Wątpliwy pomysł na wykorzystanie Roberta Lewandowskiego. Skuteczna blokada środka pola. Solidna robota wahadłowych. Totalnie przegrana walka w powietrzu, co mogło skończyć się tragicznie. I gra ofensywna niedająca wielkich szans na strzelanie goli. Oto pięć elementów decydujących o przebiegu meczu w Cardiff.
Niby człowiek wiedział, że mamy rok parzysty, że odbywały się już jakieś eliminacje, a nawet losowanie turniejowych grup i że skoro kończy się marzec, to za trzy miesiące kończyć się będzie faza grupowa mistrzostw Europy. Mam to już zresztą odnotowane w kalendarzu. A jednak perspektywa nadchodzącego Euro 2024 przynajmniej w mojej głowie jakoś nie mogła się przebić. Raz, że pędzący natłok klubowych zdarzeń nie pozwala na razie myśleć o tym, co po sezonie. Dwa, że dosłownie od pierwszych minut eliminacji, tego koszmarnego początku w Pradze, można było mieć niepokojące poczucie, że to Euro nie jest dla nas. Że na nie nie chcemy. Że to się nie uda. Nawet to wylosowanie Holandii, Francji i Austrii, czyli fantastycznej grupy, gwarantującej arcytrudne, ale arcyciekawe mecze przeszło jakby bez echa. Bo gdzieś podskórnie, zbiorowo chyba czuliśmy, że to losowanie grupy, w której nigdy nie zagramy.
Traf chciał, że dopiero w tych dniach, korzystając z wolniejszych wieczorów podczas przerwy na kadrę, wreszcie sięgnąłem po najnowszą książkę Michała Okońskiego „Stałe fragmenty gry”. Ożywianie w ten sposób wspomnień z poprzedniego Euro sprawiło, że i to nadchodzące jakby pojawiło się za pasem. A razem z nim niepokój, że jest naprawdę duże ryzyko, że nas tam zabraknie.
Nie potrafiłem w ostatnich miesiącach emocjonować się tą kadrą. Nie po przykrym posmaku, jaki zostawił poprzedni, nie tak dawny przecież, mundial. Nie po apatycznych miesiącach z Fernando Santosem. Nie po wizerunkowych wpadkach i aferach PZPN-u. Nie po słuchaniu Michała Probierza, tradycyjnie mającego poczucie bycia osaczonym ze wszystkich stron. I nie patrząc na jego piłkarzy, spośród których trudno wyłuskać jednostki, do których odczuwa się sympatię. Kibicowanie im wynikało raczej z pewnego przyzwyczajenia, szacunku do instytucji reprezentacji Polski niż do jednostek, które akurat w ostatnich miesiącach wypełniały ją życiem i – co tu kryć – kalkulacji. Dla futbolu w kraju zawsze lepiej jeździć na turnieje niż je opuszczać. Brak awansu zawsze zwiększa ryzyko braku awansu na kolejny. Co zwiększa ryzyko niepowodzenia w eliminacjach jeszcze następnego. A to z kolei groziłoby już jakąś pokoleniową zapaścią. Lepiej więc w złym stylu wturlać się na turniej, niż na niego nie pojechać, w obawie przed kompromitacją.
MECZ JAKO SZANSA LEGITYMIZACJI
Utkwiło mi w pamięci jedno zdanie Okońskiego. „Być może jednak najpiękniejsze w tamtych mistrzostwach Europy było to, że dawały drugą szansę”. To przez ten pryzmat mogła uderzać wyjątkowość barażowego meczu w Cardiff. Dla zdecydowanej większości jego uczestników była to szansa legitymizacji. Pokazania, że nie są tymi, kogo z nich robiono w ostatnich miesiącach. Że są kimś więcej niż tym, co sami robili: w Kiszyniowie, Pradze czy Tiranie. Że potrafią tworzyć grupę, być jednością, grać z poświęceniem, ale też pomyślunkiem. Mecz wyjazdowy z rywalem, który nie przegrał od siedmiu meczów, w tym pięciu u siebie, był okazją, by w jakimś sensie zamknąć poprzednie miesiące. Wcisnąć dżina wypuszczonego w Katarze z powrotem do butelki. Dostać drugą szansę. W wymiarze grupowym, ale też dla praktycznie każdego z reprezentantów z osobna. Gdyby dostali się na Euro, wychodząc z arcysłabej grupy, poczucie, że dostali się tam psim swędem, byłoby uprawnione. Gdyby dostali się, nie wychodząc z arcysłabej grupy, ale za to przebijając się przez trudny baraż z Walią, wygraliby poczucie, że nikt im miejsca na turnieju nie dał za darmo. Musieli go osobiście wyszarpać. Skoro to zrobili, to znaczy, że są godni, by jechać na mistrzostwa.
Nie jest oczywiście tak, że zwycięzców się nie sądzi. Jednocześnie jednak są takie mecze, w których wynik usprawiedliwia wszystko. I odwrotnie: jego brak wszystko obraca w niwecz. W dyscyplinie takiej jak futbol, w której tak wiele zależy od łutu szczęścia, takie mecze są naprawdę fatalne. Rezultat dyktuje całą narrację, nawet jeśli zwycięzców od przegranych oddzielał ledwie włos. Na mecz w Walii warto patrzeć przez ten właśnie pryzmat. Takie wieczory nie służą temu, by pokazywać wyższość, wartości, styl, rozwój, czyli wszystkie te pożądane w perspektywie długofalowej rzeczy. W takie wieczory kto wygrał, ten ma rację. Nie ma więc znaczenia, ile strzałów celnych oddali Polacy przez 120 minut (żadnego), zwłaszcza że to statystyka dalece nieprecyzyjna: to huknięcie Jakuba Piotrowskiego z dystansu, po którym piłka w dogrywce świsnęła tuż obok słupka, było znacznie groźniejsze niż gdyby posłał piłkę prosto w ręce bramkarza. Ma znaczenie, ile strzałów celnych oddali po 120. minucie. Pięć. Jeśli grasz na rzuty karne i jesteś w stanie je wygrać, trudno mieć ci wiele do zarzucenia.
GŁĘBOKO COFNIĘTY LEWANDOWSKI
Gdyby jednak Polacy nie wygrali serii jedenastek, prawdopodobnie pomeczową dyskusję najbardziej zdominowałby pomysł Probierza na wykorzystanie w tym meczu Roberta Lewandowskiego. Pomysł nienowy, przyznajmy. Wędrówki najlepszego polskiego snajpera poza pole karne przeciwnika w poszukiwaniu kontaktów z piłką zaczęły się jeszcze, gdy grał w Borussii Dortmund. W czasach Franciszka Smudy i Waldemara Fornalika były to wędrówki mające podłoże we frustracji. Destabilizujące zespół, bo pozostawiające pierwszą linię nieobsadzoną. By uniknąć tego problemu, Adam Nawałka dał – wtedy już kapitanowi – wsparcie w Arkadiuszu Miliku. To on zapewniał, że najlepszy polski piłkarz nie był odseparowany od reszty zespołu i miał blisko siebie kogoś, kto cofał się do drugiej linii. U późnego Nawałki i Jerzego Brzęczka temat izolacji Lewandowskiego powrócił.
Paulo Sousa przyjechał z odmiennym wyjściem z tego samego problemu. Skoro Lewandowski chce się cofać po piłkę, czuje, że powinien to robić i będzie się cofał, jeśli będzie ją dotykał zbyt rzadko, trzeba mu na to zezwolić, ale na środku ataku wystawiać kogoś jeszcze bardziej wysuniętego. Polska znów grała dwójką napastników, lecz – inaczej niż w parze z Milikiem u Nawałki – to partner Lewandowskiego częściej był bardziej wysunięty. U Czesława Michniewicza dwójka napastników też występowała, jednak raczej w Nawałkowym wydaniu. Probierz w Cardiff zrobił to więc jak Sousa, tylko bardziej. O wiele bardziej.
Gdy Polska miała piłkę, Lewandowski grał przeciwko Walii jako dziesiątka. Ustawiał się między liniami obrony i pomocy przeciwnika. W strefę ataku wbiegał już z piłką przy nodze. Starał się wyprowadzać kontrataki, zamiast być dla nich kotwicą. Pomysł sam w sobie miał rację bytu. Lewandowski nie tylko jest najlepszym polskim napastnikiem, ale też jednym z najlepszych polskich piłkarzy. A zwykle trenerzy chcą, by najlepsi piłkarze jak najczęściej byli przy piłce. Przed przerwą napastnik Barcelony miał 21 kontaktów z nią, podczas gdy najbardziej wysunięty Karol Świderski 12. Wykonał szesnaście podań, przy czterech Świderskiego. Miał dwa kluczowe podania, czyli najwięcej w zespole. Gdyby zamienił się z zawodnikiem Hellasu rolami, pewnie i ich statystyki by się odwróciły. Po to selekcjonerzy, począwszy od Michniewicza, ustawiają Piotra Zielińskiego coraz głębiej, by jak najczęściej to on odpowiadał za rozgrywanie akcji. Po to pozwalają Lewandowskiemu się cofać, by koledzy częściej mogli go znajdować. Ustawienie ich obu na dziesiątce i dziewiątce rodziłoby ryzyko, że dwaj najlepsi piłkarze w zespole z rzadka będą dotykać piłki. W wariancie Probierzowym dotykali stosunkowo często.
SYSTEM NIE UŁATWIŁ
Pomysł jednak całościowo, nie wypalił. Pozbawił Polaków być może największego atutu, czyli obecności Lewandowskiego w polu karnym (przez cały mecz miał tam trzy kontakty z piłką, przed przerwą jeden). Po 57 minucie, czyli przez ponad godzinę gry – według statystyk whoscored.com – już żadnego. A w środku pola nie dał znowu aż tak wiele. Lewandowski to nie Thomas Mueller, by w gąszczu niepostrzeżenie przenikać przez przestrzenie, nie Zieliński, by przyjęciem kierunkowym zmylić rywala, nie Zalewski, by mijać przeciwników dryblingiem, czy szybkością. Wbiegając z piłką w pole karne, też nie jest tak groźny, jak otrzymując ją już w szesnastce. Zanotował też trzy straty na własnej połowie, więcej niż ktokolwiek inny w drużynie. To rejony boiska, w których Lewandowski może bywać, ale nie powinien spędzać większości spotkania. Po tym meczu nie można go uznać za solistę, który myśli o golach, a nie dobru drużyny, bo pozwolił się wykastrować z największych atutów w imię podporządkowania się systemowi. Warto o tym pamiętać, oceniając jego występ w tym meczu.
Lewandowski miał też do odegrania rolę bez piłki i to akurat Polakom udało się naprawdę dobrze. Być może nawet było kluczem do zwycięskiego remisu. Graczom Probierza udało się całkowicie zaryglować środek pola. W pressingu na połowie rywala pracowali w piątkę – Świderski z Lewandowskim w pierwszej i Zieliński, Bartosz Slisz i Jakub Piotrowski w drugiej linii. Wszyscy blisko siebie w pionie i w poziomie. Wahadłowi cofali się, asekurując skrajnych stoperów i raczej nie uczestniczyli w utrudnianiu walijskiego rozegrania. Ale zwarty pięcioosobowy blok w środku sprawiał, że Walijczycy mogli zapomnieć o atakowaniu przez środek boiska. Mogli omijać pressing długimi podaniami, mogli bokami, ale okolice koła środkowego należały do Polaków. Najbardziej wymownie było to widać po pierwszej połowie, gdzie na walijskiej mapie kontaktów z piłką, w środku była po prostu dziura, co pokazuje grafika z Whoscored.
Polscy środkowi pomocnicy włożyli w taki stan rzeczy mnóstwo wysiłku zwłaszcza bez piłki, a przy tym nieźle się uzupełniali. Przed przerwą wszędobylski był zwłaszcza Jakub Piotrowski, który z każdą minutą drugiej połowy coraz bardziej gasł. Wtedy zaczął jednak rosnąć Bartosz Slisz, który pokazał, że na tym poziomie nie pęka, zwłaszcza w aspektach stricte defensywnych. Pochwalić należy też pracę polskich wahadłowych. Cichym bohaterem meczu był Przemysław Frankowski, który z pojedynków w defensywie wywiązywał się wzorcowo, niemal ich nie przegrywając. Po jego grze bardzo było widać ogranie w solidnym klubie silnej europejskiej ligi. Żeby podnieść poziom polskiej reprezentacji, nie musimy szukać kolejnego Lewandowskiego czy Zielińskiego, zawodnicy z tego poziomu nie rodzą się u nas na kamieniu. Ale gdybyśmy mieli więcej graczy pokroju Frankowskiego, mniej musielibyśmy drżeć o awans na wielkie imprezy.
OFENSYWA BEZ RYZYKA
Więcej w grze do przodu udzielał się z kolei Zalewski, którego dryblingi i dośrodkowania były jednymi z nielicznych aspektów ofensywnych, jakimi odgryzali się rywalom Polacy. Patrząc na sposób, w jaki grała drużyna Probierza, można podejrzewać, że już od pierwszej minuty miała z tyłu głowy możliwość rozstrzygnięcia tego meczu w rzutach karnych. Zwyczajnie za mało było bowiem widać pomysłów w ofensywie, zbyt niewielu angażowało się w nią zawodników. Rajdy Zalewskiego, strzały z dystansu Piotrowskiego, nieliczne stałe fragmenty gry oraz liczenie na błysk indywidualnej klasy Lewandowskiego lub Zielińskiego. To wszystko, jeśli chodzi o sposób, w jaki Polacy chcieli w Walii dochodzić do sytuacji bramkowych.
W jednym natomiast aspekcie Polacy polegli w tym zasadniczo bardzo wyrównanym meczu i mogli za to zapłacić srogą cenę. To absolutna nieumiejętność radzenia sobie w powietrzu pod własną bramką, co obciąża całą trójkę, a z Bartoszem Salamonem nawet czwórkę defensywną. Kieffer Moore wyglądał przy polskich stoperach jak zawodnik ze starszej klasy w rozgrywkach szkolnych. Wygrał dziesięć (!) na dwanaście pojedynków główkowych. Ogółem w polskim polu karnym Walijczycy wygrali siedem pojedynków w powietrzu.
PROBLEMY POWIETRZNE
Niemal po każdym stałym fragmencie gry, łącznie z autami na wysokości pola karnego, dochodzili do pozycji strzeleckich. Według portalu fotmob.com, z wyniku 0,9 w golach oczekiwanych, aż 0,58 gospodarze wypracowali po zagraniach ze stojącej piłki. Statystyki powietrzne polskich stoperów są wręcz wstydliwe dla graczy z tej pozycji – Jakub Kiwior trzy wygrane na siedem, Jan Bednarek jeden na dwa, Salamon jeden na cztery i Paweł Dawidowicz żadnego na trzy. Łącznie szesnaście pojedynków powietrznych z udziałem polskich stoperów i pięć wygranych. 31 procent. To cud, że nie skończyło się to stratą żadnego gola.
To jasne, że wszyscy chcieliby, aby Polacy dostawali się na turniej, na który jedzie pół Europy, nie jako ostatni, nie po rzutach karnych, nie po meczu, w którym przez dwie godziny nie oddali celnego strzału. Nie stali się Polacy z dnia na dzień klasową drużyną, nie stał Probierz taktycznym geniuszem, nawet jeśli ostatecznie uratował eliminacje. Wszystkie problemy nadal są, o wszystkich będziemy mówić dziś, jutro i pewnie za dwa miesiące. Najważniejszą konstatacją płynącą z tego meczu było jednak, że oglądając reprezentację Polski, znów oglądało się mecz piłki nożnej. Przez ostatni rok była to często jakby inna dyscyplina. Z zawodnikami, gdy przywdziewali biało-czerwone barwy, działo się coś dziwnego. Tym razem widziałem zespół, który, mimo ewidentnych ograniczeń, podjął rywalizację, który o ten awans się bił, który był przygotowany na 120 minut twardej walki przy nieprzychylnej publiczności. Być może powinno to być oczywistością, ale przez ostatnie dwanaście miesięcy można było się odzwyczaić.
Jednym z punktów kulminacyjnych fatalnego dla kadry minionego roku był wywiad Roberta Lewandowskiego, udzielony Eleven oraz Meczykom. W tamtej rozmowie kapitan mówił o braku osobowości w kadrze i o potrzebie brania większej odpowiedzialności za zespół przez innych zawodników. Jako jeden z pozytywnych przykładów podał Frankowskiego, który w klubie strzela karne, co znaczy, że bierze odpowiedzialność. W tym kontekście pewność, z jaką wszystkich pięciu polskich strzelców uniosło w Cardiff presję, była symptomatyczna. Bo pokazała, że to może jednak nie być grupa kruchych psychicznie chłopców chowających się za plecami coraz starszego lidera. Bezbłędnie trafiając do siatki w takim momencie, każdy z nich wykorzystał drugą szansę, jaką po trudach ostatnich miesięcy dał im futbol.
Czytaj więcej o reprezentacji Polski:
- Można nie trafiać w bramkę, a rozegrać dobry mecz. Polska staje się lepszą drużyną
- Dwie godziny nudy? Chrzanić to! Jedziemy na EURO!
- Polska znów uciekła ze stryczka
- Szczęsny był wybitny, a Zalewski bezcenny [NASZE NOTY]
- Lekcja od Szczęsnego, czyli czas przywracania godności
Fot. Fotopyk