceniana i momentami traktowana z przymrużeniem oka, ale ta walka ściągnęła wzrok wszystkich fanów. To było starcie Joanny Jędrzejczyk, ustępującej już powoli ikony, ze znajdującą się w swoim najlepszym momencie kariery Zhang Weili. Dwie czempionki wyjątkowo medialne, które wywalczyły sobie miejsce w gwiazdozbiorze UFC.
Wpływ na znaczenie pojedynku miała nie tylko jego ranga mistrzowska i status main eventu. Polka słynęła jako jedna z najlepszych trash-talkerek w całej organizacji, raz po raz ubarwiając konferencje prasowe dziś klasycznymi cytatami. Boogeywoman przekonywała swoją przeciwniczkę, że po tej walce „będzie chciała odpuścić sobie dalszą karierę”, zupełnie nie przejmując się zwieszającym z jej barków pasem.
I cholera, naprawdę miała to na myśli. Naprawdę chciała zrujnować Zhang Weili. Od pierwszej sekundy doskoczyła do środka oktagonu, od pierwszych sekund chciała narzucać tempo Chińce. Ta strategia zaprowadziła ją przed laty do gwiazd, gdzie żadna inna zawodniczka nie była w stanie dotrzymać jej tempa.
Zhagn Weili jednak potrafiła. Jędrzejczyk zadawała dwa ciosy, odbierała trzy. Niskie kopnięcia przecinały zwykle pustkę. Doskakiwała do wymiany ciosów – bilans był równy. Oglądało się to świetnie, bo obie panie doskonale rozumiały, że jedna na szali postawiła swoje dziedzictwo, a druga swoją przyszłość w federacji.
Wirowały po arenie, co nie zmieniło się ani w drugiej, ani w trzeciej, ani w czwartej rundzie. Wymieniały się łokciami i pięściami, praktycznie w ogóle nie schodziły do parteru, najwyraźniej obawiając się, że tempo walki na choćby sekundę spadnie. W piątej rundzie poszły już na całość, zupełnie odpuszczając sobie gardę.
Ostatecznie walkę decyzją sędziów zwyciężyła Zhang Weili i obroniła pas. Potwierdziła swoją reputację następczyni Boogeywoman. To był przy okazji ostatni prawdziwie topowy pojedynek Jędrzejczyk, która później poległa w rewanżu z Weili. Ostatecznie zeszła ze szczytu, ale zrobiła to w wyjątkowym stylu. Ta walka miała dwie zwyciężczynie.
2. Robbie Lawler vs. Rory MacDonald 2 – UFC 189
Obaj byli gotowi na śmierć. Poważnie, to nie jest żadna figura retoryczna. Gdyby przyszło im wyzionąć w oktagonie ducha, nie mieliby do siebie żadnych pretensji.
Od pierwszej sekundy doskoczyli do środka oktagonu. Kipiały w nich emocje, które za moment miały rozpocząć krwawą jatkę, ale prawda jest taka, że pierwsze dwie minuty walki stanowiły wyłącznie powolne wybadanie się. Wtedy jednak tempo zaczęło rosnąć. Pierwszy był nietrafiony lewy prosty MacDonalda, chwilę później przestrzelił wysokie kopnięcie. Lawler szukał odpowiedzi, ale rywal skutecznie parował każdy cios.
Koniec pierwszej rundy. Na kartach wygrywa MacDonald.
Forte.
Druga zaczyna się od szybkiej wymiany bokserskiej. Lawler zaczyna nacierać. Zdesperowany rywal szuka dystansu kilkoma prostymi. Ale Amerykanin skutecznie skraca dystans, wyprowadzając raz po raz uderzenia poniżej linii szczęki.
Wtedy zmiana. Markuje cios, lewą ręką uderza na łuk brwiowy Rory’ego MacDonalda. Rozcięty, zaczyna broczyć krwią. Łowca czuje, że zwierzyna jest osłabiona. Biegnie do przodu.
Uderza raz po raz, pragnie to skończyć jeszcze w drugiej rundzie. Ma teraz rywala na widelcu, sam się wystawił. Adrenalina we krwi nie pozwala czuć bólu, kiedy MacDonald zaczyna skutecznie odpowiadać. Na twarzy Lawlera pojawiają się pierwsze czerwone kropelki, on jednak bije dalej, nie ma zamiaru się wycofywać.
Forte.
Początkiem czwartej rundy, MacDonald rzuca się od pierwszych sekund. Wymęczony, płaci wysoką cenę za każde uderzenie, ale poniesione koszty zaczynają się zwracać. Ponownie dociska przeciwnika do siatki, i znowu, bardzo podobną kombinacją, stara się go pokonać.
Ogłuszony Lawler wraca do świadomości. To z kolei oznacza kłopoty MacDonalda, który nagle wita się z pięścią niedawno obijanego rywala. Ten stara się nadrobić na kartach sędziowskich to, co przed chwilą zawalił.
Nadchodzi piąta runda.
Na kartach – remis. Jeżeli chcesz wygrać, musisz dać z siebie więc niż przeciwnik. A wiesz, że on daje z siebie więcej niż sto procent. Natychmiast rzucasz mu się do gardła. Łokcie, sierpy, proste i haki na wątrobę. On jednak wie to samo co ty, i wie, że musi się zachować tak samo jak ty. Forte. Sytuacja eskaluje. Już ledwo słaniasz się na nogach, ale widzisz, jak z brody oponenta ciężkimi kroplami spada krew. Forte. Otrzymujesz z lewej strony obszerny sierpowy. Oznacza to, że przeciwnik nie ma możliwości chronić się od swojej prawej flanki.
Wykorzystujesz lukę. Crescendo. Lewym prostym posyłasz wroga na deski.
Robbie Lawler znokautował przeciwnika na cztery minuty przed zakończeniem konfrontacji. Obaj dali z siebie dwieście procent, a my możemy tylko współczuć organizatorom, którzy musieli potem miejsce ich walki obmywać z czerwieni.
Finito.
Honorowi przegrani
Adesanya vs. Gastelum – UFC 236
Pojedynek wysokooktanowy, który miałby pełne prawo znaleźć się na niższych miejscach rankingu, jeżeli bralibyśmy pod uwagę poziom sportowy. Zabrakło nam jednak jakiegoś mięska, kontekstu, który dodałby wagi temu starciu. Dodatkowo, nie było to starcie mistrzowskie. Nas też ta decyzja boli, ale musieliśmy kogoś wybrać.
McGregor vs. Diaz 2 – UFC 202
Walka gigantów. Nate Diaz zaprezentował w nim, jak nieprawdopodobną kondycją dysponuje. Ostatecznie jednak zabrakło nam efektu wow – poczucia, że ci goście są w stanie umrzeć w oktagonie, by zdobyć pas – który mieliśmy przy pozostałych kandydatach.
Gaethje vs. Chandler – UFC 284
Odrobinka nowoczesności. Obaj panowie pokazali, co znaczy szeroki repertuar. Były zapasy, był kickboxing, były techniki rzutu, wszystkie zaprezentowane na najwyższym poziomie. Z wymienionej w tym akapicie trójki, to właśnie ta walka była najbliższej dostania się do naszej topki. Odpuściliśmy, bo ostatecznie pojedynek ten nie miał większego historycznego znaczenia. Niemniej, było naprawdę blisko – i do teraz się wahamy, czy zostawienie takiego starcia na boku było dobrą decyzją.
1. Jones vs. Gustafsson 1 – UFC 165
Bogiem a prawdą, nie mamy pojęcia, jak Jon Jones dalej cieszy się statusem niepokonanego. W swojej karierze uzbierał kilka pojedynków toczonych na ostrzu noża, gdzie decyzje sędziów determinowane były przez minimalne zmienne. Do dziś w zasadzie dyskutuje się nad rozstrzygnięciami niektórych walk, takich jak ta z Dominickiem Reyesem.
Ostatecznie jednak na szczycie rankingu ląduje inna batalia. Gustafsson, który zatrząsł gigantem.
Szwed nie miał prawa tego wygrać. Jon Jones jest jedną z najważniejszych postaci w historii federacji, człowiekiem, który spokojnie może ubiegać się o miano najlepszego zawodnika MMA wszech czasów. Dziś, gdy unika Toma Aspinalla i bardzo próbuje nam wmówić, że walka ze Stipe Miociciem jest czymkolwiek innym, niż znęcaniem się nad niewinnym emerytem, łatwo zapomnieć, jakim dominatorem był dziesięć lat temu.
Gustaffson stawał naprzeciw człowieka, który osiem z dziewięciu poprzednich walk kończył przed czasem. Pięć z nich było obroną pasa mistrzowskiego. Zawodnika, który jeszcze za czasów czynnej kariery postawił sobie wielki pomnik, większy niż ktokolwiek inny w kategorii półciężkiej.
Nieśmiały pretendent jeszcze w pierwszej rundzie pokrył go krwią.
W przeciwieństwie do walk mistrza z Reyesem czy Cormierem, gdzie było sporo miejsca na brutalną siłę, tutaj obaj starali się przede wszystkim podejść rywala technicznie. The Mauler szukał sposobu i dystansu, Bones polegał na zrywach i niespodziewanych kombinacjach.
Ostatecznie, gdy zaczynała się piąta runda, tylko najbardziej zagorzali fani byli w stanie dojrzeć na obliczu mistrza resztki jego dawnych rysów twarzy. Oczywiście, to nie jest tak, że był bezbronny. Kilkukrotnie zmuszał zamroczonego przeciwnika do ucieczki. Co jednak ważniejsze, zachował na finisz więcej sił.
Pod koniec Bones zasypywał przeciwnika kopnięciami na głowę, które ten… po prostu przyjmował. Nie miał sił na nic, nie był w stanie utrzymać gardy, stracił zdolność do uniku. Posiadacz pasa obsypywał mu głowę łokciami i podbródkowymi. Ale jak stał na początku, tak stał do końca.
Sędziowie mieli kawał materiału do analizy. Ostatecznie, przyznali zwycięstwo Jonowi Jonesowi. Gustafsson był jedynym, który w tamtym czasie zbliżył się do legendy niepokornego syna UFC. Jednocześnie, skoro takie umiejętności nie wystarczyły na zwycięstwo, to tylko pokazuje, na jak nieosiągalnym pułapie naprawdę był wówczas Jones.
Fot. Newspix
Czytaj więcej o MMA:
- Nie lubię Donalda Trumpa. O brudnych związkach republikanów ze światem sportu
- Shugar Show, czyli przebić Conora. Sean O’Malley chce być największy w historii
- Gamrot: Chcę wejść na salę, złapać najlepszego rywala i zrobić konfrontację [WYWIAD]
- Karolina Kowalkiewicz: Sport dosłownie uratował mi życie
- Dwumetrowy hype train, czyli Robelis Despaigne w UFC. Czyj los podzieli?