Kiedy 14 maja 2000 roku zawodnicy Perugii i Juventusu wymaszerowali z tunelu na grząską murawę Stadio Renato Curi, by zmierzyć się tam w ramach ostatniej kolejki sezonu Serie A, na boisko wyprowadziła ich – jak to zwykle bywa – trójka sędziowska, na czele której kroczył tego dnia słynny Pierluigi Collina. Charyzmatyczny arbiter o diabolicznym wejrzeniu był już wówczas uważany za najlepszego specjalistę w swoim fachu – nie tylko w Italii, ale w ogóle na świecie. Mogło mu się zresztą wtedy wydawać, że w futbolu widział już wszystko. Ledwie rok wcześniej sędziował bowiem niezapomniane starcie Bayernu Monachium z Manchesterem United w finale Ligi Mistrzów, zakończone najbardziej spektakularnym zwrotem akcji, jaki tylko można sobie wyobrazić. Jednak nawet arbiter o takim dorobku i doświadczeniu nie mógł się spodziewać tego, co wydarzyło się w Perugii. No bo któż mógłby przypuszczać, że grający już w zasadzie o pietruszkę gospodarze poskromią naszpikowany gwiazdami Juventus i na samym finiszu rozgrywek strącą “Starą Damę” z pierwszego miejsca w tabeli Serie A?
A tym bardziej nikt nie mógł przewidzieć, że kluczowa dla losów walki o mistrzostwo kraju okaże się rzęsista ulewa.
***
Na trybunach obiektu poświęconego pamięci Renato Curiego – utalentowanego pomocnika, który w 1977 roku zmarł na atak serca podczas starcia Perugii… z Juventusem – przy okazji zamknięcia sezonu ligowego 1999/2000 zgromadził się niemalże komplet widzów. 27 tysięcy mieszkańców regionu Umbria przybyło na stadion z poczuciem satysfakcji z powodu pewnego już utrzymania Perugii we włoskiej ekstraklasie, a jednocześnie z cichą nadzieją, że gospodarze zdołają wznieść się jeszcze na wyżyny możliwości i podstawić nogę faworytom z Turynu. Choć szanse na ten drugi scenariusz były raczej marne. Niemniej, już przed pierwszym gwizdkiem Colliny na widowni zapanowała atmosfera piłkarskiego święta. No bo nieczęsto się przecież zdarza, by od występu takiego klubu jak Perugia zależały losy scudetto.
Po trzydziestu trzech seriach spotkań sytuacja w tabeli Serie A prezentowała się następująco: prowadziła “Stara Dama” z 71 punktami na koncie. Po piętach deptało jej jednak rzymskie Lazio, mające w dorobku 69 oczek. Reszta stawki zdążyła już odpaść z wyścigu po mistrzostwo – plasujący się na trzeciej lokacie Milan tracił do Juve aż trzynaście punktów. A zatem ekipa z Turynu potrzebowała wyjazdowego zwycięstwa w trzydziestej czwartej kolejce, by bez żadnych wątpliwości przyklepać tytuł. Jej ewentualna porażka otwierałaby z kolei przed Lazio szansę na drugie scudetto w dziejach, natomiast remis mógłby narobić jeszcze większego zamieszania. Gdyby bowiem turyńczycy podzielili się z Perugią punktami przy jednoczesnym zwycięstwie rzymian u siebie z Regginą, regulamin przewidywał rozegranie dodatkowego meczu między liderami tabeli. Stawką takiego miniaturowego barażu byłoby rzecz jasna miejsce na najwyższym stopniu podium Serie A.
Końcowy rezultat konfrontacji Perugii z Juventusem przerósł jednak najśmielsze oczekiwania nawet najbardziej niepoprawnych optymistów z niebieskiej części Rzymu. Okazało się, że żadne dodatkowe mecze nie będą potrzebne do wyłonienia ostatniego mistrza Włoch w XX wieku.
Kryzys “Starej Damy”
“Wielu Włochów ma głębokie przekonanie, że Juventus – największy i najsilniejszy klub w Italii – jest zespołem, który od zawsze może liczyć na największe wsparcie sędziów. Kibice Juve też zaliczają się do tej grupy”
John Foot w książce “Calcio. Historia włoskiego futbolu”
Juventus przystąpił do sezonu 1999/2000 z ogromnym apetytem na odzyskanie mistrzowskiego tytułu. Poprzednie rozgrywki zakończyły się dla turyńskiego klubu katastrofą – “Bianconeri” zajęli odległą, siódmą pozycję w Serie A i pogrążyli się w kryzysie. Tym bardziej szokującym, że wcześniej przez parę ładnych lat Juve mogło uchodzić za najpotężniejszą drużynę całego Starego Kontynentu. Szefostwo “Starej Damy” doszło jednak do wniosku, że coś się na Stadio delle Alpi definitywnie wypaliło, że pewien rozdział w historii klubu dobiegł końca. Dlatego już w trakcie ligowej kampanii zdecydowano się na kontrowersyjne posunięcie, jakim była zmiana na ławce trenerskiej. Pożegnano więc zasłużonego Marcello Lippiego, który powiódł Juventus do trzech tytułów mistrzowskich i triumfu w Ligi Mistrzów, a także do dwóch ostatecznie przegranych finałów Champions League, a w jego miejsce ściągnięto młodszego o jedenaście lat Carlo Ancelottiego.
Trzeba wszelako pamiętać, że “Carletto” w 1999 roku znajdował się wciąż na początkowym etapie swojej kariery trenerskiej. Za jego zatrudnieniem kryły się oczywiście rozmaite argumenty: piękna kariera piłkarska; współpraca z Arrigo Sacchim w sztabie szkoleniowym reprezentacji; ciekawa przygoda w Reggianie; solidna kadencja w Parmie. To jednak wciąż niewiele, jeśli porównać ówczesne CV Ancelottiego z osiągnięciami Lippiego. Obu szkoleniowców dzieliła przepaść.
Lippi, choć przez lata współpracował w Turynie z wieloma gigantami europejskiego futbolu, nigdy nie był typem trenera, który swoim największym gwiazdom zapewnia na boisku swobodę, dając im całkowicie wolną rękę w kreacji. Jego filozofia zawierała się tak naprawdę w jednym zdaniu: “jedenastka złożona z najlepszych zawodników niekoniecznie stanie się najlepszym zespołem”. Dlatego w jego taktycznej układance nie brakowało piłkarzy niebędących może wirtuozami techniki, ale gwarantujących stuprocentową skuteczność w realizacji wyznaczonych im przed meczem zadań. Włoch pieczołowicie dbał o to, by magikom kalibru Zinedine’a Zidane’a czy Alessandro Del Piero zawsze towarzyszyli na murawie pracusie pokroju Didiera Deschampsa, Edgara Davidsa, Angelo Di Livio czy Antonio Conte. Wszyscy gracze – czy to artyści, czy rzemieślnicy – u Lippiego musieli funkcjonować wewnątrz dość sztywnych, taktycznych ram. Liczyło się wyłącznie dobro zespołu.
Tego rodzaju podejście często prowadziło do mniejszych bądź większych napięć między Lippim a niektórymi z jego podopiecznych. Napięcia te niekiedy przeradzały się zaś w otwarte konflikty. Ale na przykład “Zizou” w rozmowie z “The Athletic” wspomina okres gry u Lippiego jako kluczowy dla swojej kariery. – Lippi był dla mnie jak przełącznik świata. Gdy przyjechałem do Włoch, traktowałem futbol jak pracę, ale przede wszystkim chciałem się dobrze bawić. Dopiero w Turynie zapłonęła we mnie żądza zdobywania trofeów – opowiadał Francuz. – Początki były trudne. Wprawdzie Didier Deschamps opowiadał mi o tym, jak mordercze są sesje treningowe w Juventusie, lecz ja nie do końca mu wierzyłem, dopóki nie poczułem tego na własnej skórze. Często byłem na granicy wymiotowania ze zmęczenia.
Zinedine Zidane i Didier Deschamps
Za przygotowanie fizyczne piłkarzy “Starej Damy” odpowiadał wówczas słynny Gian Piero Ventrone, były żołnierz Zielonych Beretów, który podczas zajęć puszczał z głośników ścieżkę dźwiękową filmu “Full Metal Jacket”, a gwiazdorzącym zanadto zawodnikom do znudzenia przypominał końcową scenę filmu “Patton”, ze szczególnym naciskiem na cytat: “wszelka chwała jest ulotna”. Włoch uważał, że odrobina pokory i wojskowej dyscypliny przyda się każdemu. – Nie chcemy czynić z piłkarzy Juventusu robotów, ale łączyć futbol artystyczny z atletycznym. Zbliża się rok 2000 i jeśli ktoś wciąż próbuje oddzielać od siebie te dwie płaszczyzny, to dawno zatracił kontakt z rzeczywistością. Błyskotliwość takiego zawodnika jak Zidane może być odpowiednio wyrażona tylko wtedy, gdy jest on w stanie grać na najwyższym poziomie dynamiki. W przeciwnym razie jego umiejętności stracą na znaczeniu, a on sam piłkarsko zubożeje – dowodził Ventrone. Piłkarze Juventusu pod jego okiem stali się tak wytrzymali, że wielu oponentów – na przykład przedstawiciele Ajaksu Amsterdam – zarzucali turyńczykom stosowanie dopingu.
Dlatego kiedy w połowie sezonu 1998/99 działacze Juve zmienili Lippiego na Ancelottiego, było to posunięcie nieomal rewolucyjne.
“Carletto” już w latach 90. cieszył się bowiem reputacją trenera, który gwarantuje podopiecznym sporo przestrzeni – chętnie wysłuchuje ich opinii, przychyla się do ich sugestii. Miał w sobie znacznie więcej z dobrotliwego wujka niż ze srogiego ojca, a już tym bardziej obce było mu – ujmijmy to – militarystyczne podejście do zarządzania zespołem. No i szybko się okazało, że taka postawa nie do końca pasuje do kultury Juventusu, ukształtowanej na przestrzeni minionych lat przez Lippiego oraz członków jego sztabu szkoleniowego. – Juventus to było dla mnie całkiem nowe otoczenie. Zupełnie odmienne od tego, co znałem. Nigdy nie poczułem się tam naprawdę komfortowo. Byłem trybikiem w maszynie – jednym z wielu pracowników wielkiej korporacji. Szukasz uczuć? Poszukaj ich gdzie indziej. W pracy wszystko szło jak po sznurku, ale poza pracą… nie było nic – wspominał Włoch w swojej autobiografii “Nienasycony zwycięzca”.
Jako się rzekło, sezon 1998/99 zakończył się dla Juve marnie, aczkolwiek wtedy jeszcze nikt nie miał prawa mieć wielkich pretensji do Ancelottiego. Wiosną, już pod jego wodzą, drużyna punktowała wszak przyzwoicie, przegrywając tylko trzy spotkania. W tamtym czasie włoska ekstraklasa była naszpikowana silnymi zespołami i nie sposób było tłuc wszystkich jak leci, zwłaszcza w momencie, gdy nowy szkoleniowiec usiłował poukładać turyńską ekipę po swojemu.
W kolejnych rozgrywkach oczekiwano już jednak od Ancelottiego, że przywróci “Starą Damę” na należne jej miejsce w stawce.
Czyli – pierwsze.
Wielkie ambicje Lazio
“To obraza dla ludzi ubogich”
“L’Osservatore Romano” o transferze Christiana Vieriego z Lazio do Interu
Kolejka do scudetto była jednak bardzo długa. Swoje wielkie marzenia wciąż miała Parma, z którą Ancelotti wcześniej wywalczył wicemistrzostwo kraju. Na rynku transferowym nieustannie szalał Inter Mediolan, posiadający w swoich szeregach całą gromadę fenomenalnych piłkarzy. Całkiem niezłą paczką skompletowała również Roma, a wielki Gabriel Batistuta imponował skutecznością w barwach Fiorentiny. I tak dalej, i tak dalej – można kontynuować wyliczankę. Choć niewątpliwie najpoważniejszymi argumentami w rywalizacji o ligowy tron dysponowały w tamtym czasie – rzecz jasna poza Juventusem – dwa zespoły: Milan oraz Lazio.
W 1999 roku w Serie A zatriumfowali “Rossoneri”, korzystając z dołka Juve.
Wyprzedzili wówczas Lazio o jeden punkt, a finiszowi rozgrywek towarzyszyły gigantyczne emocje. Po trzydziestu dwóch kolejkach ligowych zmagań na czele tabeli wciąż znajdowali się bowiem rzymianie. Podopieczni Svena-Gorana Erikssona mieli zresztą na swoim koncie nie tylko najwięcej punktów, ale również najwięcej zdobytych i najmniej straconych bramek. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały zatem, że “Biancocelesti” są po prostu najsilniejszą ekipą w kraju i nie oddadzą prowadzenia, mimo iż końcówka rundy wiosennej nie była w ich wykonaniu szczególnie udana. Drużynie z Wiecznego Miasta nie udało się jednak utrzymać ciśnienia do końca. W przedostatniej serii spotkań zremisowała ona z Fiorentiną i dała się wyprzedzić wspomnianemu Milanowi. Nic już nie zmienił późniejszy triumf Lazio w starciu z Parmą – mediolańczycy również zwyciężyli w ostatniej kolejce sezonu (ciekawostka – na wyjeździe z Perugią) i przypieczętowali zdobycie scudetto.
Prezes rzymskiego klubu, Sergio Cragnotti, pozostał jednak opętany pragnieniem wprowadzenia swojego klubu na szczyt. Zwłaszcza że na rok 2000 przypadała setna rocznica powstania “Biancocelestich”. – Po rewolucji finansowej związanej z nowymi prawami telewizyjnymi, Cragnotti postanowił wydać jeszcze więcej pieniędzy na transfery – wspominał Eriksson na kartach swojej autobiografii. – Pracowałem we Włoszech z wieloma prezydentami-kibicami, ale żaden z nich nie był aż takim pasjonatem. Tylko raz w życiu nie rozmawiałem z nim o futbolu, gdy podczas naszego wspólnego śniadania telewizja podała informację o śmierci księżnej Diany.
Sergio Cragnotti i Sven-Goran Eriksson
Szefa Lazio nie były w stanie nasycić żadne pomniejsze sukcesy. W sezonie 1998/99 Lazio sięgnęło nawet po Puchar Zdobywców Pucharów, ale dla Cragnottiego liczyło się wyłącznie scudetto, na które rzymski zespół oczekiwał od blisko trzydziestu lat.
Lazio 1973/74 – pistolety w szatni, ząb wydłubany widelcem i pierwsze scudetto w historii
Latem 1999 roku poszukujący nowej tożsamości Juventus udał się na zakupy, podobnie jak pragnące wreszcie sięgnąć po tytuł Lazio. Turyńczycy postawili przede wszystkim na graczy dopiero wkraczających na europejski top – na Stadio delle Alpi trafił więc Darko Kovacević, napastnik Realu Sociedad, a także Gianluca Zambrotta z Bari, Igor Tudor z Hajduka Split czy Sunday Oliseh z Ajaksu. No i Edwin van der Sar, również wyciągnięty z Amsterdamu. Choć akurat ten ostatni był już wtedy bramkarzem o uznanej klasie, a ściągnięcie go za relatywnie małe pieniądze powszechnie postrzegano jako transferowy majstersztyk “Starej Damy”. Summa summarum – kadra Juve przed startem rozgrywek prezentowała się naprawdę godnie. Ancelotti miał ogromne możliwości.
Szefowie Lazio też nie próżnowali.
Eriksson, jak to miał w zwyczaju, przedstawił przełożonym swoją listę życzeń, a Sergio Cragnotti ruszył na transferowe łowy, ściągając do Rzymu kolejne wielkie postaci światowego futbolu. W ekipie “Biancocelestich” w trakcie jednego tylko okna transferowego wylądowali Juan Sebastian Veron, Diego Simeone, Nestor Sensini, Simone Inzaghi oraz Kennet Andersson. Dołączyli oni na Stadio Olimpico do takich gwiazd jak Roberto Mancini, Alessandro Nesta, Sinisa Mihajlović, Pavel Nedved, Alen Boksić, Marcelo Salas czy Dejan Stanković. – Cragnotti był w tamtym czasie nie do zatrzymania – ekscytował się Eriksson w autobiografii. – Pamiętam jak się dowiedziałem, że Christian Vieri nie jest szczęśliwy w Atletico Madryt. Szepnąłem słówko prezesowi, a on natychmiast zabrał się do roboty. Umówiliśmy spotkanie z działaczami Atletico w Mediolanie. Po wypiciu kawki, zaczęły się negocjacje. Hiszpanie licytowali twardo – zażądali około 30 milionów dolarów i nie chcieli zejść niżej. Cragnotti się zafrasował. “To dużo pieniędzy” – stwierdził. “A Vieri strzela dużo goli” – usłyszał w odpowiedzi. Wtedy prezes spróbował zaproponować wymianę. Atletico chciało Nedveda i Stankovicia, a nie było mowy, byśmy któregoś z nich oddali. Nie mogłem wyrazić na to swojej zgody. “Cóż, trzeba będzie dogadać się zatem w standardowy sposób” – stwierdził Cragnotti. I już się dalej nie targował. Po pięciu minutach transfer był dokonany.
Inna sprawa, że akurat Vieri za długo w Rzymie nie pograł i to między innymi sprzedaż tego napastnika do Interu Mediolan umożliwiła Lazio taką transferową rozpustę przed startem sezonu 1999/2000. “Nerazzurri” wyłożyli za Włocha 50 milionów dolarów – kwotę tak olbrzymią, że oburzyła ona nawet papieską gazetę “L’Osservatore Romano”. Można się jednak domyślać, że surowa ocena Watykanu tyczyła się tak naprawdę całej polityki transferowej włoskich klubów, a Vieriego wykorzystano po prostu jako wyjątkowo rażący i bulwersujący opinię publiczną przykład panującej wówczas w świecie calcio rozrzutności.
Znienawidzony “Carletto”
“Prawda jest taka, że świnia potrafi trenować. Bez dwóch zdań. Świnia potrafi nawet wygrywać. Nie ma znaczenia, co mówią chuligani z Turynu”
Carlo Ancelotti w książce “Nienasycony zwycięzca”
Już pierwsza faza sezonu 1999/2000 wskazywała, że to Lazio i Juventus będą się liczyć w rywalizacji o scudetto.
Po dziesięciu kolejkach zmagań w Serie A, na pierwszym miejscu w stawce znajdowało się Lazio. Juventus był drugi, lecz nie miało to na tym etapie rozgrywek większego znaczenia, ponieważ punktował w identycznym tempie. Po piętnastu seriach spotkań na czele ligowej tabeli znajdowało się natomiast Juve, z minimalną przewagą nad ekipą “Biancocelestich”. Następnie sytuacja się raz jeszcze odwróciła i Lazio znowu przejęło żółtą koszulkę lidera. Główni oponenci rzymian i turyńczyków, którzy usiłowali dotrzymać im kroku – przede wszystkim Roma, a także Milan i Inter – jeden po drugim łapali zadyszkę i wracali do peletonu.
Należy jednak uczciwie zaznaczyć, że “Stara Dama” nie oczarowywała stylem. Podopieczni Carlo Ancelottiego odnosili mnóstwo wymęczonych zwycięstw, często zapewnianych przez niesamowicie wtedy skutecznego Filippo Inzaghiego. – “Pippo” zawsze miał w sobie coś z bestii – wspominał “Carletto” w swojej książce. – Nie wskazałbym chyba na niego, gdyby ktoś zapytał mnie o napastnika idealnego. Inzaghi to piłkarz niekompletny, ale w polu karnym jest po prostu najlepszy. On wabi piłkę, uwodzi ją. W obrębie szesnastki potrafi zdobyć bramkę na wszelkie możliwe sposoby: prawą nogą, lewą nogą, uderzając z całej siły, rykoszetem, udem, łydką, piętą, z zamkniętymi oczami, tyłkiem, opuszkiem palca. Dobija niewykorzystane karne, strzela uchem, dużym palcem u nogi, kieruje piłkę do siatki myślami, potrafi nawet strzelić gola sznurowadłami. Zdarza się i tak, że bramkę zdobywa inny piłkarz, a na boisku i tak cieszy się Inzaghi. Moim zdaniem najlepiej scharakteryzował go Emiliano Mondonico: „Czy Pippo jest zakochany w golach? Nie, to gole są zakochane w nim”. To miłość gorąca jak słońce.
W sumie Inzaghi w sezonie 1999/2000 zapisał na swoim koncie 15 trafień w 32 ligowych występach. Z pozoru jest to zupełnie przeciętny wynik, ale tylko z pozoru – była to bowiem 1/3 wszystkich bramek, jakie na dystansie ligowej kampanii zdobył Juventus. Dziennikarze i kibice zachodzili w głowę, jak może grać aż tak siermiężną piłkę, mając w swoich szeregach Zidane’a. Wielu ekspertów upierało się, że Ancelotti uwstecznia “Starą Damę”.
Carlo Ancelotti
Zaufania nie przysporzyło Włochowi nawet to, że w lutym i marcu jego zespół ewidentnie nabrał wiatru w żagle, odniósł kilka cennych zwycięstw w Serie A i umocnił na pozycji lidera rozgrywek. Równolegle turyńczycy w fatalnym stylu odpadli bowiem z Pucharu UEFA, zmieceni z powierzchni ziemi przez Celtę Vigo. Zresztą, tifosi Juventusu nie znosili Ancelottiego tak po prostu, z zasady. Traktowano go jak intruza. Szkodnika, który jakimś cudem zdołał wkraść się w łaski działaczy i teraz demoluje Juve od środka. – Co jakiś czas wraca do mnie pewne szczególne wspomnienie. Pracowałem w Turynie dopiero od tygodnia. Jechałem właśnie do biura, gdy pośrodku Piazza Crimea dostrzegłem obelisk. W sumie był to bardzo ładny, imponujący monument. Moją uwagę przykuło jednak napisane sprayem hasło: „Świnia nie umie trenować” – opowiadał “Carletto” w autobiografii. – W latach 80. grałem w Romie. Naszym największym wrogiem było wówczas Juve. Gdy grałem w Milanie, naszym największym wrogiem było Juve. Gdy prowadziłem Parmę, we włoskich rozgrywkach ligowych rywalizowaliśmy z Juve. Ultrasi znali mnie wyłącznie jako wroga i nie potrafili postrzegać mnie inaczej. I tyle. Nic się pod tym względem nie mogło zmienić.
Cokolwiek jednak wypisywano o Ancelottim na transparentach, cokolwiek pisano o nim w prasie i mówiono w radiu, wiosną 2000 roku Juventus wyrósł już na murowanego faworyta do sięgnięcia po mistrzowski tytuł. Po dwudziestu sześciu kolejkach ligowy bilans turyńczyków szpeciła zaledwie jedna porażka.
Tymczasem Lazio zimą zaczęło gubić rytm.
Remisowało i przegrywało ze znacznie niżej notowanymi przeciwnikami, takimi jak Reggina, Cagliari i Hellas Werona. Uległo Milanowi w meczu na szczycie, straciło również punkty w starciach z Interem i Parmą. Na osiem meczów przed końcem rozgrywek, przewaga Juventusu nad drużyną “Biancocelestich” wynosiła już dziewięć punktów. “Stara Dama” zdawała się przejmować pełną kontrolę nad sytuacją. – Cały czas powtarzałem wszystkim, że wygramy ligę. Cragnotti mi nie wierzył i mówił to otwarcie. Zawodnicy chyba też mi nie wierzyli, chociaż się do tego nie przyznawali. Ale mieliśmy skład na miarę tytułu – twierdził Eriksson, cytowany przez “La Gazzetta dello Sport”. – Mieliśmy mnóstwo wspaniałych zawodników i wszyscy byli zwycięzcami. Zwycięzcami. Taką mieli mentalność.
Kwestia odpowiedniej mentalności była dla Szweda szczególnie ważna. Naraził się on na wściekłość kibiców, pozbywając się z klubu Giuseppe Signoriego, wielokrotnego króla strzelców Serie A i ulubieńca miejscowej publiczności. Eriksson zauważył jednak, że Signori jest urodzonym pesymistą, a dla takich piłkarzy były szkoleniowiec Sampdorii i Benfiki nigdy nie miał litości. Uważał, że ich brak wiary w sukces jest jak trucizna wtłoczona do krwiobiegu drużyny.
Calcio w trumnie
“Poczuliśmy się oszukani”
Sven-Goran Eriksson w książce “Moja historia”
Czas pokazał, że odpowiedni dobór zawodników pod kątem charakterologicznym w pełni się opłacił. Lazio podźwignęło się bowiem z dołka dosłownie w ostatniej chwili. 25 marca 2000 roku wygrało na Stadio Olimpico derbową batalię z Romą, a tydzień później zwyciężyło w Turynie z Juventusem, który wcześniej poległ też w starciu z Milanem. Przewaga podopiecznych Ancelottiego, choć wydawała się naprawdę okazała i bezpieczna, stopniała więc w okamgnieniu do zaledwie trzech oczek. Dwa tygodnie później “Stara Dama” ponownie zdołała ją wprawdzie powiększyć, pokonując Inter na San Siro, podczas gdy Lazio podzieliło się punktami z Fiorentiną. Tylko że w trzydziestej drugiej serii spotkań to turyńczykom raz jeszcze powinęła się noga – sensacyjnie przegrali 0:2 na wyjeździe z Hellasem Werona.
Dwa gole dla gospodarzy zdobył wówczas Fabrizio Cammarata, wychowanek Juve. – To było niesamowite spotkanie, towarzyszyły mi tego dnia olbrzymie emocje. Nie chciałem się jednak zemścić na Juventusie, za wiele mu zawdzięczam. Myślałem tylko o Hellasie – zapewnił Cammarata w rozmowie z Gianlucą Di Marzio.
Do końca rozgrywek pozostały dwie kolejki:
- 33. kolejka: Bologna – Lazio / Juventus – Parma
- 34. kolejka: Lazio – Reggina / Perugia – Juventus
Lazio było naładowane pozytywną energią, dostrzegając nieumiejętność swych głównych ligowych oponentów do zamknięcia rywalizacji o tytuł. Z kolei w Turynie z każdym kolejnym potknięciem narastała frustracja. Zawodnicy “Starej Damy” nie potrafili wyrzucić z głowy nieznośnego poczucia, że na własne życzenie wpakowali się w tę piekielną nerwówkę i gdyby nie ich niefrasobliwość, to już dawno mogliby trzymać między zębami cygaro zwycięstwa. A jak gdyby tego wszystkie było mało, to do kompletu Juventusowi spadł również na głowę sędziowski skandal. W trzydziestej trzeciej serii spotkań ekipa Ancelottiego zwyciężyła bowiem u siebie 1:0 z Parmą, choć wyglądało na to, że komplet punktów wymknie jej się z rąk, gdy Fabio Cannavaro trafił do siatki po rzucie rożnym w samej końcówce spotkania. Jednak sędzia Massimo De Santis z sobie tylko znanych przyczyn anulował trafienie defensora, ratując tym samym Juve przed utratą prowadzenia w ostatniej akcji meczu.
Później pan De Santis zostanie skazany na cztery lata dyskwalifikacji i dwa więzienia za udział w aferze “Calciopoli”.
Opinia publiczna w Italii była po tym meczu wyjątkowo zgodna – niemalże wprost oskarżano “Bianconerich” o ordynarny przekręt. Oburzenie środowiska było tym większe, że kilka lat wcześniej Juve w podobnie kontrowersyjnych okolicznościach wygrywało zmagania o scudetto z Interem oraz Parmą.
Tymczasem z piłkarzy Lazio uszło powietrze.
Oni również wygrali swoje spotkanie w przedostatniej kolejce – choć targany żądzą rewanżu Giuseppe Signori wpakował “Biancocelestim” dwie bramki, to koniec końców starcie z Bolonią zakończyło się dla nich pomyślnie. Jakie to jednak miało znaczenie wobec tego, co wydarzyło się na Stadio delle Alpi? Rzymianie poczuli, że gra toczy się nadal już tylko na papierze, a w rzeczywistości karty zostały dawno rozdane. – Cragnotti po meczu wyszedł z siebie – opisywał Eriksson. – Ruszył do mediów i zaczął mówić o nieludzkiej niesprawiedliwości. Ze wszystkich stron padały oskarżenia, że Juventus kupił sędziego i mistrzowski tytuł. De Santis utrzymywał, że jeden z zawodników Juventusu został popchnięty w polu karnym i dlatego podyktował faul. To było kłamstwo. Powtórki puszczano we włoskiej telewizji dzień w dzień, ze wszystkich możliwych ujęć – sędzia zagwizdał faul dopiero w momencie, gdy piłka wpadała już do siatki. Wcześniej żadnego faulu nie odgwizdywał. Potem zresztą De Santisa zawieszono przecież po aferze “Calciopoli”. Dostał nawet przydomek: “ochroniarz Juventusu”.
Po tamtym spotkaniu kibice Lazio urządzili wielką demonstrację, maszerując ulicami Wiecznego Miasta z trumną opatrzoną napisem “calcio”. – Zamieszanie było tak wielkie, że wszyscy prawie zapomnieli, że liga się jeszcze nie skończyła – dodał szwedzki trener.
Deszcz na wagę scudetto
“Tego dnia słońce zaświeciło, ale nad Rzymem”
Sven-Goran Eriksson w książce “Moja historia”
Dość łatwo było o tym zapomnieć, bo wszystkim – włącznie z graczami Lazio – wydawało się oczywiste, iż “Stara Dama” w decydującej serii spotkań bez większych trudności przyklepie mistrzostwo kraju. Jej rywalem była przecież Perugia – zespół pewny utrzymania, ale niewalczący o udział w europejskich pucharach. Gospodarze musieli po prostu pyknąć ostatni mecz przed wakacjami, podczas gdy dla Juve gra toczyła się o najwyższą stawkę. “Biancocelesti” znajdowali się zresztą w analogicznej sytuacji i oni faktycznie potraktowali ostatni mecz sezonu jak formalność, którą należało odbębnić. Już do przerwy mieli na koncie spokojną, dwubramkową przewagę w starciu z Regginą, a w drugiej połowie dołożyli jeszcze dla pewności trafienie numer trzy i po raz 21 w sezonie zainkasowali komplet punktów.
Oba te mecze – Lazio z Regginą i Juventusu z Perugią, zaczęły się tego samego dnia, dokładnie o tej samej porze. Ale kiedy rzymianie gratulowali już sobie zwycięstwa, na Stadio Renato Curi dopiero rozpoczynała się druga połowa. Nad Perugią przetoczyło się bowiem potężne oberwanie chmury, które w ciągu kilkunastu minut zamieniło i tak kiepską płytę boiska w kompletne mokradła. Mimo to, sędzia Pierluigi Collina nie zdecydował się na definitywne odwołanie spotkania.
Przerwał grę, nie wypuszczając zawodników z szatni na drugą połowę. I czekał.
***
Tak opisywali ten dzień włoscy dziennikarze:
Germano Bovolenta („La Gazzetta dello Sport”): – Niebo robi się czarne. Wzgórza nikną we mgle, podobnie jak dzwonnice kościołów. Pierwsza błyskawica rozjaśnia niebo. Grzmot, błyskawica, grzmot, błyskawica. Włączają się alarmy w samochodach. Jest jak w amerykańskim filmie grozy, jak w opowiadaniu Gabriela Garcii Marqueza. Krajobraz staje się niepokojący. Pada rzęsisty deszcz. Cała woda z umbryjskiego nieba ląduje na Stadio Renato Curi. Widać tylko sylwetki zawodników. Włączyć światła, wezwać technika oświetleniowego! Z głośnika słychać jakiś apel, ale dźwięk też szybko pada. Walka o scudetto toczy się więc pod czarnym niebem. Scudetto? Lazio jest przed nami. Jeden karny w Rzymie, drugi karny. Nie mamy już telewizji. Czy to prawda, że faulu nie było?
Giancarlo Laurenzi (“La Stampa”): – Boisko zmieniło się w pole ryżowe w Nankin. Murawa stała się wspaniałym, sztucznym jeziorem. Mieszają się różne kolory: zielony, szary, pomarańczowy, niebieski. Collina obserwuje to, po czym wraca do najbardziej mokrego tunelu stadionowego na świecie, gdzie czekają już na niego przedstawiciele obu klubów. Luciano Moggi stawia sprawę jasno: “w takich warunkach nie gramy”.
Pierluigi Collina (fot. WikiMedia)
Maurizio Crosetti (“La Repubblica”): – Czas oczekiwania się przedłuża. Rozwija się w wiele pozornie niepowiązanych ze sobą zdarzeń. W żółtym, gumowym tunelu chronią się sędziowie i fotoreporterzy. Rezerwowi stoją na ławkach, schowani pod wiatami niczym grzybiarze szukający schronienia pod rozłożystym drzewem. Wszyscy mają nadzieję, że burza się rozejdzie. Kibice uciekają ze stadionu. Dziwne, zepsute światło padające na murawę wygląda jak efekty specjalne w filmie o lądowaniu kosmitów. Collina wychodzi na boisko, schowany pod parasolem. Pod pachą trzyma piłkę, która po upadku na murawę w ogóle się nie odbija. Co odważniejsi fani zostali na trybunie – krzyczą “ole” po każdej kolejnej takiej próbie w wykonaniu arbitra. Eksperyment jednak trwa, biorą w nim udział kapitanowie obu drużyn. Conte ma na sobie bluzę, kapitan Perugii jest w koszulce. To symbol – pierwszy nie chce grać, drugi tak. […] W końcu, po 70 minutach zwłoki, Collina powraca na boisko. Wykonuje kilka małych kopnięć, piłka zaczyna się toczyć. To wciąż jezioro, ale już nie Rów Mariański. Zaczynamy od nowa.
***
Gdyby odrzeć zachowanie Pierluigiego Colliny z kontekstu, pewnie trudno byłoby je zrozumieć. No bo właściwie dlaczego sędzia aż tak się uparł, żeby dokończyć mecz na boisku, które w żaden sposób się do tego nie nadawało? Kiedy Włoch wychodził na murawę, skryty pod parasolem, by poodbijać na niej kilka razy futbolówkę i sprawdzić jej reakcję z podłożem, ani razu ten prosty test nie przyniósł zadowalającego rezultatu. Woda zalała nawet stadionowy tunel, więc działacze Juventusu i Perugii zmuszeni byli do toczenia negocjacji z arbitrem w przemoczonych butach. A jednak – Collina nie odpuścił. Po prostu nie mógł.
Nie po tym, co wydarzyło się w meczu Juve – Parma.
– Ta decyzja niosła za sobą zbyt duży ciężar, by Collina mógł ją podjąć suwerennie – twierdzi Alessandro Calori, obrońca Perugii w sezonie 1999/2000, w rozmowie z portalem “Juventus News”. – Pamiętam, że w przerwie na stadionie zapanowała powódź. Collina kazał nam zostać w szatniach, gdzie spędziliśmy 75 minut. W tym czasie regularnie kontaktował się z federacją, prosząc o wytyczne. My pozostawaliśmy w zawieszeniu. To był bardzo ważny moment dla włoskiej piłki. Po meczu Juventusu z Parmą kibice Lazio wzniecili zamieszki, wdali się w bijatykę z rzymską policją. Collina wiedział, jak wiele zależy od naszego starcia z Juve.
Nieustanną presję na arbitrze wywierał także Luciano Gaucci, ekscentryczny prezes Perugii. Wprost oznajmił on Collinie, że jego drużyna nie pojawi się na boisku, jeżeli zapadnie decyzja o dokończeniu spotkania innego dnia. Oskarżył też później Carlo Mazzone, szkoleniowca “Gryfów”, o sprzedanie meczu “Starej Damie”. – Mazzone nie chciał mnie wpuścić do szatni, ale przypomniałem mu, że jest moim podwładnym, więc skapitulował. Powiedziałem wtedy zawodnikom, że wiem, iż mecz został ustawiony i jeśli faktycznie zrobią na boisku to, o czym część z nich zadecydowała w rozmowach z Juventusem, to latem wyślę ich na dwa miesiące do Chin, żeby tam przepracowali obóz przygotowawczy, a po ich powrocie i tak będę wystawiał w Serie A zespół młodzieżowców – grzmiał Gaucci. Mazzone ripostował: – Przez dziesięciolecia pracowałem na nazwisko. Nie pozwolę, by taki idiota kpił ze mnie w telewizji. Masz coś na mnie? Podaj mnie do sądu.
“Boisko naprawdę do niczego się nie nadawało, ale nie mogłem tego przyznać. Rok wcześniej losy scudetto także zależały od nas, tylko że wtedy przegraliśmy w ostatniej kolejce z Milanem. Za karę wysłano nas latem na długie tournée po Japonii i nie otrzymaliśmy premii za utrzymanie. Nie chcieliśmy powtórki, a Gaucci od tygodnia do nas wydzwaniał i sugerował, że mecz z Juventusem zmieni nasze życie. Na lepsze lub gorsze”
Renato Olive, kapitan Perugii, cytowany przez portal “Storie di Calcio”
Antonio Conte wspominał zaś w wywiadzie dla “La Gazzetta dello Sport: – Od razu wiedziałem, że mecz nie zostanie przełożony na inny termin. Wszyscy się bali, że kibice Lazio przyjadą tu z Rzymu i zorganizują zamieszki. Po meczu z Parmą atakowano nas nieustannie. Cały kraj był przeciwko nam.
Tak czy owak, po blisko 80 minutach przerwy, Pierluigi Collina ponownie zaprosił jedenastki Perugii i Juventusu na boisko.
“Stara Dama” miała miażdżącą przewagę nad przeciwnikami. Ale przegrała.
Gospodarze zatriumfowali 1:0, a bramkę na wagę zwycięstwa zapisał na swoim koncie cytowany wcześniej Alessandro Calori. Defensor skierował piłkę do siatki już w 49. minucie gry, nakładając w ten sposób na Juventus olbrzymią presję. Podopieczni Carlo Ancelottiego znali bowiem rezultat meczu Lazio. Wiedzieli, że nawet remis nie gwarantuje im tytułu, a porażka całkowicie ich pogrąży. – Nasz mecz był zakończony, ale nikt nie opuścił Stadio Olimpico – wspominał Roberto Mancini w rozmowie z Lucą Caiolim. Dla włoskiego napastnika był to ostatni występ w barwach Lazio. – Wszyscy włączyli radio w swoich telefonach i zaczęli wsłuchiwać się w transmisję z Perugii. Cztery minuty po tym, jak wznowiono mecz Juventusu, padła w nim bramka. Ale nie dla Juve. Stadion ryknął z radości.
– Atmosfera w szatni była chyba jeszcze bardziej napięta niż na trybunach. Nie mieliśmy telewizora, my również słuchaliśmy radia. Żaden z piłkarzy nie poszedł po meczu pod prysznic, wszyscy usiedli razem w milczeniu – dodaje Sven-Goran Eriksson. – Niektórzy po czasie wyszli. Nie potrafili wytrzymać emocji. Diego Simeone siedział jak słup soli, nie ruszył się ani o milimetr aż do końca spotkania w Perugii. Sądził, że jak tylko drgnie, to zakłóci przepływ dobrej energii i Juventus wyrówna. Cragnotti co chwilę wchodził do szatni, a potem wracał do loży. Ja ledwo dyszałem. Czułem się jak po przebiegnięciu maratonu.
W samej końcówce meczu na Stadio Renato Curi klasę pokazał Gianluca Pessotto. Collina się pomylił – niesłusznie przyznał Juventusowi aut, po którym “Bianconeri” mogliby szybko przenieść piłkę w pole karne rywala. Obrońca “Starej Damy” zwrócił na to uwagę sędziemu. Przyznał, że to on jako ostatni dotknął futbolówki. – Collina doliczył pięć minut, ale mógł doliczyć nawet godzinę. Na tym boisku nie dało się już strzelić żadnej bramki – nie ma wątpliwości Eriksson.
***
Działacze Juventusu nie pozostawili – nomen omen – suchej nitki na Collinie. Przekonywali, że arbiter złamał przepisy, wznawiając mecz po tak długiej przerwie. Domagali się powtórzenia całego spotkania, albo przynajmniej drugiej połowy. Ich protesty nie przyniosły jednak żadnych rezultatów. Scudetto padło łupem Lazio, a do Carlo Ancelottiego na pewien czas – choć dziś trudno w to uwierzyć, patrząc na jego osiągnięcia – przylgnęła łatka “wiecznie drugiego”. W Turynie zniechęcono się do niego jeszcze mocniej, gdy w kolejnym sezonie Włoch także przerżnął walkę o mistrzostwo w dość frajerski sposób, tylko tym razem skorzystała na tym Roma.
Tymczasem szkoleniowiec “Biancocelestich” wreszcie mógł zerwać z siebie etykietkę “wiecznego przegranego”, jak przez lata nazywała go włoska prasa. Cztery dni po triumfie w Serie A, rzymianie zwyciężyli również w finale Coppa Italia. W szczytowym momencie triumfy Lazio na ulicach Wiecznego Miasta świętowało 300 tysięcy kibiców. – Kiedy usłyszeliśmy w radiu, że Collina zagwizdał po raz ostatni, kibice na Stadio Olimpico wdarli się na murawę. W szatni wszyscy przytulali wszystkich. Ja zostałem poproszony do loży VIP, gdzie siedział Cragnotti. Był przeszczęśliwy. Jego największe dzieło zostało dopełnione. Jego życie stało się kompletne i spełnione. Brakowało nam tylko jednego – trofeum do wzniesienia. Nie uhonorowano nas tamtego dnia. Oficjalną ceremonię koronacji mistrza Włoch przygotowano… w Perugii. Nie dbałem jednak o to. Nawet nie pamiętam, co robiłem po powrocie do domu, gdy udało mi się wreszcie przedrzeć przez świętujące tłumy kibiców Lazio. Wygrałem. Ja wygrałem. Stałem się “mityczny”. “Il Mitico” – opowiadał Eriksson w książce “Moja historia”.
Z jednej strony “Il Mitico”, z drugiej “świnia, która nie potrafi trenować”. A przecież Lazio i Juventus dzielił w tabeli koniec końców zaledwie jeden punkt.
W futbolowych realiach granica między chwałą i hańbą bywa niezwykle cienka.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza
- Daniel Szczepan: Pracowałem na kopalni. Myślałem, by się poddać i rzucić piłkę [WYWIAD]
- Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?
fot. NewsPix.pl