Reprezentacja Austrii będzie jednym z rywali Polaków w fazie grupowej Euro 2024 i zdecydowanie nie są to dobre wiadomości. Nie tylko dlatego, że biało-czerwoni w ostatnim czasie zawodzą na całej linii i na turniej “wślizgnęli się, jak szczur do śmietnika”, cytując klasyka, ale przede wszystkim dlatego, że jest to zupełnie inna Austria, niż ta, którą pamiętamy z naszych ostatnich potyczek z nią. Dziś jest to pewna siebie i dobrze zorganizowana drużyna, stworzona od podstaw przez Ralfa Rangnicka, który dopiero teraz zmazuje plamę na swoim wizerunku po nieudanej przygodzie z Manchesterem United.
Austriacy zdołali awansować na Euro 2024 dość pewnie, w swojej grupie ulegając jedynie niezwykle silnej Belgii. Był to zupełnie inny awans, niż ten nasz. A to zasługa przede wszystkim jednego człowieka.
Niestandardowe wybory
Ostatnie lata kariery Ralfa Rangnicka mają dość niestandardowy, żeby nie powiedzieć szalony, przebieg. Jeszcze w 2019 roku wydawało się, że Niemiec do końca swojej działalności w futbolu będzie przesiadywał w gabinetach, pełniąc rolę wszelkiego rodzaju dyrektorów. Wydawało się też, że być może nie opuści nigdy strefy komfortu, którą sam sobie stworzył w Red Bullu i pozostanie już na zawsze pracownikiem austriackiego giganta.
W końcu właśnie przed pięcioma laty władze Red Bulla oficjalnie awansowały go z roli “tylko” dyrektora sportowego RB Lipsk i Red Bulla Salzburg na szefa sportu i rozwoju w całej piłkarskiej stajni Dietricha Mateschitza. Miał się więc skupić już nie tylko na układaniu spraw w dwóch najważniejszych klubach skrywających się pod tą marką, ale także w tych nowo powstałych – New York Red Bulls czy Red Bull Bragantino. Został po prostu najważniejszym człowiekiem od wszelakich spraw piłkarskich, dostał całkowicie wolną rękę.
Można by było pomyśleć, że dla takiego wizjonera jak Rangnick jest to robota marzenie, ale on najwyraźniej miał na ten temat inne zdanie. Po dwóch latach od awansu w Red Bullu Niemiec zdecydował się odejść, a kierunek, który obrał, był jeszcze bardziej zaskakujący. Kilka dni po złożeniu rezygnacji na ręce Mateschitza, został ogłoszony menadżerem ds. sportu i rozwoju w… Lokomotiwie Moskwa. Ktoś powie – zadecydował aspekt finansowy, nie od dziś wiadomo, że w Rosji dobrze płacą, a przynajmniej płacili. Trudno jednak uwierzyć w to, że Austriacy nie byliby w stanie przebić ich oferty.
Rangnick mógł też po prostu się wypalić, ale przecież było doskonale wiadomo, że czekała na niego kolejka chętnych z największych klubów w Europie. Jest on jednak człowiekiem, który w swojej karierze zwykle raczej budował wszystko od nowa. W jego przypadku nie było mowy o jakiejś kontynuacji pracy, wykonanej przez kogoś innego. Jeżeli gdzieś się pojawiał, to potrzebował sporo czasu, aby zrównać wszystko z ziemią i postawić na nowo, zgodnie ze swoimi przekonaniami. A nie jest tajemnicą, że w każdym wielkim klubie jest wszystko… oprócz czasu.
I to poniekąd tłumaczy, dlaczego Rangnickowi nie wyszło w kolejnym miejscu pracy, czyli Manchesterze United. Niemiec trafił na Old Trafford już w listopadzie 2021 roku, a więc zaledwie kilka miesięcy po przeprowadzce do Moskwy. Cóż, powiedzieć, że to również było wielkie zaskoczenie, to jakby nie powiedzieć nic.
Życiowa szansa
W tym przypadku zadziałało jednak przede wszystkim to, że Rangnick od dawna chciał wrócić na ławkę trenerską. Wcześniej wielkie kluby oferowały mu głównie pracę za biurkiem, co zaczynało go interesować znacznie mniej, a ognia nie rozpaliły na nowo zabawki, które wręczyli mu Rosjanie. Oczywiście założenie od samego początku było takie, że władze United dają mu zespół tylko do końca sezonu, a później przekazują go komuś innemu, zostawiając Niemca w klubie w roli doradcy. Mimo wszystko, wizja uratowania tak wielkiego klubu była wielce kusząca, być może też twórca potęgi piłkarskiej Red Bulla po cichu liczył, że Anglicy zmienią zdanie i jak dobrze się spisze, to pozwolą mu pracować dalej.
Problem w tym, że Rangnick poległ na całej linii. United pod jego wodzą zakończyli sezon dopiero na szóstym miejscu, co nie zdarzyło im się w całej erze Premier League, odpadli z Ligi Mistrzów na etapie 1/8 finału, a z Pucharem Anglii pożegnali się już w czwartej rundzie, przegrywając po karnych z grającym w Championship Middlesbrough. A to wszystko mając Cristiano Ronaldo w składzie.
Oczywiście sam Portugalczyk nie jest w stanie pociągnąć za sobą całej drużyny. Problem jednak w tym, że nawet niespecjalnie chciał. Wspominaliśmy już o tym, że Rangnick nie jest kimś, kto potrafi przeczekać, przystosować się do sytuacji i zagrać tylko solidnie na instrumentach, które posiada. Zaczął więc od pierwszego dnia burzyć całkowicie koncepcję stworzoną przez zwolnionego Ole Gunnara Solskjaera.
Zszargany wizerunek
To wcale nie Juergen Klopp, a właśnie Rangnick jest uznawany za ojca gegenpressingu. To właśnie on udoskonalał tę wizję futbolu od początku swojej kariery, a następnie inspirowali się nią kolejni trenerzy, bo przecież nie jest to tylko sam Klopp, ale także Nagelsmann (wychowanek Rangnicka), Tuchel, Rose, Glasner czy Schmidt, a więc cała śmietanka niemieckiej myśli szkoleniowej. Nie było więc opcji, że piłkarze United będą grali po swojemu.
Rangnick oczekiwał zatem od nich, że będą harować na pełnej intensywności. Wymagał od Ronaldo, że ten będzie wychodził jako pierwszy do pressingu, ale też wracał się w każdej akcji do obrony. Wiadomo było, że nikt nigdy od pięciokrotnego zdobywcy Złotej Piłki tego nie żądał. Ten nie zamierzał się więc do tego przystosowywać. Od razu doszło do konfliktu z Niemcem, którego uznawał za ignoranta i kogoś nie mającego pojęcia o futbolu. W końcu zwyczajnie się obraził, bo trener odważył się nawet posadzić go na ławce. – Manchester United po zwolnieniu Ole Gunnara Solskjaera sprowadził dyrektora sportowego Ralfa Rangnicka. Nikt tego nie rozumiał. Zaskoczyło mnie to. Jeśli nie jesteś nawet trenerem, to jak zamierzasz prowadzić Manchester United? Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem – mówił później wzgardliwie Portugalczyk w jednym z wywiadów.
Rangnick w swoich publicznych wypowiedziach nie był aż tak uszczypliwy wobec Portugalczyka, ale w szatni miało między nimi iskrzyć cały czas. Niemiec uważał, że jest to piłkarz o wielkich możliwościach, ale niestety skupiony tylko i wyłącznie na sobie. Nie winił go jednak za swoją porażkę na Old Trafford. Nie zagrało wtedy w zasadzie wszystko, choć konflikt z najważniejszym zawodnikiem oczywiście nie pomagał.
– Nigdy nie zbliżyliśmy się do tego agresywnego, proaktywnego futbolu, który zazwyczaj chcę grać. Miało to związek z fizycznością, bo ta jest niezbędna, jeśli chcesz tak grać. Powinienem spisać się lepiej i rozwinąć zespół w bardziej zrównoważony sposób – mówił Rangnick w rozmowie z “Daily Mail”. – Nie winię w ogóle za to Cristiano. Spisywał się wspaniale w meczach, choć nie jest potworem pressingu. Nawet gdy był młodszy, to nie krzyczał: „Przeciwnicy mają pikę, co możemy zrobić, aby ją odzyskać?”. To samo tyczy się wielu innych zawodników. Musieliśmy pójść na kompromis na pewnym etapie. Nie odnaleźliśmy właściwej równowagi w zespole, która była potrzebna, jeśli chodzi o grę z piłką i bez piłki.
Mimo wszystko, wiele też nam mówią późniejsze losy Ronaldo w Manchesterze. Portugalczyk uwikłał się w podobny konflikt także z następcą Rangnicka, czyli Erikiem ten Hagiem, co w końcu doprowadziło do jego wyprowadzki na Bliski Wschód.
Można było przypuszczać, że po przygodzie, przynajmniej tej trenerskiej, z United, Rangnick będzie miał całkowicie zszarganą reputację, na którą pracował przez tyle lat w Niemczech i przede wszystkim w Austrii. I w pewnym sensie tak było, bo większość piłkarskiego świata, podobnie jak Ronaldo, dowiedziało się o nim nieco więcej, dopiero po pojawieniu się na Old Trafford. Wcześniej mało kto nie interesujący się futbolem zza naszej zachodniej granicy, wiedział, kim w ogóle jest ten człowiek. Później postrzegano go więc głównie jako tego, który skompromitował się w roli trenera Czerwonych Diabłów.
Powrót do korzeni
Na szczęście dla niego samego o jego wcześniejszych dokonaniach doskonale pamiętali w Austrii, gdzie spędził sporą część swojego życia i jest doskonale zorientowany w tamtejszych realiach. Kiedy więc austriacki związek pozbył się w końcu męczącego bułę Franco Fody, posadę selekcjonera zaproponowano właśnie Rangnickowi.
Początkowo Gerhard Milletich, czyli ówczesny prezes austriackiej federacji, nie miał nawet w planach postawienia właśnie na tego trenera, ponieważ nie podejrzewał, że ten zechce w ogóle wysłuchać jego propozycji, choćby ze względów finansowych. Pod uwagę brano więc na początku tych samych kandydatów z karuzeli, co zawsze, czyli przede wszystkim Anderasa Herzoga i Petera Stoegera. W końcu jednak podjęto ryzyko, a ku zdziwieniu wszystkich, Rangnick był niezwykle entuzjastycznie nastawiony.
Porozumienie osiągnięto więc błyskawicznie.
Ustalono, że Rangnick obejmie funkcję od czerwca 2022 roku, ale będzie łączył pracę selekcjonera z rolą doradcy w Manchesterze United. W tej sytuacji nie trzeba się więc było martwić o finanse Niemca, ponieważ z Old Trafford kasowałby znacznie więcej, niż z pensji u Austriaków. Gary Neville czy Roy Keane łapali się za głowę, uznając, że jest to pomysł najgłupszy z możliwych, bo klub będzie płacił grubą kasę gościowi, który na nic się nie przyda. I mieli rację.
Niewykorzystany potencjał
Już po zaledwie kilku miesiącach wszystkie strony doszły do wniosku, że nie da się tego pogodzić, więc Rangnick na zawsze pożegnał się z Manchesterem United, skupiając się tylko i wyłącznie na Austrii. Kadra była mocno poobijana, w dodatku nie miała najlepszego wizerunku wśród kibiców. Franco Foda był zatwardziałym futbolowym konserwatystą, a więc Austriacy grali przeraźliwie nudno i tylko reaktywnie, o czym przekonali się Polacy w eliminacjach Euro 2020. A że za czasów Brzęczka graliśmy dokładnie tak samo, to stworzyliśmy wraz z podopiecznymi Fody dwa widowiska, po których można było co najwyżej wydrapać sobie oczy. Na nasze szczęście to akurat nam udało się zdobyć jedyną bramkę w tym wspaniałym dwumeczu i między innymi dzięki temu to my wygraliśmy grupę eliminacyjną.
Wbrew pozorom filozofia Fody była całkiem skuteczna, bo przecież w końcu zagrał na Euro 2020, w dodatku wyszedł z grupy i stworzył fantastyczne widowisko w meczu 1/8 finału z późniejszymi mistrzami, Włochami. W dodatku awansował do dywizji A Ligi Narodów. Poległ jednak na całej linii w eliminacjach mundialu, podobnie jak jego poprzednik Marcel Koller. Obaj trenerzy potrafili awansować na mistrzostwa Europy, ale mistrzostwa świata to już były za wysokie progi.
Foda w dodatku dostał jeszcze szansę od losu i jej również nie wykorzystał. W eliminacjach się skompromitował, bo zajął dopiero czwarte miejsce w grupie, za Danią, Szkocją i Izraelem, ale mógł za to zagrać w barażach, dzięki sukcesowi w Lidze Narodów. Tam standardowo próbował zamurować bramkę i liczyć, że “jakoś to będzie”, więc dostał po głowie od odważnych Walijczyków już w półfinale.
Dla Rangnicka takie granie, jak za czasów Fody, było nie do zaakceptowania. Podobnie jak dla kibiców, którzy przestali przychodzić na mecze kadry nie tylko ze względu na fatalny stan obiektu im. Ernsta Happela w Wiedniu. W debiucie nowego selekcjonera na własnym terenie nie wypełnił się nawet w połowie. Atmosfera była fatalna.
Mało kto w Austrii rozumiał to, dlaczego żaden trener nie potrafi lub nie chce wykorzystać potencjału ofensywnego ich reprezentantów, który ci bez wątpienia mają. W końcu spora część z nich przewinęła się przez kluby, bądź przynajmniej akademie Red Bulla, albo na co dzień pracuje z trenerami, zainspirowanymi filozofią Rangnicka. Aby to się ziściło, trzeba więc było sprowadzić samego zainteresowanego.
Błyskawiczna przemiana
Rangnick odmienił drużynę w zasadzie od pierwszych dni pracy. Dostał wszelkie możliwe narzędzia do tego, żeby wszystko ułożyć na swoją modłę. W końcu mógł sam skompletować swój sztab, w którym znalazł się oczywiście jego najważniejszy człowiek, Lars Kornetka. To właśnie on analizował na bieżąco każdy mecz Manchesteru United i przez telefon przekazywał swoje uwagi… asystentom Rangnicka wybranym przez klub. A oni zdawali relację trenerowi.
Wyraźną zmianę było widać już w pierwszym meczu pod wodzą nowego selekcjonera. Dostał zadanie z gatunku tych najtrudniejszych, ponieważ debiutował w starciu Ligi Narodów z wicemistrzami świata, Chorwatami, i to na wyjeździe. Drużyna wyszła jednak na boisko z odpowiednim nastawieniem, w odpowiednim ustawieniu i w odpowiednim składzie osobowym, bez Franco Fody na ławce. Efekt? Imponująca wygrana 3:0.
Później o dobre wyniki było znacznie trudniej, bo ostatecznie Austriacy spadli do dywizji B, ale nie to było wówczas najważniejsze. Euforię wywoływał fakt, że drużyna narodowa w końcu grała efektownie w piłkę, wywoływała jakiekolwiek emocje, potrafiła się nawet postawić Francji, czyli ówczesnym mistrzom świata. Swoje zadowolenie wyrażali tez głośno sami piłkarze. – Mieliśmy dość grania w określony sposób, tak jak zawsze to robiliśmy w poprzednich latach – wprost szpilkę Fodzie wbijał David Alaba.
Eliminacje do Euro 2024 to już był prawdziwy majstersztyk. Austriacy tracili punkty tylko z niezwykle silną Belgią, ale w obu meczach pokazywali się z dobrej strony i byli o krok od zwycięstwa. Pierwsze starcie na wyjeździe zremisowali 1:1, a rewanżowe w Wiedniu przegrali 2:3. W tym drugim najważniejsze było jednak to, że rozegrany on został przy pełnych trybunach stadionu im. Ernsta Happela.
W Austrii zapanowała moda na reprezentację, w końcu zaczyna się nią interesować cały kraj, nie tylko Wiedeń i okolice. W zasadzie nigdy jej nie było, chyba że na krótko podczas Euro 2008. Austriacy są raczej przywiązani do lokalnych klubów, piłka reprezentacyjna niespecjalnie ich interesuje. A trudno było ich przekonać, skoro drużyna narodowa grała niespecjalnie atrakcyjnie, a w dodatku nie było w niej zawodników z ligi austriackiej, bo zarówno Koller, jak i Foda, nie byli ich specjalnymi entuzjastami.
W przeciwieństwie do Rangnicka. U niego piłkarze z rodzimej ligi pojawiają się regularnie i odgrywają znaczącą rolę. Podstawowym bramkarzem jest Alexander Schlager z Salzburga. Z tego samego klubu na kadrę przyjeżdża Samson Baidoo, regularne powołania otrzymują Sarkaria i Prass z Grazu, a także słynna trójka z Rapidu Wiedeń – Burgstaller, Hedl i Grull, która miała ostatnio krótką przerwę w karierach reprezentacyjnych. Wszystko przez homofobiczne śpiewy z kibicami po derbach z Austrią. – W zespole, którego jestem trenerem, czegoś takiego nie będę tolerował. Nieważne, czy mówimy o klubie, czy o drużynie narodowej. Wszystko, co tu reprezentujemy, jest na przeciwnym biegunie – mówił Rangnick kilka tygodni temu, kiedy oznajmiał światu, że wspomniani zawodnicy nie otrzymali powołań na marcowe zgrupowanie. Nie oznacza to jednak, że żaden z nich nie pojedzie na Euro.
Coś do udowodnienia
Rangnick udowodnił tym samym, że nie boi się poruszać trudnych tematów i nie zamierza chodzić na kompromisy. Chce mieć wpływ na wszystko i wszystkich dookoła. Podobnie było w kwestii stadionu, na którym reprezentacja ma rozgrywać swoje mecze. Selekcjoner wraz z kibicami otwarcie krytykował polityków odpowiedzialnych za stan stołecznego stadionu Happela, który wymaga gruntownego remontu. On sam się już o tym przekonał w meczu Ligi Narodów z Danią (1:2), który został opóźniony z powodu awarii prądu.
Problem w tym, że kadra nie za bardzo ma się gdzie przenieść w stolicy. Był pomysł rozgrywania meczów na obiekcie Rapidu Wiedeń, ale sprzeciwili się temu ultrasi. Obiekt Austrii Wiedeń jest z kolei zbyt mały, bo pomieści tylko 17,5 tysiąca kibiców. Niewykluczone więc, że w takim wypadku Austriacy będą grali poza Wiedniem, co już się im się ostatnio zdarzało. Mecze eliminacyjne z Azerbejdżanem i Estonią oraz towarzyski z Mołdawią odbyły się na stadionie w Linz. Spory udział miał w tym podobno Rangnick, któremu zależy na tym, żeby kadra wyjeżdżała także poza stolicę.
Obecnie w Austrii atmosfera jest więc sielankowa, może z małymi zgrzytami. Reprezentacja wzbudza coraz większe zainteresowanie, dzięki przemianie, jaką przeszła z również odbudowującym się Ralfem Rangnickiem u steru. Gra w końcu na miarę swoich możliwości, pewnie awansowała na Euro, prezentując się naprawdę z dobrej strony. Ostatnio zdołała nawet pokonać Niemców 2:0, co prawda w meczu towarzyskim, ale jednak. Było to zresztą spotkanie symboliczne z innego powodu. Doszło bowiem do starcia Juliana Nagelsmanna z jego mistrzem, który najpierw namaścił go na swojego następcę w Hoffenheim, a później ściągnął go za sobą do Lipska.
I tym razem Rangnick po raz kolejny pokazał, że wciąż ma w sobie ogień. Jego drużyna była zwyczajnie lepsza od Niemców, którym brakowało pomysłu, nie było w nich energii i dynamiki, czyli dokładnie odwrotnie, niż w przeciwników. Uczeń nie zdołał pokonać mistrza, choć dysponuje ekipą o znacznie większym potencjale.
Rangnick obecnie przypomina więc o sobie całemu światu, stara się zmazać plamę po nieudanej przygodzie z Manchesterem United i zyskuje na tym nie tylko on sam, ale przede wszystkim cały austriacki futbol. Przez te niespełna dwa lata austriacka kadra zrobiła milowy krok w przód i niewiele wskazuje na to, żeby miała się zatrzymać. A to są bardzo złe wieści dla nas. O prawdziwej sile Austriaków przekonamy się bowiem na własnej skórze już 21 czerwca na Stadionie Olimpijskim w Berlinie.
Czytaj więcej na Weszło:
- Największa porażka Bogdana Wenty [REPORTAŻ]
- Pobije czy nie pobije? Harry Kane na tropie rekordu Roberta Lewandowskiego
- Koniec Zielińskiego w Cracovii. Pytamy: to dobrze, czy nie dobrze? [KOMENTARZ]
- Za rogiem wielki sukces, za kulisami walka o wpływy. W Stuttgarcie jak zawsze jest wesoło
- W sprawie kibiców Wisły PZPN kompromituje się od dawna – teraz musi przestać
Fot. Newspix