Gdybyśmy mieli określić, jak może wyglądać typowe starcie beniaminków, wskazalibyśmy na starcie Ruchu z Puszczą. A więc: deficyt jakości w wykończeniu po obu stronach, głupie błędy, nadrabianie braków jeżdżeniem na tyłku i raz na jakiś czas błysk piłkarza, który umie trochę więcej niż reszta. Nie to, że było nudno, bo przecież mówimy o dwóch z trzech najgorszych defensyw w Ekstraklasie, które nawet bez niczyjej pomocy potrafią coś wyczarować dla dobra widowiska. Ale i tak czegoś brakowało, tej kropki nad „i”, bo do pewnego momentu poważnych sytuacji bramkowych było tyle, ile kot napłakał.
Przez prawie cały mecz większą inicjatywą odznaczał się Ruch. Atakował głównie skrzydłami, a był szczególnie groźny na lewym, gdzie Wójtowicz na tle Mrozińskiego wyglądał momentami jak Joao Cancelo. Balansik w jedną, balansik w drugą, strzał, gaz, podanie – wszystko się zgadzało, dopóki nie trzeba było dać ostatniego, decydującego stempla na akcji. To samo tyczyło się Vlkanovy, który miał podobną łatwość w odnajdywaniu przestrzeni po tej stronie boiska, ale gdy trzeba było wybierać między wymagającym dla bramkarza rozwiązaniem a strzałem do statystyk, Czech wybierał to drugie.
Momentami luzy w szykach Puszczy aż raziły. Taki Mroziński zjadł dzisiaj chyba słabe śniadanie, bo nie nadążał, powiedzmy sobie uczciwie, za przeciętnym w skali ligi wahadłowym. Zresztą Koj czy Jakuba na swojej flance radzili sobie niewiele lepiej, ale trener Tułacz ściągnął do bazy po 45 minutach tylko Mrozińskiego. Często dziury na bokach musiał łatać Hajda, który później – zamiast mieć siły na grę ofensywną – zostawiał z przodu kolegów, którzy bez pomocy przypadku właściwie nie potrafili zdziałać nic wartego uwagi.
W drugiej połowie to się odrobinę zmieniło. Choćby Craciun obił poprzeczkę, standardowo będąc uosobieniem największego zagrożenia w ekipie Puszczy, tym razem nie dla swojego zespołu. Ale w grze gości nie było przełomu, jakiejś iskry, która kazałaby sądzić, że trener Tułacz wysłał drużynę z powrotem na murawę z innym nastawieniem. To Ruch włączył wyższe tempo. Może w niezbyt wyszukany sposób, próbując szczęścia z milionem wrzutek, ale jeśli masz Szczepana i Novothny’ego na napadzie, to już nie dziwi tak bardzo.
Sęk w tym, że Ruch był jak swego czasu reprezentacja Polski w meczu ze Szwecją na Euro 2020. Zamiast obijać bramkarza, obijał co najwyżej głowy stoperów. A kiedy wreszcie postanowił zagrać po ziemi, jak Kozak do Dadoka w 82. minucie, ten drugi obił, ale gołębie na stadionie. To była najlepsza i jedyna stuprocentowa okazja „Niebieskich” w tym meczu, totalnie spartaczona, ale może byłoby ich więcej, gdyby podopieczni trenera Niedźwiedzia nie odkryli innego typu wrzutek tak późno.
Jeden z zawodników w końcówce spotkania odkrył coś jeszcze – zamiłowanie do sztuk walki. Na dokładkę, żeby opakować swój występ kolejnym złym zagraniem, Dadok, mówiąc brzydko, obił mordę Koja. A zrobił to łokciem tak mocno, że krew miał nawet na własnej twarzy i aż byliśmy w szoku, że sędzia Frankowski od razu nie wyciągnął czerwonej kartki.
Co tu dużo mówić, Puszczy tak dramatyczna skuteczność Ruchu (ponad 20 strzałów, „dwa celne”) pasowała. Nawet trener Tułacz dał do zrozumienia swoim piłkarzom, żeby nie ryzykowali za wszelką cenę, bo punkt też jest okej. Ale czy na pewno okej? No, mamy wątpliwości. O ile rozumiemy chęć utrzymania przewagi w tabeli, o tyle Puszcza po dzisiejszym zwycięstwie Korony też musiała myśleć o większej zdobyczy. A tak skończy tę kolejkę w strefie spadkowej. Ruch natomiast… cóż, Ruch się w niej zakopuje, bo tak naprawdę zszedł z boiska z dwoma punktami na minusie. Fajnie, że od przyjścia nowego trenera coś ruszyło, że wciąż jest wiara i piłkarze walczą. Ale tak jak czasami wyraźnie brakuje im jakości, tak również zaraz zabraknie kolejek, w których można by dokonać cudu. A na niego, jak widać, raczej się nie zanosi.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
Fot. Newspix