Reklama

Lazio 1973/74 – pistolety w szatni, ząb wydłubany widelcem i pierwsze scudetto w historii

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

17 lutego 2024, 11:10 • 27 min czytania 5 komentarzy

Rewolwery, pistolety i karabiny walające się po szatni. Piłkarze podchodzący do gierek wewnętrznych z równie wielką zajadłością, jak do meczów derbowych. Do tego zakulisowe machlojki i układy, a na dokładkę zarzuty o profaszystowskie skłonności. Co tu dużo mówić, rzymskie Lazio w pierwszej połowie lat 70. było drużyną – przynajmniej w teorii – skazaną na klęskę. Rozrywała ją rywalizacja liderów o władzę nad szatnią, niszczyły ją kolejne pozaboiskowe wybryki największych gwiazd, rozsadzało ją zamiłowanie piłkarzy do wszczynania awantur z przeciwnikami, sędziami i… kolegami z zespołu. A jednak, wbrew wszelkim logicznym przesłankom, pięćdziesiąt lat temu „Biancocelesti” sięgnęli po pierwsze w dziejach klubu scudetto, ucierając nosa gigantom z Turynu czy Mediolanu, a także rywalom zza miedzy. Jak to właściwie możliwe, że ten zespół, z pozoru kompletnie dysfunkcyjny, zdołał wdrapać się na szczyt świata calcio?

Lazio 1973/74 – pistolety w szatni, ząb wydłubany widelcem i pierwsze scudetto w historii

Można na to pytanie odpowiedzieć w skrócie: kluczowe okazały się pyszne obiadki i kolacyjki, przygotowywane przez dobroduszną panią Linę, żonę trenera Tommaso Maestrellego. My pozwolimy sobie jednak troszkę rozwinąć tę opowieść.

Koszmar w Neapolu

Lata 60. minionego stulecia nie były w wykonaniu rzymskiego Lazio zbyt imponujące.

Ekipa z Wiecznego Miasta popadła w poważne finansowe tarapaty, w wyniku których parokrotnie zdarzyło jej się spaść z najwyższej klasy rozgrywkowej. Kolejna dekada zaczęła się zresztą równie marnie, bo od degradacji w sezonie 1970/71. Nie sposób było zatem wówczas zaliczać „Biancocelestich” choćby do szerokiego grona topowych ekip włoskiej ekstraklasy, jak zwykło się to czynić współcześnie. Owszem, Lazio było odrobinę za mocne dla konkurentów z Serie B, ale jednocześnie zbyt słabe, by osiągnąć przynajmniej status porządnego średniaka w Serie A. Błąkało się więc to tu, to tam, bez widocznych perspektyw na nadejście lepszych czasów.

Sytuacja uległa zmianie dopiero w 1971 roku, wraz z zatrudnieniem Tommaso Maestrellego w roli szkoleniowca rzymskiej ekipy. Włoch zaimponował wcześniej swoimi dokonaniami w Foggii, z którą regularnie wykręcał wyniki ponad stan, żeby wspomnieć choćby awans do rundy finałowej Coppa Italia. Działacze Lazio liczyli zatem, że Maestrelli także i ich klubowi zdoła zagwarantować długo wyczekiwany skok na wyższą półkę w hierarchii włoskiego futbolu. I szybko się okazało, że szefostwo „Biancocelestich” zaufało właściwemu człowiekowi. Rzymianie zanotowali bowiem zdumiewający, raptowny progres – w sezonie 1971/72 powrócili do najwyższej klasy rozgrywkowej, a już rok później na poważnie liczyli się w rywalizacji o scudetto. Walkę o pierwszy w dziejach klubu tytuł podopieczni Maestrellego przegrali jednak w dramatycznych okolicznościach, bo w ostatniej kolejce ligowych zmagań. Polegli wówczas 0:1 na wyjeździe z Napoli, podczas gdy Juventus w tym samym czasie zatriumfował na Stadio Olimpico nad Romą, zagarniając w ten sposób mistrzostwo kraju dla siebie. Oba spotkania zostały rozstrzygnięte za sprawą bramek zdobytych w samej końcówce, dlatego fani Lazio natychmiast zaczęli oskarżać lokalnych rywali o podłożenie się „Starej Damie”.

Reklama

Emocji i kontrowersji było zresztą więcej, ponieważ w grze o scudetto liczył się tamtego dnia również Milan. To właśnie „Rossoneri” przystąpili do rywalizacji z pierwszego miejsca w tabeli, lecz nie wytrzymali ciśnienia i przegrali 3:5 z Hellasem Werona. Mediolańczykom zdecydowanie nie pomógł fakt, że byli wyczerpani występem w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Juve miało więcej szczęścia do terminarza – turyńczycy awansowali do finału Pucharu Europy, lecz ten miał się odbyć dziesięć dni po zamknięciu sezonu ligowego. Swoją drogą, widać wyraźnie z jak potężnymi rywalami ścigało się Lazio, do niedawna przecież drugoligowe.

Gracze Milanu i Juventusu błyszczeli nie tylko na krajowej, ale i europejskiej scenie.

Jako się rzekło, obóz „Biancocelestich” momentalnie nabrał przekonania, że Juventus rozegrał ligowy finisz sezonu 1972/73 nieczysto. I pewne przesłanki zdają się na to faktycznie wskazywać. Cały wyjazd do Neapolu był zresztą dla ekipy Lazio jednym, wielkim koszmarem. Po pierwsze z uwagi na to, co się wydarzyło w pierwszym spotkaniu obu ekip. Lazio rozbiło wówczas przed własną publicznością Napoli 3:0, a sfrustrowani „Azzurri” po końcowym gwizdku wdali się w szarpaninę z Giorgio Chinaglią, wielką gwiazdą rzymskiej ekipy i autorem trzeciego trafienia w omawianym starciu. Ponoć napastnik usłyszał od jednego z oponentów, że rewanż skończy z połamanymi nogami. Poturbowany Włoch odgryzł się zaś stwierdzeniem, że w rewanżu Lazio spuści Napoli do Serie B. Po chwili do bójki włączyło się paru innych zawodników gospodarzy, więc ostatecznie to neapolitańczycy zebrali w tunelu Stadio Olimpico znacznie większy łomot. I poprzysięgli stołecznej ekipie zemstę.

Jak gdyby tego było mało, tifosi Napoli urządzili ekipie Lazio – łagodnie rzecz ujmując – niezbyt miłe powitanie w stolicy Kampanii. Autokar rzymskiej drużyny został zapędzony w zasadzkę i obrzucony kamieniami (odłamki szkła poraniły parę osób), a jeden z autobusów przewożących fanów Lazio doszczętnie spłonął. Uczestnicy wyjazdu do Neapolu narzekali też na plagę kradzieży. Na przykład Umberto Lenziniemu, prezesowi klubu, ktoś gwizdnął portfel z kieszeni marynarki. Na domiar złego kibiców z Rzymu usadzono w takim sektorze stadionu, że nawet w trakcie meczu fani Napoli ciskali w nich czym popadnie i… oddawali mocz na ich głowy.

Trudno się więc dziwić, że w tak paskudnych okolicznościach Lazio rozegrało na Stadio San Paolo swój najsłabszy mecz w całym sezonie. Goście w żaden sposób nie byli w stanie przełamać wyjątkowo brutalnej i szaleńczo nieustępliwej defensywy Napoli. Ostatecznie przegrali 0:1, pogrążeni golem straconym w 89. minucie spotkania. Wspomniany Lenzini nie miał wątpliwości, że konkurenci Lazio – w domyśle: Juventus – zapewnili gospodarzom dodatkową motywację do walki. Znów, w domyśle: obiecali im premię za rozegranie meczu na pełnych obrotach i pokonanie „Biancocelestich”. Tego rodzaju sugestie rozwścieczyły szefa Napoli. – Nie zapomnieliśmy, jak Lazio nas potraktowało, gdy graliśmy ze sobą ostatnim razem – skwitował cierpko prezes Corrado Ferlaino. Ale rzymianie i tak wiedzieli swoje. Podczas gdy oni rozpaczali nad utraconą szansą na historyczny sukces, w szatni Napoli zapanowała taka euforia, jak gdyby to neapolitańczycy zgarnęli scudetto.

Reklama

W przerwie podszedłem do jednego z piłkarzy Napoli, z którym znałem się od lat. Zapytałem wprost, ile mogłoby kosztować odpuszczenie przez nich drugiej połowy. W odpowiedzi usłyszałem, że za późno na takie dyskusje, bo ktoś już im obiecał kasę za zwycięstwo – wspominał Giuseppe Wilson, kapitan Lazio.

Podzielona drużyna

Prawdziwie wielką falę podejrzeń i teorii spiskowych, powtarzanych latami przez fanów Lazio i Milanu, wygenerowały jednak nie starcia „Biancocelestich” z Napoli czy „Rossonerich” z Hellasem, ale równoległa konfrontacja Romy z Juventusem, której przebieg w istocie jest zastanawiający. O ile bowiem w pierwszej połowie gospodarze zdominowali turyńczyków i mogli jedynie żałować, że schodzą na przerwę z zaledwie jednobramkową zaliczką, tak w drugiej odsłonie spotkania Roma po prostu przestała na boisku istnieć. „Stara Dama” rzecz jasna nie mogła z tego nie skorzystać – przyjezdni szybko zanotowali wyrównujące trafienie, a Antonello Cuccureddu w 87. minucie meczu definitywnie przechylił szalę zwycięstwa na korzyść Juve. Ku zadowoleniu znacznej części – a można się nawet pokusić o stwierdzenie, że większości – obecnych na Stadio Olimpico kibiców Romy, którzy naprawdę poważnie obawiali się, iż scudetto padnie łupem wrogów zza miedzy.

Z dwojga złego lepszy piętnasty tytuł dla Juventusu niż pierwszy dla Lazio.

Po latach Franco „Ciccio” Cordova, który wystąpił przeciwko Juventusowi w barwach Romy, a później reprezentował Lazio i został jednym z uczestników słynnej afery „Totonero”, wyznał otwarcie, że pogłoski o odpuszczeniu przez „Giallorossich” drugiej części spotkania jak najbardziej znajdują potwierdzenie w rzeczywistości. Ze wspomnień Włocha wynika, iż w przerwie meczu do szatni Romy wparował prezes klubu, Gaetano Anzalone, który najpierw pochwalił swoich piłkarzy za kapitalną postawę i zademonstrowanie wyższości nad „Starą Damą”, a następnie zaapelował, by w drugiej połowie pozwolić już gościom na zgarnięcie pełnej puli. – Anzalone stwierdził, że zdobycie przyjaźni Juventusu nam się opłaci. I może się okazać korzystne również dla całej Romy – powiedział Cordova. „Ciccio” dodał wszakże z przekąsem, że gracze Romy poczuli się wystawieni do wiatru przez Juve, bo za oddaną „Starej Damie” przysługę nie otrzymali finalnie ani grosza.

Wygląda więc na to, że Juventus faktycznie nad wyraz drobiazgowo zadbał o to, by po ostatniej kolejce sezonu 1972/73 znaleźć się na pierwszym miejscu w tabeli Serie A. Z drugiej strony, skoro sami gracze Lazio w desperacji próbowali zapłacić rywalom z Napoli, by ci w decydującym momencie batalii o scudetto zdjęli nogę z gazu, to turyńczycy mogą całą tę sprawę spuentować wzorem Wielkiego Szu: „wy oszukiwaliście, my oszukiwaliśmy – wygrał lepszy”.

źródło: magliarossonera.it

Tak czy siak, Lazio tytułu nie wywalczyło, a trener Tommaso Maestrelli przed startem następnej kampanii ligowej stanął przed niełatwym zadaniem. Włoch musiał zadbać o to, by jego podopieczni nie poszli w rozsypkę. By uwierzyli, że ich marzenia o scudetto mogą się ziścić w kolejnym sezonie. A wiadomo, że zespołowi, który tak niespodziewanie włączył się do rywalizacji z największymi potęgami calcio, trudno było dać wiarę, że okazja do triumfu może się jeszcze powtórzyć.

Szkoleniowcowi „Biancocelestich” nie sprzyjał klimat polityczny w kraju. Okres od późnych lat 60. do lat 80. XX wieku nie przez przypadek nazywany jest przecież w Italii „latami ołowiu”. Krajem wstrząsały wówczas liczne zamachy terrorystyczne, przeprowadzane przez skrajną lewicę z Czerwonych Brygad czy Pierwszej Linii, a także neofaszystów z Nowego Porządku czy Zbrojnych Komórek Rewolucyjnych (NAR). Bojówkarze należący do wzmiankowanych organizacji (i do setek innych), poczynali sobie tak zuchwale, że musiało to wpłynąć na preferencje polityczne całego społeczeństwa. Włosi się po prostu w szybkim tempie radykalizowali, zarówno w swoich lewicowych, jak i prawicowych zapatrywaniach.

Czerwone Brygady były z pewnością największą i najgroźniejszą grupą terrorystyczną we Włoszech, ale w tym samym czasie działało wiele podobnych organizacji (w 1979 roku było ich aż 269). Pierwsza Linia była odpowiedzialna za wiele zabójstw; zamachowcy z Nowego Porządku przeprowadzili krwawy atak na ekspres „Italicus”, w którym śmierć poniosło dwunastu pasażerów, a 48 zostało rannych; NAR z kolei była winna masakry w Bolonii, stanowiącej apogeum włoskich „lat ołowiu” – wylicza Krzysztof Jóźwiak na łamach „Rzeczpospolitej”.

Proces radykalizacji nie ominął także ekipy Lazio.

Sam klub jest dzisiaj dość jednoznacznie – i nie bez przyczyny – kojarzony z poglądami skrajnie prawicowymi. To oczywiście nie oznacza, że każdy piłkarz „Biancocelestich” przy podpisaniu kontraktu deklaruje się jako prawicowiec czy wręcz nacjonalista albo nawet neofaszysta, jednak w latach 70. bardzo wielu gwiazdorów Lazio wręcz obnosiło się z łatką „faszystów”. Przede wszystkim charyzmatyczny i krnąbrny Giorgio Chinaglia, który wprost deklarował poparcie dla postfaszystowskiego ugrupowania Movimento Sociale Italiano (Włoski Ruch Społeczny). Tymczasem tego rodzaju manifesty, mówiąc oględnie, nie ułatwiały pracy trenerowi, który starał się studzić emocje wokół zespołu i nakłaniać swoich podopiecznych do pełnego skupienia na futbolu. Mieli przecież jeszcze coś do zrobienia na boisku – mistrzostwo Włoch do zdobycia. Ostatnie, czego Maestrelli potrzebował, to piłkarzy uwikłanych w polityczną wojenkę. Czy raczej: wojnę domową.

„Gdy powiedziałem, że będę głosował na Movimento Sociale Italiano, wszyscy nazywali mnie faszystą. A ja nie miałem nic wspólnego z Mussolinim czy czymkolwiek w tym rodzaju. Nigdy nie rozumiałem wiele z polityki, w ogóle się nią nie interesowałem. Po prostu podobał mi się Giorgio Almirante – wydawał mi się autsajderem, działał niekonwencjonalnie, miał charakter. Był taki, jak moje ukochane Lazio, reprezentował tego samego ducha: silnego, agresywnego i bezczelnego. Nie płynął z nurtem”

Giorgio Chinaglia w rozmowie z Guyem Chiappaventim

Najpoważniejszym zmartwieniem szkoleniowca pozostawały jednak wewnętrzne pęknięcia w zespole Lazio. Drużyna podzieliła się bowiem na dwie wrogo nastawione względem siebie frakcje. Jedna skupiła się wokół młodego obrońcy Luigiego Martiniego, a drugiej przewodził bezkompromisowy Chinaglia.

– Byliśmy ludźmi o silnych osobowościach. Nie chciałem spuścić pokornie głowy i się podporządkować. Było więc rzeczą naturalną, że w zespole wytworzył się podział. Lazio było wyjątkową drużyną. Dwie dusze zamknięte w jednym ciele – wspominał Martini w rozmowie z „La Gazzetta dello Sport”. – Gdy trafiałem do Lazio w 1971 roku, Giorgio Chinaglia i Giuseppe Wilson już tam od paru lat występowali. To oni rządzili szatnią. I szybko zauważyłem, że mają okropny zwyczaj poniżania najsłabszych. Nie miałem zamiaru tego tolerować. Zebrałem wokół siebie grupę – od tego momentu stanowiliśmy przeciwwagę dla liderów. […] Nie sądzę, by Chinaglia czy Wilson byli z natury okrutni. Po prostu takie było ich wyobrażenie o funkcjonowaniu zespołu, a ja się z tym nie zgadzałem.

Rozłam wewnątrz ekipy z Wiecznego Miasta nie polegał na tym, że zawodnicy od czasu do czasu posprzeczali się ze sobą przy kawie, jeśli dyskusja zeszła akurat na jakiś drażliwy temat. Mówimy o naprawdę ostrym, gwałtownym sporze. Konflikcie charakterów. Piłkarze z frakcji Martiniego i Chinaglii regularnie skakali sobie do gardeł, często z byle powodu. Doszło nawet do tego, że Maestrelli zorganizował obu grupom oddzielne szatnie i stołówki w ośrodku treningowym Lazio, by zwaśnieni gracze jak najrzadziej wchodzili sobie w drogę. Szkoleniowiec wymusił również na swoich podopiecznych noszenie ochraniaczy na piszczele podczas treningów, ponieważ gierki wewnętrzne w wykonaniu „Biancocelestich” często przeradzały się w chamskie polowanie na kości. Żeby nie pogarszać sytuacji, Maestrelli każdy z takich sparingów starał się podsumowywać jako remisowy, ale jego wysiłki na niewiele się zdały. Chinaglia i jego kumple do każdej konfrontacji z ekipą Martiniego podchodzili śmiertelnie poważnie, dlatego nie zgadzali się na zakończenie treningu, dopóki ich zespół nie wygra albo przynajmniej uczciwie nie zremisuje.

Te batalie – trwające nawet przeszło trzy godziny – nabrały takiej temperatury, że zainteresowały rzymską publiczność. Co piątek na trybunach pojawiało się po kilka tysięcy fanów Lazio, którzy chcieli popatrzeć, jak ich ulubieńcy rywalizują na śmierć i życie w meczach w gruncie rzeczy pozbawionych znaczenia.

Tommaso Maestrelli w towarzystwie żony (źródło: „La Repubblica”)

Maestrelli był wyrafinowanym, inteligentnym szkoleniowcem. Pierwsze co zrozumiał po przyjściu do Lazio, to że paru zawodników – przede wszystkim Chinaglia – wymaga specjalnego traktowania. Trzeba ich było prowadzić za rączkę jak dzieci, zarządzać ich emocjami. Chinaglia stawiał sobie bardzo wygórowane cele, tracąc z oczu etapy pośrednie, a takie podejście nigdy nie pomaga zespołowi – analizował Martini w cytowanym już wywiadzie. – Metodą trenera na stabilizowanie sytuacji w zespole było zapraszanie nas do domu na obiady. Jeśli piłkarz Lazio miał jakiś problem, następnego dnia jadł posiłek z trenerem. Maestrelli mógł go wtedy w spokoju obserwować, pozwalał mu się wygadać. Czuliśmy się wysłuchani i docenieni. A skarg produkowaliśmy całe mnóstwo! Chinaglia został niemalże adoptowany przez trenera, jadał u Maestrellego co najmniej dwa-trzy razy w tygodniu. […] W końcu trener zrozumiał, że to właśnie podziały są naszą największą siłą. Że z nich się bierze potężny ładunek emocjonalny, napędzający nas na boisku. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, trzeba to było po prostu zaakceptować. Bo gdy w trakcie meczu ucierpiał ktoś z mojej grupy, jako pierwszy faulem rewanżował się członek paczki Chinaglii. W drugą stronę działało to tak samo.

Ubóstwiany przez kibiców Chinaglia nie tylko stołował się w domu państwa Maestrellich, ale często u nich również nocował. Dzieci trenera zaczęły więc traktować napastnika jak przyszywanego starszego brata. Choć Włoch niekiedy wzbudzał przerażenie u pozostałych domowników:

„Pewnej nocy obudziły nas hałasy dobiegające z kuchni. Zastaliśmy w niej Giorgia z nożem w okrwawionych ustach. Bolał go ząb, więc go sobie wydłubał przy użyciu noża i widelca. Tata zasłabł na ten widok”

Massimo, jeden z synów Maestrellego („La Repubblica”)

Zażyłe relacje napastnika z trenerem nie niepokoiły pozostałych piłkarzy Lazio. Naturalnie Chinaglia próbował wpływać na decyzje szkoleniowca „Biancocelestich”, lecz Maestrelli puszczał jego wskazówki mimo uszu. Trener prowadził skomplikowaną grę psychologiczną, której celem było przekonanie wszystkich podopiecznych, że mają go po swojej stronie. – Pamiętam, jak Giorgio kupił sobie absurdalne buty z krokodylej skóry. Były paskudne, zielone, ale zapłacił za nie niebagatelną sumę. Podczas treningu naśmiewał się z kolegów, że nigdy ich nie będzie na takie stać. I zakładam, że była to prawda, bo Chinaglia zarabiał w Lazio pewnie z dziesięć razy lepiej od reszty. Ale takie żarty na ogół źle się kończą. Kilka dni później Giorgio znalazł swoje buty przybite gwoździami do ściany. Nadawały się do wyrzucenia. Giorgio wpadł w furię, jednak tata tylko się z niego śmiał – relacjonował z rozbawieniem Massimo Maestrelli w rozmowie z „La Repubblicą”.

Cichą bohaterką Lazio była także Angela, żona szkoleniowca, zwana przez piłkarz „panią Liną”. Wielu zawodników „Biancocelestich” jest zdania, że gdyby kobieta nie była tak doskonałą kucharką, Maestrelli z pewnością nie poradziłby sobie z łagodzeniem targających zespołem waśni. – Jej dom stał się naszym konfesjonałem, a ona świetnie potrafiła zarządzać tą sytuacją. Sprawiła, że ciepło jej rodziny objęło również nas wszystkich – powiedział bramkarz Felice Pulici.

Lazio na wojnie

Kolejną płaszczyzną do wewnętrznych potyczek w ekipie Lazio były zawody strzeleckie.

Nie, nie chodzi tu bynajmniej o celowanie piłką do bramki. Niemal każdy piłkarz „Biancocelestich” posiadał broń palną i oczywiście przynosił ją ze sobą dosłownie na każdy trening. W szatniach rzymskiego zespołu roiło się więc od przeróżnych rewolwerów, pistoletów oraz karabinków. Jeden z graczy ponoć zwykł nawet taszczyć na zajęcia amerykański karabin automatyczny M16. Natomiast Chinaglia, jak przystało na największego kozaka w towarzystwie, obnosił się najczęściej z rewolwerem Smith&Wesson M29 – takim samym jak ten, przy pomocy którego porządek w San Francisco zaprowadzał „Brudny” Harry Callahan. Choć posiadał też w swoim prywatnym arsenale między innymi karabin Carcano M91/38. Do zaopatrzenia się w tę broń zainspirował go z kolei Harvey Lee Oswald, domniemany zabójca prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna F. Kennedy’ego. – Kiedyś Giorgio nocował u nas przed derbami Rzymu. Całą noc spędził jednak ostatecznie na balkonie, z karabinem na kolanach. Twierdził, że będzie bronił domu, jeśli stanie się on obiektem ataku – opowiadał Massimo Maestrelli.

Gwiazdor „Biancocelestich” nie był jednak paranoikiem – miał powody, by obawiać się o bezpieczeństwo własne i swoich bliskich. Ultrasi Romy nienawidzili go prawie tak mocno, jak kochali go sympatycy Lazio. Za występy w ekipie lokalnych rywali. Za gole zdobyte w derbach, za prowokacje wymierzone w Curva Sud, za złośliwe wypowiedzi. Wreszcie – za poglądy polityczne. Witryny rzymskich butików odzieżowych, które Włoch firmował swoim nazwiskiem, wielokrotnie dewastowano.

Z bronią u pasa Chinaglia czuł się więc zwyczajnie spokojniejszy, przemierzając uliczki Wiecznego Miasta.

Uzbrojeni po zęby gracze Lazio nieustannie urządzali sobie zabawy z giwerami w roli głównej. Przystopowali dopiero wówczas, gdy jeden ze zbłąkanych pocisków rozbił szybę w gmachu szkoły dla dzieci z niepełnosprawnościami i ugrzązł w uczniowskiej szafce. Ale nawet ten incydent nie wyleczył ich tak zupełnie z nadużywania broni palnej. Na przykład obrońca Sergio Petrelli nigdy nie wyzbył się ekscentrycznego zwyczaju, by gasić światło w hotelowych pokojach poprzez przestrzelenie lampy. Pewnego razu Włoch serią wystrzałów nastraszył też nie na żarty grupkę kibiców Romy. Tifosi „Giallorossich” zaczaili się bowiem późnym wieczorem pod hotelem goszczącym zawodników Lazio, by trochę poprzeszkadzać lokalnym oponentom przed derbami Wiecznego Miasta. Petrellemu ewidentnie nie przypadły do gustu ich śpiewy i okrzyki. Wychylił się więc przez okno i jął pakować naboje we wszystkie okoliczne latarnie. Po chwili na ulicy zapanował błogi spokój. I ciemność.

Giorgio Chinaglia (źródło: WikiMedia)

Trudno było sobie wyobrazić, by tak nieobliczalna zgraja miała na dłużej zagościć w czołówce Serie A. I rzeczywiście, początek sezonu 1973/74 zwiastował kłopoty. Lazio seryjnie gubiło punkty w kraju i nie radziło sobie najlepiej w Pucharze UEFA. W pierwszej rundzie Włochom udało się wprawdzie wyeliminować Sion, ale w drugim meczu zrobiło się gorąco, gdy szwajcarska ekipa wyszła na prowadzenie 3:1. Po końcowym gwizdku arbitra w szatni „Biancocelestich” sytuacja zupełnie wymknęła się spod kontroli sztabu szkoleniowego. Wzajemne pretensje przerodziły się w przepychanki, przepychanki w szarpaninę, a szarpanina w regularną bijatykę. W pewnym momencie rozjuszony Chinaglia rozbił szklaną butelkę o kant ławki i z „tulipanem” w dłoni oraz żądzą krwi w oczach ruszył w stronę Martiniego. Ledwo udało się go powstrzymać przed napaścią, po której obrońca Lazio pewnie wylądowałby na oddziale intensywnej terapii, a (nomen omen) napastnik – w areszcie.

Kilka tygodni później Lazio przerżnęło zaś na wyjeździe 0:4 z Ipswich Town i mogło się już właściwie skupić wyłącznie na lidze. Choć trzeba przyznać, że w rewanżu rzymianie próbowali jeszcze odrobić straty. Gdy im się to nie udało, zareagowali w typowym dla siebie stylu – wywołując gigantyczną awanturę. Najpierw ścigali przeciwników po boisku i pośród stadionowych korytarzy, a następnie wyłamali drzwi do szatni gości i rzucili się na przebywających w niej piłkarzy z pięściami. Paru Brytyjczyków poważnie oberwało, a UEFA wykluczyła Lazio z kolejnej edycji europejskich pucharów. Nie mogło być inaczej, zwłaszcza że „Biancocelesti” nie odpuścili również sędziemu, którego obwiniali za swoje niepowodzenie. Furia targnęła też kibicami – trybuny Stadio Olimpico ogarnął chaos, wokół areny zapłonęły samochody. Kamieniami obrzucono nawet karetkę, ponieważ wśród ultrasów gospodarzy rozniosła się pogłoska, że w jej wnętrzu znajduje się arbiter.

Krótko mówiąc: niewyobrażalny skandal.

„To nie jest piłka nożna, to jest wojna. Widziałem, jak pobito mojego bramkarza. Gdzie byli trenerzy Lazio, dlaczego tego nie powstrzymali? Zawodnicy Lazio są winni wszystkiego, co dziś tutaj oglądaliśmy. Włącznie z podburzeniem tłumu i wywołaniem zamieszek na stadionie”

Bobby Robson, trener Ipswich Town

Paradoksalnie, odpadnięcie z Pucharu UEFA wyszło jednak Lazio na dobre. Po paru kiepskich tygodniach zawodnicy ze Stadio Olimpico zaczęli bowiem znowu kapitalnie punktować w Serie A i po raz drugi z rzędu włączyli się do rywalizacji o mistrzostwo Italii. 17 lutego 1974 roku gracze Maestrellego zwyciężyli w bezpośrednim starciu z Juventusem, niedługo potem pokonali też Romę, a wcześniej pozostawili w pokonanym polu między innymi Milan i Napoli. Kluczowe dla losów sezonu okazało się jednak – z pozoru mniej istotne – spotkanie z Hellasem Werona, rozegrane w ramach 25. kolejki włoskiej ekstraklasy. W pierwszej połowie meczu Lazio spisało się katastrofalnie i schodziło do szatni przy wyniku 1:2. Maestrelli w mig pojął, że musi czym prędzej zareagować, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, iż jego rozeźleni piłkarze ponownie zaczną się ze sobą kłócić. Włoch uznał więc, że… nie wpuści nikogo do szatni. Zamknął ją na cztery spusty. Mimo że przerwa dopiero się rozpoczęła, nakazał swoim graczom wrócić na murawę. Tam mieli zaczekać na wznowienie meczu.

Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Graczom Lazio nie wypadało się ze sobą zbyt ostro użerać na oczach fanów, więc negatywne emocje szybko opadły. Kibice doszli zaś do wniosku, że ekipa „Biancocelestich” demonstruje swoim niecodziennym zachowaniem stuprocentową gotowość do rozszarpania rywali, zatem zgotowali jej piorunujący doping. Z kolei goście z Werony kompletnie nie potrafili się połapać w tej dziwacznej sytuacji i pękli mentalnie. Finalnie Lazio zatriumfowało 4:2. – Kibice zaczęli nas dopingować w trakcie przerwy, coraz głośniej i głośniej. Nigdy wcześniej nie czułem takiej adrenaliny – wspominał Luigi Martini.

Oczywiście pokonanie Hellasu nie zapewniło jeszcze rzymianom upragnionego mistrzostwa kraju.

Nieznośny Juventus też rzetelnie punktował, depcząc stołecznej ekipie po piętach. Koniec końców ekipie z Turynu zabrakło jednak skuteczności. Gdy w 28. (spośród 30) serii spotkań Lazio przegrało na wyjeździe z Torino, „Stara Dama” nie wykorzystała potknięcia rzymian. Sama również straciła punkty, i to w meczu z Romą. Tą samą Romą, która rok wcześniej miała zapewnić Juve taryfę ulgową w ostatnim ligowym starciu sezonu. – Lazio nie oddało Juventusowi inicjatywy. Tydzień przed starciem Romy z Juve klubowy lekarz Lazio, a prywatnie bliski znajomy Franco Cordovy, zorganizował potajemne spotkanie z kapitanem „Giallorossich”. W umówionym miejscu pojawili się: doktor Renato Ziaco, trener Tommaso Maestrelli oraz Cordova. Przedstawiciele Lazio otwarcie poprosili Cordovę, by Roma tym razem zagrała z Juventusem na sto procent. Kapitan rywali też nie owijał w bawełnę – od razu wyznał, że piłkarze Romy są niezadowoleni, bo w zeszłym roku pomogli Juventusowi i nic za to nie dostali. Żadnego „prezentu” – relacjonował po latach dziennikarz Franco Recanatesi. Ponoć następnego dnia Maestrelli odwiedził też zawodników Romy w ich ośrodku treningowym. Nie rozmawiał z piłkarzami, jedynie łypał im głęboko w oczy z groźnie zasępioną miną.

Podziałało. „Giallorossi” zwyciężyli 3:2, otwierając tym samym przed lokalnymi rywalami autostradę do mistrzostwa Włoch. Takiej szansy Lazio już po prostu nie mogło wypuścić z rąk, no i nie wypuściło. 12 maja 1974 roku rzymianie pokonali u siebie 1:0 Foggię, pieczętując zdobycie pierwszego scudetto w dziejach klubu. Wprawdzie podopieczni Maestrellego zaprezentowali się w tym starciu naprawdę marnie, ale najważniejsze było wyszarpanie oponentom z gardła kompletu punktów.

Decydujące trafienie zapisał na swoim koncie Chinaglia, który wywalczył przy okazji koronę króla strzelców Serie A. – Gdyby Lazio mogło mecz z Foggią rozegrać na Maracanie, i tak udałoby się sprzedać komplet wejściówek – opisywał dziennikarz Giorgio Bicocchi. – W oficjalnych biuletynach Stadio Olimpico organizatorzy odnotowali frekwencję przekraczającą 73 tysiące widzów. Wszystkie wystawione na sprzedaż bilety wyparowały w mgnieniu oka – w dniu meczu nawet nie otwarto kas. Choć początek spotkania zaplanowano na godzinę 16:00, ludzie zaczęli napływać pod stadion już około siódmej rano [tego samego dnia odbywało się we Włoszech referendum w sprawie obalenia ustawy, która kilka lat wcześniej zalegalizowała w kraju rozwody – przyp. red.]. To była prawdziwa rzeka kibiców w barwach Lazio. Każdy z nich chciał być naocznym świadkiem upragnionego triumfu swojego klubu. Całe to zamieszanie trochę zaniepokoiło służby porządkowe. Istniała uzasadniona obawa, że ci, którym nie uda się dostać biletów z drugiej ręki, spróbują wziąć szturmem jedną ze stadionowych bram.

Rano wokół stadionu tłoczyli się głównie ci fani Lazio, którzy nie załapali się na wejściówki. Część z nich przyniosła ze sobą lornetki i zaraz po wizycie w lokalu wyborczym zaczęła polowanie na najlepsze punkty obserwacyjne na wzgórzu Monte Mario. Wspinano się na drzewa, a nawet na okoliczny posąg Madonny.

Nie brakowało jednak również spryciarzy, którzy mieli zamiar wykorzystać powszechne zamieszanie i wedrzeć się na Stadio Olimpico nielegalnie. W ostatniej chwili działacze Lazio postanowili więc dorzucić do puli jeszcze pięć tysięcy biletów. – Zaoferowaliśmy ludziom dodatkowe miejsca stojące, rozmieszczone w długich przejściach i korytarzach między trybunami. To chyba była najszybsza akcja w całej historii włoskiej biurokracji – policja zaakceptowała nasz wniosek, władze ligi też, a my wpuściliśmy na stadion kolejnych pięć tysięcy widzów, by uniknąć rozruchów pod bramami – wspominał Angelo Tonello, jeden z działaczy „Biancocelestich”. – W sumie na Stadio Olimpico pojawiło się tamtego dnia 78 886 widzów. Rekord obiektu, do dziś niepobity. Kolejny powód do dumy dla Lazio.

Klątwa

Podczas mistrzowskiej fety „Biancocelesti” na krótko zapomnieli o wewnętrznych podziałach, konfliktach, politycznych sporach i niezabliźnionych ranach. Po prostu oddali się wspólnemu świętowaniu największego triumfu w dziejach Lazio. Udział w zabawie ominął wyłącznie Luigiego Martiniego.

Kiedy Chinaglia strzelał z Foggią gola z rzutu karnego, ja leżałem nieruchomo na stole w szatni z uszkodzonym obojczykiem – opowiadał w rozmowie z „La Gazzetta dello Sport”. – Doznałem kontuzji tuż po przerwie i nie byłem w stanie kontynuować gry, więc zajął się mną jeden z masażystów. Po paru chwilach zapytał: „czy dalej cię boli?”. Odpowiedziałem, że zaraz chyba umrę z bólu. A on na to: „w takim razie nigdzie się nie ruszaj. Ja cię tu na chwilę zostawię”. I popędził, by dalej oglądać mecz! […] Oczywiście wiedziałem, że wygrywamy – ryk kibiców po golu był tak donośny, że aż zatrzęsły się wokół mnie ściany. W końcu odwieziono mnie do szpitala, nadal ubranego w strój meczowy. Poprosiłem zatem fizjoterapeutę, by zgarnął chociaż moje ubrania i buty z szafki. Potem się okazało, że się pomylił i wysłał mnie do szpitala z butami Felice Puliciego. Dowiedziałem się o tym, gdy Felice pojawił się niespodziewanie w sali szpitalnej.

Wow, przyszedłeś mnie odwiedzić! Tylko ty o mnie pamiętałeś – zawołał uradowany Martini, widząc w drzwiach znajomą twarz.
Właściwie, to przyszedłem po swoje buty – odparł z zakłopotaniem Pulici. Po czym zmienił obuwie i czmychnął.

Martini nie uważa też, by mistrzowską ekipę Lazio można było określać „faszystowską”. – Próbowano nas w ten sposób charakteryzować, bo lubiliśmy sobie postrzelać z karabinu albo poskakać ze spadochronem, co od razu kojarzyło się z militaryzmem. Paru z nas faktycznie było zadeklarowanymi prawicowcami, na przykład Petrelli, ale większość nie rozumiała za wiele z polityki. Trzeba pamiętać, że to były zupełnie inne czasy, a Serie A to były tylko trochę bardziej zaawansowane rozgrywki barowe. Nie było agencji managerskich, wszystko funkcjonowało na znacznie luźniejszych zasadach – zaznacza obrońca.

Luciano Re Cecconi podczas treningu (źródło: „La Repubblica”)

Zwycięstwo w Serie A ostatecznie przypieczętowało przynależność Lazio do grona najsilniejszych włoskich klubów pierwszej połowy lat 70. Wprawdzie ekipa z Wiecznego Miasta nie została dopuszczona do rywalizacji w Pucharze Europy, lecz Giorgio Chinaglia był święcie przekonany, że przed jego zespołem jeszcze wiele sukcesów. – Nadal będziemy najbardziej znienawidzeni w lidze, ale nie sądzę, byśmy mieli powtórzyć los Cagliari – ocenił w rozmowie z „La Stampa”. Wspomniane Cagliari w 1969 roku zajęło drugie miejsce w ligowej tabeli, rok później wywalczyło scudetto, a następnie popadło w przeciętność. – Ich triumf to był również akt zemsty całego regionu, który na płaszczyźnie sportowej zasygnalizował swoje znaczenie dla kraju. Nami kierują inne motywacje. Reprezentujemy olbrzymie miasto, zapewniamy widowiska dziesiątkom tysięcy kibiców. Mamy wszelkie argumenty, by na stałe wpisać się grona czołowych włoskich drużyn.

“Spójrzcie na mapę, a dowiecie się, co myślą o nas Włosi”. Jedyne scudetto Sardynii

Tommaso Maestrelli zwracał jednak uwagę, iż Lazio musi umiejętnie zarządzić własnym sukcesem. – Nie możemy dalej polegać tylko na klasie poszczególnych zawodników. Lazio – jako klub – musi zacząć funkcjonować w inny sposób. Potrzebujemy mentalności i organizacji wielkich drużyn. Trzy lata temu byliśmy w całkowitej rozsypce, dosłownie na każdym polu. Udało nam się odbudować pierwszy zespół, a nawet sięgnąć po mistrzostwo, ale w tej chwili musimy pomyśleć o odpowiednim kompleksie treningowym, który zapewni zaplecze wszystkim – pierwszej drużynie, rezerwom i młodzieżowcom. Potrzebujemy nowych boisk treningowych. Potrzebujemy skautów, potrzebujemy wsparcia również ze strony ekspertów spoza Italii. Pomówię o tym z prezesem.

Wielkie plany rzymian wzięły jednak w łeb. I to do tego stopnia, że wkrótce zaczęło się mówić o Lazio jako o przeklętym klubie.

Pierwsze wielkie nieszczęście spadło na „Biancocelestich” w marcu 1975 roku. Tuż przed startem wyjazdowego starcia z Bolonią, trener Maestrelli poczuł przeszywający ból brzucha. Sądził, że to zwyczajne kłopoty żołądkowe albo reakcja organizmu na stres, lecz diagnoza jego dolegliwości okazała się poważniejsza. Rak wątroby. Szkoleniowiec zmarł po niespełna dwóch latach zmagań z chorobą.

Kilka tygodni później życie stracił także Luciano Re Cecconi, jeden z liderów drugiej linii Lazio, zwany przez fanów „Blondwłosym Aniołem”. Pomocnik słynął z zamiłowania do wycinania wszystkim wkoło dowcipów – dziś powiedzielibyśmy: pranków – i właśnie w ten sposób sprowadził na siebie zgubę. 18 stycznia 1977 roku Re Cecconi wraz z dwójką znajomych odwiedził salon jubilerski należący do niejakiego Bruno Tabocchiniego. Dla żartu, zawodnik Lazio zaraz po przekroczeniu progu zawołał: „ręce do góry, to jest napad!”. Nie wiedział, że Tabocchini dopiero co padł ofiarą prawdziwych złodziei i nie miał zamiaru pozwolić, by ponownie go obrabowano. Właściciel salonu w przypływie wściekłości zmieszanej z paniką sięgnął więc za kontuar, wyciągnął strzelbę i w zasadzie bez namysłu pociągnął za spust. Trafił 29-letniego gwiazdora Lazio prosto w klatkę piersiową.

Ostatnie słowa, jakie zdołał wykrztusić z siebie Re Cecconi, brzmiały: „to był tylko żart…”. Jak na ironię, zastrzelony pomocnik był jedynym członkiem mistrzowskiego składu Lazio, który nie posiadał własnej broni. Tabocchini wkrótce stanął przed sądem, oskarżony o przekroczenie granic obrony koniecznej, ale go uniewinniono. Niektórzy z włoskich dziennikarzy śledczych – na przykład Maurizio Martucci  – do dziś analizują tę sprawę i podają w wątpliwość oficjalną wersję wypadków.

Na tym wyliczanka niewesołych, czy wręcz tragicznych zdarzeń się jednak nie kończy. Mario Frustalupi, kolejny z ważnych zawodników w ekipie Maestrellego, w 1990 roku zginął w wypadku samochodowym. Kapitan Giuseppe Wilson został skompromitowany udziałem w aferze „Totonero” i skazany na kilka lat więzienia. W kolejny konflikt z wymiarem sprawiedliwości wszedł wiele lat później, nieudolnie pozorując bankructwo własnego przedsiębiorstwa. Z kolei bramkarz Felice Pulici, już jako działacz Lazio, uwikłał się w skandal paszportowy z udziałem Juana Sebastiana Verona. Natomiast Luigi Martini, który po zakończeniu piłkarskiej kariery został zawodowym pilotem, a następnie politykiem, został kilka lat temu oskarżony o przekręty w państwowej spółce odpowiadającej za kontrolę ruchu lotniczego.

Juan Sebastián Verón – “Mała Wiedźma” na fałszywych papierach

W jeszcze większe tarapaty popadł jednak Giorgio Chinaglia. Napastnik w 1976 roku opuścił Półwysep Apeniński i podpisał lukratywny kontrakt z New York Cosmos, gdzie bawił się futbolem u boku Pelego, Franza Beckenbauera czy Carlosa Alberto. Nieustannie powtarzał, że gromadzi za oceanem majątek, by pewnego dnia powrócić do Rzymu i wykupić Lazio z rąk rodziny Lenzinich. I faktycznie, po siedmiu latach Włoch ponownie zawitał do Wiecznego Miasta, pozując na reprezentanta amerykańskiego koncernu modowego. Miał przywrócić świetność „Biancocelestim”, zdruzgotanym po ujawnieniu ich udziału w aferze „Totonero”. Jego wielkie finansowe możliwości okazały się jednak całkowitą fikcją. Jak wspomina dziennikarz Massimo Mazzitelli („La Repubblica”), Chinaglia był już wówczas praktycznie pozbawiony oszczędności, a jego „bogaci przyjaciele z Ameryki” nie byli żadnymi potężnymi biznesmenami, tylko drobnymi restauratorami z Nowego Jorku.

Naprawdę niewiele brakowało, by krótkotrwałe rządy spłukanego Chinaglii doprowadziły w latach 80. do wymazania Lazio z piłkarskiej mapy Włoch. Klub znalazł się na skraju bankructwa i z trudem obronił się przed spadkiem do Serie C. Dawny idol nie tylko nie zbawił więc „Biancocelestich”, ale sprowadził ich na dno.

Były reprezentant Włoch jeszcze niżej upadł w XXI wieku. Podjął kolejne próby powrotu do świata calcio, bezskutecznie starając się o przejęcie kontroli nad Foggią oraz Lazio. Jak się okazało, działał na zlecenie mafii – konkretnie, klanu Casalesi. Prokuratura ustaliła, że otrzymał od gangsterów 700 tysięcy euro za firmowanie przedsięwzięcia w mediach swoją twarzą. Cel Camorry był prosty – Lazio miało stać się narzędziem mafii i współpracujących z nią ultrasów, służącym oczywiście do prania brudnych pieniędzy. Przede wszystkim pochodzących z handlu narkotykami. Usadzony w fotelu prezesa Chinaglia byłby po prostu marionetką.

Król strzelców Serie A z 1974 roku musiał czmychnąć z powrotem do Stanów, gdzie zresztą zmarł w 2012 roku. Do końca swoich dni zapewniał, że padł ofiarą fałszywych oskarżeń. – Po prostu Włosi znienawidzili mnie za porzucenie kraju. Niemcy nie lubili mnie za krytykę Beckenbauera. Ludzie z Ameryki Południowej wściekli się na mnie, bo odważyłem się powiedzieć, że ich gwiazdorzy są leniwi. Ale wszystko przecież prawda – twierdził z uporem Chinaglia.

***

„Klątwę” z Lazio zdołał zdjąć dopiero Sven-Goran Eriksson, który w 2000 roku powiódł rzymską ekipę do drugiego i jak na razie ostatniego w jej historii scudetto. – Obok szczęścia, poczułem wówczas cień smutku – wyznał Sergio Petrelli. – Od tego momentu nie byliśmy już jedyni.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. WikiMedia / La Repubblica

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piłka nożna

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Komentarze

5 komentarzy

Loading...