Ostatnimi czasy reprezentacja Polski głównie przynosiła sobie wstyd. A po 5:1 z Estonią na Stadionie Narodowym zapanował mały entuzjazm. Skoro rywal zagrał na poziomie strefy spadkowej polskiej I ligi, to nie było męczarni, przepychania meczu kolanem, proszenia się o kłopoty. Był mecz godny drużyny, której trzon stanowią zawodnicy Barcelony, Arsenalu czy Romy.
Po wstydliwym, jesiennym remisie z Mołdawią ucięliśmy sobie w strefie mieszanej pogawędkę ze zdruzgotanym Bartoszem Bereszyńskim. Piłkarz Empoli narzekał, że Polaków kastruje brak pewności siebie i niezrozumiała blokada mentalna. Podkreślał, że to Mołdawianom chciało się bardziej, czym niwelowali braki w jakości i tym samym ugrali sobie korzystny wynik. „Bereś” przedstawił wtedy dosyć klarowny pomysł na wyjście z tego kryzysu: każdy piłkarzy kadry musi przyjechać na zgrupowanie z nastawieniem, że to on będzie najlepszym piłkarzem reprezentacji bez oglądania się na Lewandowskiego, Zielińskiego czy w najgorszym razie Szczęsnego.
Nieoczywiści liderzy
Doprecyzowywał to w przeróżnych wywiadach Lewandowski. Skoro w drużynie narodowej wychodzą obok niego zawodnicy regularnie występujący w Premier League, Ligue 1 czy Serie A, to mamy prawo oczekiwać, żeby struktura dowodzenia rozkładała się na więcej ośrodków niż środek ataku i bramka. Wystarczy zresztą odpalić jakikolwiek mecz Barcelony z ostatnich tygodni, żeby przekonać się, w jakim układzie Lewy wrócił do formy. Z takim Atletico nie biegał po całej murawie i nie cudował w kreacji, co ewidentnie nie wychodziło mu w 2023 roku, tylko orbitował wokół pola karnego Rojiblancos. Zaowocowało to ładnym golem i dwoma asystami. Z Estonią nie błyszczał, ale też nie zawiódł, po prostu robotę wykonali inni.
Czy ktokolwiek ogląda Jakuba Piotrowskiego w lidze bułgarskiej? Pewnie nikt. Może od wielkiego dzwonu ktoś zabłądzi na stronie Viaplay i trafi na mecz Łudogorca w Lidze Konferencji. Strzelił w tym sezonie piętnaście goli we wszystkich rozgrywkach, więc jest to jakaś zachęta, żeby się nim interesować, ale po prawdzie: szerszej publiczności przedstawia się głównie w koszulce reprezentacji Polski. Na tle fatalnych Estończyk wyglądał zaś jak pan piłkarz. Przytomne rozgrywanie, unikanie strat, urocza asysta przy otwierającym trafieniu Przemysława Frankowskiego i na deser piękny gol na 4:0.
Niezmiennie korzystnie wygląda też Nicola Zalewski. Można się denerwować, że przy niektórych dośrodkowaniach nie podnosił głowy, ale to już jakiś refren jego występów z tymi wszystkimi San Marino, Wyspami Owczymi i Estoniami, że o swojej przynależności do świata Romy nie musi nikogo wokół przekonywać fotkami z Jose Mourinho czy innym Daniele De Rossim.
Piotrowskiego i Zalewskiego można przedstawiać jako przykład zawodników, którzy nie pełnią pierwszoplanowych ról w tej reprezentacji, a w mimo wszystko w dość istotnym półfinale barażu o Euro 2024 potrafili wziąć na siebie odpowiedzialność za grę. To między innymi dlatego podopieczni Thomasa Häberliego wyglądali tak beznadziejnie, bo Piotrowski i Zalewski wypadli tak przekonująco, krótka piłka. Przykład opozycyjny – Jan Bednarek miał jedno proste zadanie, konkretnie niczego nie spieprzyć, a w końcówce spieprzył, więc dało zawieść. Dobrze, że reszta Biało-Czerwonych dowiozła.
Mały entuzjazm
Bo to była deklasacja – 26 do 1 w strzałach, 705 do 130 w podaniach, 93% do 59% w ich celności, 85% do 15% w posiadaniu piłki. Michał Probierz po czerwonej kartce Maksima Paskotsiego mógłby tytułem wyrównania szans zdjąć z murawy trzech Biało-Czerwonych, a i tak ten mecz na Stadionie Narodowym skończyłby się zwycięstwem gospodarzy. Häberli mówił, że liczyli na „lucky punch”, no tak.
Jesteśmy wyposzczeni dennym 2023 rokiem, jak dziś pamiętam pustoszejące w kilkaset sekund po ostatnim gwizdku trybuny Stadionu Narodowego po remisach z Mołdawią i Czechami. Po Estonii były podziękowania. Nieśmiałe oklaski. Trąbiły wuwuzele. Po golach szalikami machano nie dlatego, że komunikat wyświetlił się na telebimach, ale że faktycznie było dla kogo machać.
Pod koniec meczu Robert Lewandowski podbiegał sobie już swobodnie do Michała Probierza, żeby omawiać jakieś taktyczne szczególiki, niezależnie od konstruowanych przez Estonię akcji. Takiego meczu Polska zwyczajnie potrzebowała. Meczu, kiedy sabotaż w defensywie nie jest przyczynkiem do rozpętania się piekła na miarę Kiszyniowa, tylko chwilą zwieszonych głów i opieprzem dla obrońców od Szczęsnego po niepotrzebnie straconej bramce na 5:1.
WIĘCEJ O MECZU POLSKA – ESTONIA:
- Dziwna sprawa – reprezentacja wygrywa i trudno się czepiać
- Dwóch reprezentantów Polski kontuzjowanych w meczu z Estonią
- Kto może zagrać na Euro? Tak będą wyglądać finały baraży
- Piotrowski i Zalewski pociągnęli kadrę [NOTY]
- Nos Probierza. Atak pozycyjny nie musi nas boleć… [KOMENTARZ]
Fot. 400mm.pl