Przez całe kadencje Fernando Santosa i Czesława Michniewicza nie zdarzył się Polakom ani jeden wieczór, w który strzeliliby aż tyle goli. A nie jest przecież tak, że grali w tym czasie wyłącznie z potęgami. Polska kadra nauczyła kibiców maksymalnej ostrożności. Dobrze czasem przekonać się, że była zbędna.
Wysokie zwycięstwo z takim przeciwnikiem powinno być obowiązkiem. Jeszcze niczego nie wygraliśmy. Mecz z Walią będzie zupełnie inny. Nie czas na zachwyty, bo i tak wczesna czerwona kartka ustawiła spotkanie. A w ogóle to grająca w dziesiątkę Estonia nie ma prawa strzelić nam gola. Miejmy to za sobą: wszystkie powyższe zdania są prawdziwe. Jednocześnie jednak większość z nas na tyle długo ogląda reprezentację Polski, by wiedzieć, że to tak nie działa. A przynajmniej nie zawsze. Rywal, który miał być słaby, okazuje się zaskakująco niewygodny. Grając w dziesiątkę, nagle zaczyna się skutecznie murować. Awans traktowany jako obowiązek przychodzi w męczarniach, choć wszyscy oczekują orkiestry. Bramkarz przeciwników rozgrywa mecz życia. We wtorek nastroje faktycznie mogą być zupełnie inne. Ale jest piątek. Więc na razie można zauważyć, że polski kibic miał prawo odzwyczaić się od tego rodzaju spacerków, jaki w czwartkowy wieczór odbył się na Stadionie Narodowym.
Struktura z piłką i bez piłki
Selekcjoner pozostał wierny ustawieniu z trójką środkowych obrońców i klasycznymi wahadłowymi, co zaczyna wprowadzać w kwestii systemu wyczekiwaną stabilizację w polskiej kadrze. Zadania w drugiej linii różniły się zależnie od fazy gry. W rzadkich momentach, w których Estończycy mieli piłkę, Karol Świderski cofał się do pomocy, zostawiając z przodu jedynie Roberta Lewandowskiego w systemie 5-4-1. Przez zdecydowaną większość czasu to jednak Polacy mieli piłkę przy nodze. Wtedy Bartosz Slisz ustawiał się w roli rygla przed obroną jako najgłębiej cofnięty z pomocników. Nisko schodził też do gry Piotr Zieliński, starający się wcześnie odbierać piłkę od obrońców i odpowiadać za rozgrywanie. Jakub Piotrowski, przeciwnie, ustawiał się w takich sytuacjach w pierwszej linii, czyhając na prostopadłe piłki zagrywane za obronę.
Z duetu napastników to Lewandowski częściej schodził do rozegrania, gotowy do gry na ścianę z pomocnikami, podczas gdy Świderski szukał przestrzeni za defensywą rywala. Wahadłowi natomiast ustawiali się wysoko, szukając pojedynków z estońskimi odpowiednikami. Czasem dostawali do pomocy któregoś ze skrajnych stoperów – zdecydowanie częściej podłączającego się Jakuba Kiwiora. Zasadniczo jednak Polacy starali się zagęszczać środek, a na bokach doprowadzać do sytuacji jeden na jednego. Te założenia, dzięki wyraźnej przewadze indywidualnej polskich wahadłowych, sprawdziły się bardzo dobrze.
Gole z ataków pozycyjnych
Przeciwko rywalom, nad którymi powinni przeważać, Polacy wielokrotnie mieli problem z budowaniem ataków pozycyjnych. Przynajmniej do zdobycia pierwszej bramki. Dlatego warto docenić, że w czwartkowy wieczór gole padały wyłącznie po atakach pozycyjnych, a nie po stałych fragmentach gry czy kontrach, jak często bywa.
Pierwszy gol to akcja poprowadzona od Wojciecha Szczęsnego, z udziałem Bednarka, Slisza, Zielińskiego i Piotrowskiego, który z pierwszej piłki zagrał prostopadle na skrzydło, a Frankowski wygrał pojedynek z obrońcą. Drugi to efekt wprowadzenia piłki przez Bednarka na połowę przeciwnika, zagrania Zielińskiego do Lewandowskiego na ścianę, podłączenia przez Piotrowskiego do akcji Kiwiora, dośrodkowania Zalewskiego i wykończenia Zielińskiego. Nawet trzeci gol, teoretycznie strzelony w następstwie rzutu rożnego, też nie padł bezpośrednio po nim, bo Lewandowski dopiero 15 sekund po dograniu Zalewskiego z narożnika wystawił piłkę Piotrowskiemu na strzał. Polacy nie panikowali z piłką przy nodze, potrafili znaleźć przestrzeń, korzystając z przewagi liczebnej, nie unikali trudnych rozwiązań, czując pewność wynikającą z wyraźnego górowania technicznego nad rywalami.
Odpowiednie nastawienie
Być może jeszcze ważniejsze było jednak w tym meczu od samego początku wzięcie spraw w swoje ręce. Nie było tak częstego w meczach kadry wyczekiwania, badania się, zapraszania rywala, by poczuł się pewniej. Już w trzeciej minucie estoński bramkarz musiał bronić pierwszy strzał. A zanim w 22. minucie padł gol, Polacy mieli już na koncie kilka wartych odnotowania akcji. Co ważne, przez zdecydowaną większość meczu wykazywali się odpowiedzialnością za piłkę, nie notowali wielu głupich strat, ukończyli mecz z celnością podań na poziomie 92%.
Wszystkie akcje estońskie kasowali natomiast w zarodku, podchodząc wysoko, zbierając drugie piłki, doskakując i grając na wyprzedzenie. Przez pierwsze czternaście minut rywalom udało się wymienić między sobą piłkę tylko sześć razy, Polacy mieli w tym momencie takich prób już ponad sto. Do samego końca niespecjalnie to się zmieniło. Estończycy wymieli przez cały mecz tylko 25 podań na połowie Polski. A w polu karnym Wojciecha Szczęsnego zanotowali trzy kontakty z piłką. Naprawdę trudno się dziwić wściekłości bramkarza reprezentacji, że nie zakończył tego meczu bez straty gola. Estończycy pokonali go jedynym strzałem, jaki oddali w Warszawie, po akcji rozpoczętej od wrzutu z autu. To praktycznie jedyna rzecz, do której trzeba po meczu z Estonią się przyczepić.
Dobra robota wahadłowych
Selekcjonera na pewno martwią urazy dwóch prawych wahadłowych. Zwłaszcza że zawodnicy grający na bokach odegrali w tym spotkaniu pierwszoplanową rolę. Za zawodnika meczu należy bezsprzecznie uznać Nicolę Zalewskiego, który bezpośrednio wypracował trzy z pięciu goli. Asystował dośrodkowaniem przy bramce Zielińskiego i krótkim podaniem do Sebastiana Szymańskiego, a po jego dośrodkowaniu do własnej siatki trafił też estoński obrońca. Nie można przy tym zapomnieć, że obie żółte kartki w pierwszej połowie przeciwnik zarobił za faul na nim. Zawodnik Romy zanotował w tym spotkaniu cztery kluczowe podania. Na liście strzelców jego nazwiska się nie znajdzie, ale czasem nawet przy wyniku 5:0 bohaterem wcale nie musi być ten, który strzela. Nie tylko on z wahadłowych może być jednak zadowolony z postawy. Frankowski strzelił ważnego pierwszego gola, a Tymoteusz Puchacz po wejściu z ławki też wniósł trochę energii i żywiołowości. Cała trójka – Matty’ego Casha, który grał tylko kilka minut trudno liczyć – wykonała przy liniach bocznych solidną robotę.
Coraz pewniej w reprezentacji czuje się też Piotrowski, który jesienią strzelił debiutanckiego gola, a teraz dorzucił kolejnego. Może nawet ładniejsze niż silne kopnięcie na 3:0, było jego prostopadłe zagranie do Frankowskiego przy pierwszym golu. Udanych akcji zawodnik Łudogorca miał zresztą więcej. Mimo że Szymański po wejściu z ławki też swoje zrobił, wystawianie byłego gracza Pogoni Szczecin przez Michała Probierza na razie się broni. Także za jego sprawą Polacy mądrze ten mecz rozegrali. W miarę szybko, zanim zdążyło pojawić się jakiekolwiek zniecierpliwienie, wyszli na prowadzenie. Krótko potem zaczęli grać w przewadze. Tuż po wyjściu z szatni dorzucili drugiego gola. A potem trzeciego, by trener mógł odważniej dokonać zmian.
Bez alternatywnej rzeczywistości
Wykorzystując, że z przeciwnika całkowicie uchodzi powietrze, szli za ciosem po kolejne, bo reprezentacja potrzebowała takiej wygranej z przytupem. Tak powinien wyglądać mecz o punkty ze znacznie słabszym rywalem. Bez emocji, bez nerwów, bez wielkiego szafowania siłami. Z pełną kontrolą od początku do końca. Dla prawie każdego meczu można napisać jakiś alternatywny scenariusz, w którym wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Dla tego meczu taka równoległa rzeczywistość nie istnieje. Cokolwiek by wpadło i nie wpadło tego wieczoru, Polska i tak pewnie by ten mecz wygrała.
Jeśli szukać mankamentów, to w detalach. W tym, że żaden z goli nie padł bezpośrednio po stałym fragmencie gry, mimo że Polacy wykonywali aż siedemnaście rzutów rożnych. Skuteczność ich egzekwowania mogłaby być większa, co zwłaszcza w stykowych spotkaniach może być bardzo istotne. Choć trudno w to uwierzyć, żadnego z goli nie strzelił też Lewandowski. Przy jednym asystował, choć i tak znacznie więcej przy tej bramce było zasługi strzelającego. Do niedawna wydawało się trudne do wyobrażenia, by Polska strzeliła pięć goli, a grający przez 90 minut Lewandowski nie trafił ani razu i zaliczył tylko jedną asystę. To dobrze, że – przynajmniej na moment — kilku graczy wyszło z długiego cienia Lewandowskiego i wzięło sprawy w swoje ręce. Ale przed wizytą w Walii Polska będzie potrzebowała bramek podbudowanego, pewnego siebie, skutecznego kapitana. W tym sensie można żałować, że ani jednej nie zdobył, nawet jeśli sytuacji ku temu nie brakowało, a wiele jego zagrań potwierdzało klasę.
Zapas nad poprzeczką
O ile selekcjoner mówił na odprawie przedmeczowej, że przeciwko Estonii liczy się tylko wynik, a nie rozmiary zwycięstwa czy sposób, w jaki zostanie odniesione, o tyle Polska bardzo potrzebowała ograć kogoś, nawet słabego, pewnie, przekonująco, bez żadnych wątpliwości. Można było przewidywać, że przy tak dużej dysproporcji w indywidualnych umiejętnościach Polska raczej zamelduje się w finale baraży, ale to istotne, że przeskoczyła tę poprzeczkę z bardzo wyraźnym zapasem. Na to, jak Polska zagra z Walią, mecz z Estonią raczej nie będzie miał wpływu, bo rywal będzie zupełnie inny. Silniejszy przeciwnik, zabierający więcej przestrzeni, doskakujący agresywniej, zbliżony umiejętnościami indywidualnymi, na pewno sprawi więcej problemów. Ale w przypadku drużyny, która pięć punktów w eliminacjach straciła na Mołdawii, która ze znacznie mniejszym rozmachem w ofensywie ogrywała niedawno Wyspy Owcze czy Łotwę, nie ma co traktować zgniecenia Estonii jako kompletnej oczywistości.
Powiedzenie „w Europie nie ma już słabych drużyn” przez lata służyło jako wytłumaczenie kolejnych rozczarowujących wyników. Przyjemnie czasem poczuć, że jednak są i udowodnić im to w meczu kompletnie bez historii. Pięciu goli w jeden wieczór Polska nie strzeliła przez całe kadencje Fernando Santosa i Czesława Michniewicza. Ostatni raz wyżej wygrała dwa i pół roku temu przeciwko San Marino. Nie jest to więc dla nas znowu aż taki chleb powszedni, by po takim meczu choćby się nie uśmiechnąć. Takie mecze powinny być normą. Ale nie są. Można było się odzwyczaić. Polska kadra nauczyła kibiców maksymalnej ostrożności. Dobrze od czasu do czasu przekonać się, że była całkowicie zbędna.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Dziwna sprawa – reprezentacja wygrywa i trudno się czepiać
- Nos Probierza. Atak pozycyjny nie musi nas boleć… [KOMENTARZ]
- Mazurek ze Stadionu Narodowego: Oddech, którego Polska potrzebowała
- Piotrowski i Zalewski pociągnęli kadrę [NOTY]
Fot. FotoPyK/Newspix