Reklama

Historia Marta Pooma. Debiut na Old Trafford, piękny gol z główki i feralny mecz z Iron Maiden

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

20 marca 2024, 09:32 • 23 min czytania 2 komentarze

Jeżeli śledziliście europejski futbol na początku XXI wieku, to zapewne nie kojarzyliście zbyt wielu reprezentantów Estonii, ale nazwisko jednego z nich prawdopodobnie przynajmniej raz czy dwa obiło wam się o uszy. Mart Poom nie zaliczał się może nigdy do grona najlepszych bramkarzy Starego Kontynentu, ale i tak udało mu się całkiem sporo osiągnąć – zapracował na status legendy Derby County, browarnicy z Sunderlandu uwarzyli na jego cześć okolicznościowe piwo, a kibice reprezentacji Szkocji do dziś wspominają, jak dryblas z Tallinna powstrzymał ich ofensywne zapędy na Stadionie Ludwika II w Monako. Poom jest też niewątpliwie jedyną osobą w całych dziejach futbolu, która doznała wstrząśnienia mózgu i kontuzji jąder po boiskowym starciu z członkiem grupy heavymetalowej Iron Maiden. Choć można się domyślać, że akurat ten nieszczęsny incydent Estończyk wolałby na dobre wymazać z pamięci.

Historia Marta Pooma. Debiut na Old Trafford, piękny gol z główki i feralny mecz z Iron Maiden

Trzeba zresztą zaznaczyć, że już samo wejście Pooma na szczyty europejskiej piłki było dość spektakularne. Bo czy można sobie wyobrazić fajniejsze okoliczności do debiutu w Premier League, niż konfrontacja z Manchesterem United na Old Trafford?

***

Zimą 1997 roku Mart Poom był postacią właściwie anonimową dla obserwatorów angielskiej ekstraklasy, mimo że formalnie od jego przenosin do Wielkiej Brytanii minęły już prawie trzy lata. Przed startem sezonu 1994/95 estoński bramkarz – wtedy jeszcze młody, uchodzący za obiecującego, zaledwie 22-letni – podpisał kontrakt z Portsmouth FC, występującym wówczas na zapleczu Premier League, jednak nie udało mu się zaistnieć na Fratton Park. Wprawdzie zaczął swój drugi sezon na wyspach jako podstawowy golkiper w ekipie „Pompey”, ale trener Terry Fenwick odstawił go od składu po zaledwie czterech ligowych spotkaniach. Poom kompletnie spartolił bowiem wyjazdowe, przegrane 2:4 starcie z Leicester – najpierw przepuścił pod pachą niegroźny strzał głową, potem nie zdołał sparować uderzenia, które mknęło niemal wprost w niego, a na koniec zabrakło mu jeszcze refleksu przy rykoszecie. Krótko mówiąc: mógł, a właściwie powinien był zachować się lepiej aż przy trzech golach straconych tego dnia przez Portsmouth. Bardziej doświadczonemu bramkarzowi pewnie by taki występ wybaczono, dano okazję do szybkiej rehabilitacji, no ale Poom był przecież tylko nieopierzonym przybyszem z Estonii. Szkoleniowcowi łatwo przyszło zatem wytypowanie go na kozła ofiarnego.

Na niekorzyść Pooma działał także fakt, że jego bezpośrednim konkurentem do miejsca między słupkami „Pompey” był 34-letni Alan Knight – wychowanek klubu, który pierwsze występy na Fratton Park notował jeszcze w latach 70. Żywa legenda, pupilek publiczności. Choć trener Fenwick sądził, że czas Knighta już minął i Portsmouth potrzebuje w bramce nowego człowieka, to nie chciał wciąż cenionego weterana zastąpić graczem, który na dzień dobry zawala jednego gola za drugim. W efekcie Knight po feralnym meczu z Leicester wskoczył z powrotem do składu, by po paru miesiącach zostać wygryzionym przez 20-latka – Aarona Flahavana.

Reklama

Tymczasem Poom zupełnie przestał się liczyć w walce o minuty.

Został odesłany na wypożyczenie do Flory Tallinn, gdzie spisywał się w sumie całkiem nieźle, no ale jego popisy w lidze estońskiej na nikim w Anglii nie robiły rzecz jasna wrażenia, tym bardziej że Flora w tamtym okresie nie była nawet klubem numer jeden na krajowym podwórku. Na dodatek urzędnicy nie wyrazili zgody na przedłużenie Poomowi – obywatelowi kraju nienależącego wówczas do Unii Europejskiej – pozwolenia na pracę w Wielkiej Brytanii. Wydawało się zatem, że marzenia Estończyka o karierze na wyspach trzeba będzie pomału odkładać między bajki. Wtedy jednak do Pooma uśmiechnęło się szczęście. W wyniku splotu zdumiewających okoliczności przypomniał on o sobie Brytyjczykom i wkrótce powrócił do Anglii, lecz tym razem trafił już prosto do Premier League.

W (rażącym) świetle jupiterów

Co się takiego wydarzyło? Najpierw wypada zaznaczyć, że Poom, niezależnie od przeżywanych zawirowań w piłce klubowej, od 1992 roku regularnie strzegł dostępu do bramki reprezentacji Estonii. Nie było to, tak swoją drogą, zbyt przyjemnym doświadczeniem, ponieważ Estończycy w latach 90. zbierali cięgi właściwie od wszystkich oponentów, a już zwłaszcza w meczach o stawkę. Dość powiedzieć, że Poomowi niedługo po rozpoczęciu kariery w drużynie narodowej przytrafiła się passa siedemnastu porażek z rzędu, na którą składały się między innymi takie klęski jak 1:7 z Chorwacją czy 0:5 z Litwą. Z kolei pod jego nieobecność Estończycy przerżnęli 0:7 z Norwegami, Finami i znowu z Litwinami. Co tu dużo gadać, ekipa „Sinisärgid” z miejsca uzyskała w Europie status chłopców do bicia.

Mecze z jej udziałem przestały wzbudzać też zainteresowanie fanów. Trybun stadionu Kadrioru nie udało się wypełnić nawet wtedy, gdy w ramach eliminacji do EURO 1996 do Tallinna przyjechali Włosi. Wówczas – wicemistrzowie świata, z gwiazdami pokroju Paolo Maldiniego czy Gianfranco Zoli. To spotkanie przyciągnęło na widownię tylko nieco ponad 3000 osób. Z kolei na eliminacyjne starcia z Litwą czy Ukrainą pofatygowało się ledwie kilkuset najzagorzalszych kibiców.

Jednak początek rywalizacji o udział w mistrzostwach świata we Francji nieoczekiwanie dostarczył Estończykom drobnych powodów do radości. Choć zaczęli oni eliminacyjne zmagania od przegranej na wyjeździe z Białorusią, to w drugiej kolejce zrewanżowali się Białorusinom, tym razem pokonując ich 1:0. Drużyna otrzymała zatem długo wyczekiwany zastrzyk optymizmu i pewności siebie, jakże potrzebnej przed starciem ze Szkocją, które miało się odbyć cztery dni później. Problem w tym, że Brytyjczycy nie za bardzo mieli ochotę, by w ogóle przystępować do gry. 8 października 1996 roku, a zatem dzień przed spotkaniem, wyspiarze odbyli oficjalny trening na stadionie w Tallinnie i szybko doszli do wniosku, że obiekt nie jest właściwie przygotowany do rozegrania meczu międzypaństwowego. Grząską murawę można było jeszcze w drodze wyjątku przeboleć, ale sztuczne oświetlenie – prowizoryczne, wypożyczone z Finlandii – po prostu raziło w oczy.

„Tradycyjnie wybiegliśmy na boisko dzień przed meczem, by zapoznać się ze stadionem i murawą. Od razu widziałem, że selekcjoner Craig Brown jest niezadowolony z warunków. Boiska nie nazwałbym nawet klepiskiem, było jeszcze gorsze. Ale prawdziwym problemem okazały się umieszczone zbyt nisko jupitery”

Reklama

Craig Burley, 46-krotny reprezentant Szkocji, na łamach „FourFourTwo”

Sprawę zgłoszono delegatowi FIFA, który nie uznał jednak za stosowne interweniować. Wtedy szkocka federacja wystąpiła z oficjalnym protestem. Obrady w centrali FIFA w Zurychu trwały ponoć do trzeciej nad ranem. Finalnie zdecydowano o przesunięciu godziny rozpoczęcia meczu z 18:45 na 15:00 – w ten sposób w ogóle zniknęła bowiem konieczność włączania będących kością niezgody jupiterów. Tylko że Estończycy nawet nie chcieli słyszeć o takim rozwiązaniu, zwłaszcza że wiadomość o postanowieniu FIFA dotarła do nich dopiero około południa, a zatem tak naprawdę tuż przed zaplanowanym na nowo startem spotkania. – Początkowo nie mogliśmy w to uwierzyć. Nasza baza treningowa znajdowała się poza Tallinnem, mieliśmy do pokonania 60 kilometrów – wspominał Poom w rozmowie z magazynem „FourFourTwo”. – Na dodatek wszystko działo się w środę, normalny dzień roboczy. Nie było szans, by nasi kibice pojawili się na trybunach o kilka godzin wcześniej. Musieliśmy myśleć też o nich. Poczuliśmy, że traktuje się nas z góry. Jak młody, mały kraj, z którym można zrobić co się chce.

Koniec końców obie strony postanowiły uprzeć się przy swoich racjach. Estończycy oznajmili, że pojawią się na murawie zgodnie z pierwotnym terminarzem, natomiast Szkoci samotnie wymaszerowali na boisko o 15:00, by formalności stało się zadość. One team in Tallinn – wyśpiewywali na trybunach ubawieni do łez wyspiarze. „Mecz” potrwał kilka sekund – sędzia Miroslav Radoman zagwizdał po raz pierwszy, zaraz potem po raz ostatni, a reprezentacja Szkocji powędrowała z powrotem do szatni. Wówczas na murawę wparowała grupa kibiców gości, którzy – z braku lepszej rozrywki – sami poganiali trochę za piłką na stadionie Kadrioru.

Przyjezdni byli odrobinę zażenowani całą tą farsą, ale jednocześnie radośni, bo kto by nie chciał kompletu punktów za darmo? – Pojechaliśmy prosto na lotnisko, gdzie wypiliśmy parę piw. Odlecieliśmy mniej więcej w tym momencie, gdy Estończycy docierali na stadion. I byliśmy już wtedy wcięci! – śmiał się Craig Burley.

Później Szkotom nie było już jednak do śmiechu. Estończycy ostro zawalczyli o swoje – ocenili, że potraktowano ich nie fair, a jeden z wiceprezesów estońskiego związku piłkarskiego zapowiedział nawet, że drużyna jest gotowa rozegrać ze Szkocją dwa mecze na jej terenie, jeden po drugim, byle otrzymać choćby namiastkę uczciwej rywalizacji. FIFA z uwagą pochyliła się nad tym protestem i ostatecznie wycofała się z pierwotnej decyzji o walkowerze. Ustalono, że Estonia musi zmierzyć się ze Szkocją, lecz tym razem – by na pewno uniknąć organizacyjnych potknięć – na neutralnym gruncie w Monako. To z kolei rozjuszyło przedstawicieli brytyjskiej ekipy, którzy dopatrywali się w tej decyzji światowej federacji spisku Lennarta Johanssona. Szwed zasiadał bowiem wówczas w fotelu prezesa UEFA, a przy okazji sprawował również funkcję wiceszefa FIFA, i jego głos okazał się kluczowy dla rozwiązania sprawy. A dlaczego Johansson miałby właściwie knuć przeciwko Szkocji? Cóż, to akurat proste – bo Szwecja o wyjazd na mundial walczyła w tej samej grupie eliminacyjnej i darmowe punkty dla Szkotów nie leżały w jej interesie.

Ile w tym prawdy, trudno już dzisiaj stwierdzić.

Tak czy owak, 11 lutego 1997 roku Estończycy i Szkoci wyszli – tym razem jednocześnie, bez zbędnych konfliktów – na murawę stadionu Ludwika II w Monako i natychmiast się okazało, że „Sinisärgid są podwójnie zmotywowani, by napsuć krwi faworytom. Co im się zresztą udało. Podopieczni Craiga Browna, na czele z Duncanem Fergusonem i Garym McAllisterem, pudłowali na potęgę, a spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem. Sensacja stała się więc faktem.

Przyszłość pokazała, że ten mecz – choć bardzo szeroko komentowany z uwagi na poprzedzające go zamieszanie i postrzegany w Szkocji w kategoriach kompromitacji dużego kalibru – nie miał większego znaczenia dla losów eliminacji. Brytyjczycy i tak awansowali na mundial, a Estonia i tak zajęła przedostatnie miejsce w stawce z czterema punktami na koncie. Jeśli jednak chodzi o karierę Marta Pooma, zachowanie czystego konta w konfrontacji ze Szkotami było absolutnym game-changerem.

Bramkarz reprezentacji Estonii znajdował się bowiem pod lupą jednego z członków szkockiego sztabu szkoleniowego. – Trener Jim Smith, który w 1994 roku ściągnął mnie do Portsmouth, a później objął Derby County, wciąż o mnie pamiętał i nadal miał na mnie oko. Poprosił swojego znajomego, szkockiego trenera bramkarzy, by dokładnie mi się przyjrzał w trakcie meczu w Monako i ocenił moją formę – wspominał Poom w materiale „FourFourTwo”. – A ja byłem niesamowicie zdeterminowany, by jak najprędzej wrócić do Anglii. W Portsmouth nie poszło mi najlepiej – najpierw przeszkodziły mi kontuzje, później nie grałem regularnie. Pojawiły się problemy z pozwoleniem na pracę i wróciłem do Estonii. Dlatego niezwykle mi zależało, by przeciwko Szkotom wypaść jak najlepiej.

Poom dopiął swego.

Powstrzymał Szkotów i pod koniec marca, ostatniego dnia okna transferowego, podpisał umowę z Derby County.

Debiut w „Teatrze Marzeń”

Na siedem kolejek przed końcem ligowych zmagań ekipa z Baseball Ground wciąż nie mogła być pewna utrzymania w Premier League. Na początku marca „Barany” poniosły straszliwą klęskę (1:6) w konfrontacji z Middlesbrough, co doprowadziło do niemałego wstrząsu wewnątrz drużyny. Znany z cholerycznego temperamentu szkoleniowiec Jim Smith nie umiał się pogodzić z tym, że Fabrizio Ravanelli, Juninho Paulista i spółka z taką łatwością rozdarli na strzępy formację obronną jego zespołu. Zdecydował zatem, że drużynie potrzebna jest mała terapia szokowa. Smith nie ograniczył się jednak wyłącznie do przetasowań w wyjściowej jedenastce. Ruszył również na zakupy i właśnie stąd pomysł, by rzutem na taśmę ściągnąć do Derby Marta Pooma. Nie był to zresztą jedyny transfer last minute – kadrę „Baranów” wzmocnił także Paulo Wanchope, 20-letni napastnik wyciągnięty z kostarykańskiego Club Sport Herediano.

Smith od dawna dostrzegał w Poomie ogromny potencjał. Już w 1994 roku chciał z niego uczynić podstawowego golkipera Portsmouth, ale nie było mu to dane, ponieważ Estończyk nabawił się dotkliwej kontuzji kolana, która stała się jeszcze poważniejsza po pierwszej, kompletnie nieudanej operacji. No a kiedy Poom wreszcie powrócił do zdrowia, za sterem na Fratton Park stał już inny szkoleniowiec, czyli wspomniany wcześniej Terry Fenwick. Dlatego teraz Smith nie zamierzał zwlekać. Poom nie zdążył się nawet porządnie zapoznać z nowymi partnerami z drużyny, a już znalazł się w wyjściowym składzie na wyjazdowy mecz z Manchesterem United. Dla estońskiego golkipera możliwość występu na Old Trafford była spełnieniem marzeń – od  lat kibicował „Czerwonym Diabłom”, jego idolem był Peter Schmeichel.

Sytuacja rozwinęła się w takim tempie, że Derby organizacyjnie nie nadążyło za decyzjami trenera Smitha. – Klub nie miał stroju meczowego z moim nazwiskiem – przyznał Poom w wywiadzie dla „The Athletic”. – Wydaje mi się, że z samego rana zaniesiono bluzę Russella Houlta do sklepiku klubowego Manchesteru United, tam zakryto jego nazwisko czarnym materiałem i na nim nadrukowano moje, a numer 1 przerobiono na 21. Wciąż gdzieś mam tę bluzę.

Po końcowym gwizdku sędziego Davida Elleraya nowy bramkarz „Baranów” mógł być już jednak pewny, że kitman zespołu z Baseball Ground szybko się zabierze za przygotowanie dla niego porządnego stroju. Derby County sprawiło bowiem olbrzymią niespodziankę i pokonało podopiecznych sir Alexa Fergusona 3:2 w „Teatrze Marzeń”. Bohaterem spotkania został drugi z debiutantów, Paulo Wanchope, autor pięknego gola na 2:0 dla gości, ale Poom również zaimponował między słupkami. Czystego konta nie udało mu się zachować, lecz liczyło się przede wszystkim to, że Estończyk nie pozwolił „Czerwonym Diabłom” na zdobycie wyrównującej bramki.

Jak na ironię, Poom spisał się tego dnia znacznie lepiej od swojego idola, bo Schmeichel zanotował akurat pusty przelot przy jednym z trafień dla Derby. – Zostałem pierwszym Estończykiem, który zagrał w angielskiej ekstraklasie. Byłem z tego bardzo dumny. Za drugim podejściem do gry na wyspach w ogóle było mi już łatwiej, bo miałem za sobą okres aklimatyzacji w nowym kraju. Pamiętam, że w Portsmouth miałem problemy ze zrozumieniem tego, co mówi do mnie trener Smith. Wprawdzie znałem angielski, ale on tak często przeklinał, że nie mogłem się połapać, o co mu chodzi. Myślałem, że jest na mnie bez przerwy wściekły. Co drugie słowo – wulgaryzm. Musiałem się nauczyć, że to klimat piłkarskiej szatni, język futbolu – przyznał golkiper w rozmowie z portalem „Planet Football”.

„Smith był ciekawą osobą, pełną temperamentu. Reprezentował starą szkołę trenerki – złościł się, krzyczał, czasami opieprzał nas z góry na dół, a podczas meczów szalał przy linii bocznej, ale miał dobre serce. Dbał o piłkarzy i sztab, a drzwi jego gabinetu zawsze były dla nas otwarte”

Mart Poom w wywiadzie dla BBC

W sezonie 1996/97 Poom wystąpił w Premier League jeszcze trzy razy, dokładając cegiełkę do utrzymania Derby County w elicie. Natomiast w kolejnej kampanii został już podstawowym golkiperem „Baranów”, a podopieczni Smitha do końca rozgrywek bili się o zajęcie miejsca premiowanego występem w europejskich pucharach. Finalnie celu nie udało się osiągnąć, ale kibice i tak byli zachwyceni postawą zespołu, który pierwszą połowę lat 90. spędził poza angielską ekstraklasą i teraz cieszył się po prostu z każdego kolejnego sezonu na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. Poom – głównie za sprawą świetnej postawy na linii – wyrósł na ulubieńca trybun i jedną z największych gwiazd Derby, obok takich graczy jak Igor Stimac, Paulo Wanchope, Francesco Baiano, Dean Sturridge, Stefano Eranio czy Lee Carsey.

Ekscytację wokół klubu dodatkowo spotęgowało otwarcie nowej areny – stadionu Pride Park, który oddano do użytku latem 1997 roku. – To był ważny czas dla klubu, wiele się zmieniało. Na oficjalnym otwarciu nowego obiektu pojawiła się nawet królowa Elżbieta II – wspominał Stefano Eranio. – Trener Jim Smith był dla nas jak ojciec. Stworzył w zespole fantastyczną atmosferę, graliśmy bardzo ambitny futbol. Dlatego tak często wygrywaliśmy z topowymi przeciwnikami.

Rzeczywiście, Derby odniosło w tamtym okresie kilka niezapomnianych triumfów.

Poza omawianym już zwycięstwem na Old Trafford, ekipa „The Rams” potrafiła też rozbić u siebie 3:0 Arsenal, wygrać w jednym sezonie (1998/99) oba ligowe starcia z Liverpoolem, a także znaleźć sposób na Chelsea, Blackburn Rovers czy Newcastle United. Gdy Derby miało swój dzień, mogło zagrozić każdemu. Kibicom zespołu często zdarzało się też szokować komentatorów, którzy odnosili wrażenie, że fani bez powodu buczą na własny zespół, podczas gdy oni krzyczeli: „Poooooooooom!”.

Dobra passa ekipy z Derbyshire szybko się jednak skończyła. Głównie dlatego, że sztab szkoleniowy opuściło kilku znakomitych fachowców, między innymi Steve McClaren, późniejszy selekcjoner reprezentacji Anglii. Na przełomie wieków podopieczni Jima Smitha przestali się już bić o udział w europejskich rozgrywkach, a zamiast tego uwikłali się w walkę o utrzymanie w Premier League. W sezonie 1999/2000 zadanie udało się jeszcze wykonać, podobnie jak rok później, ale w 2002 roku „Barany” nie uniknęły już degradacji. Poom nie był w stanie pomóc swojej drużynie w takim stopniu, w jakim by sobie tego życzył – coraz częściej pauzował z powodu przeróżnych urazów i summa summarum w nieszczęsnym sezonie 2001/02 wystąpił w zaledwie szesnastu meczach ligowych. Mimo to, do działaczy z Pride Park zgłosiło się wielu chętnych na zatrudnienie Estończyka. W kolejce ustawili się między innymi przedstawiciele Evertonu oraz Manchesteru United.

Wydawało się więc pewnym, że Derby County pożegnało się z Premier League, ale estoński golkiper pozostanie w elicie, tylko że w nowych barwach. Poom nawet po przeprowadzce na Old Trafford mógłby się przecież realnie liczyć w walce o status pierwszego bramkarza. Sir Alex Ferguson miał bowiem olbrzymie problemy z obsadą bramki po rozstaniu z Peterem Schmeichelem i raz po raz notował na tym obszarze transferowe wpadki, żeby wspomnieć choćby eksperymenty z Massimo Taibim, Markiem Bosnichem czy Royem Carrollem. Nawet słynny Fabien Barthez na dłuższą metę nie zapewnił Manchesterowi spokoju między słupkami.

30-letni wtedy Poom poczuł jednak, że byłoby przejawem nielojalności, gdyby zaczął naciskać na transfer tuż po spadku. Derby wyciągnęło go kilka lat wcześniej z piłkarskiego niebytu, dało mu drugą szansę na zrobienie kariery w Wielkiej Brytanii. Estończyk czuł, że ma do spłacenia dług wdzięczności.

Zatem – został.

Poturbowany przez „żelazną dziewicę”

Czy była to słuszna decyzja? Trudno ją oceniać z dzisiejszej perspektywy, bo niewykluczone, że Poom zostałby tylko kolejnym nazwiskiem na liście kompletnie chybionych inwestycji managera Manchesteru United. Na pewno przysporzyła ona Estończykowi jeszcze więcej sympatii wśród sympatyków Derby, którzy po latach wybrali go nawet najlepszym zawodnikiem klubu w pierwszej dekadzie XXI wieku. Ale wydaje się, że należało jednak chwycić byka za rogi. Zaryzykować. Fakty są wszak takie, że jesienią 2002 roku Estończyk za wiele już na Pride Park nie pograł – wystąpił w kilkunastu meczach na zapleczu angielskiej ekstraklasy, zasygnalizował powrót do wysokiej dyspozycji po serii kontuzji i… został wypożyczony, a następnie definitywnie sprzedany do Sunderlandu za około 2,5 miliona funtów.

Poom tak czy owak wrócił więc do Premier League. Sęk w tym, że w Manchesterze walczyłby o mistrzostwo kraju, w Evertonie biłby się o miejsce w TOP4, natomiast Sunderland znajdował się w kompletnej rozsypce, notorycznie zmieniał szkoleniowców, przegrywał mecz za meczem i ostatecznie spadł z ligi.

Można powiedzieć, że Estończyk przeniósł się z deszczu pod rynnę.

Mart Poom w narodowych barwach

Pech nigdy go zresztą nie opuszczał, wystarczy tu przywołać kuriozalną historię z 2000 roku.

Poom wziął wówczas udział w gierce charytatywnej między drużyną skompletowaną przez działaczy Flory Tallinn a muzykami kultowej, heavymetalowej kapeli Iron Maiden. Była to atrakcja poprzedzająca koncert zorganizowany w ramach trasy „Brave New World Tour”, w trakcie której Iron Maiden odwiedziło także Polskę. Z inicjatywą rozegrania meczu w Estonii wyszedł ponoć gitarzysta Steve Harris, znany ze swojego zamiłowania do futbolu, wielki kibic West Hamu United. Urządzanie tego typu meczów w różnych zakątkach globu stało się zresztą tradycją zespołu. – Iron Maiden bardzo chciało w trakcie trasy wziąć udział w meczu piłkarskim, a Tallinn najlepiej się do tego nadawał, bo tutaj muzycy będą mieli najwięcej wolnego czasu – tłumaczył Kalle Kingsepp, koordynator imprezy. – To będzie poważne starcie, a nie żadna zabawa. Kiedy pytałem członków zespołu o ich plan taktyczny, odpowiedzieli tylko tyle, że interesuje ich wyłącznie zwycięstwo.

(Nie) bój się Estonii

Iron Maiden oddelegowało do boju wszystkich uczestników trasy koncertowej – od wokalisty Bruce’a Dickinsona, po kierowcę i pracowników technicznych. Po estońskiej stronie do gry przystąpiły natomiast najbardziej znaczące postaci tamtejszego futbolu, włącznie z prezesem federacji (EJL), a na czele z Poomem. – Zawsze chętnie biorę udział w wydarzeniach popularyzujących estońską piłkę nożną – stwierdził bramkarz, który w trakcie meczu postanowił zagrać… w linii ataku.

Był to duży błąd.

„Iron Maiden zaskoczyło nas swoim podejście do tego spotkania”

Aivar Pohlak, działacz (późniejszy prezes) EJL

Brytyjczycy nie żartowali i faktycznie potraktowali konfrontację z Florą poważnie, dlatego na murawie stadionu Kadrioru od pierwszego gwizdka arbitra trzeszczały kości. W jednym ze starć ucierpiał Poom. I to do tego stopnia, że trzeba go było odwieźć do szpitala. Estończyk w sytuacji podbramkowej został zmasakrowany przez Vince’a Nicolla, bramkarza rywali – golkiper jednocześnie przyfanzolił mu w głowę i sprzedał potężnego kopniaka w krocze. – Mart jest w kiepskim stanie. Ma uszkodzoną zarówno twarzoczaszkę, jak i okolice penisa – raportował mediom Gunnar Mannik, lekarz estońskiej kadry. – Odnotowano u niego krwawienie wewnętrzne, doznał wstrząśnienia mózgu. Myślę, że będzie mógł wrócić do treningów najwcześniej za dwa tygodnie, ale nawet wtedy będzie musiał bardzo uważać, by ponownie nie oberwać w głowę. No i musi chronić części intymne. […] Całe szczęście, że byłem na trybunach. To nie było oficjalne spotkanie, przyszedłem na stadion po prostu jako widz. Kiedy zobaczyłem, jak mocno Mart ucierpiał, od razu wbiegłem na boisko, by udzielić mu pomocy. Co za nieszczęśliwy wypadek…

Tak z kolei o sytuacji opowiadał sam Poom w reportażu portalu „Kroonika”: – Ich bramkarz okrutnie we mnie wjechał. Uderzył mnie czołem w lewą skroń, a kolanem prosto w jądra. Padłem na murawę, potwornie rozbolała mnie głowa. Natychmiast zaczęła też puchnąć, a ja na dłuższą chwilę straciłem wzrok. Choć zdołałem się w końcu podnieść i o własnych siłach zejść z boiska, to w szatni zauważyłem, że moje jądra czerwienieją i pęcznieją w zatrważającym tempie. Było to szalenie bolesne. Doktor kadry odwiózł mnie na oddział ratunkowy, gdzie stwierdzono wstrząśnienie mózgu i krwiaka w okolicy pachwiny. […] Jak już w miarę doszedłem do siebie, byłem zszokowany i wściekły. Nie wiedziałem, jak to wytłumaczę trenerowi Smithowi. Latem mocno pracowałem nad swoją formą – i sam, i ze znajomym trenerem lekkoatletycznym. Byłem świetnie dysponowany, zbliżał się sezon. A teraz nie mogłem nawet zasnąć, tylko jęczałem z bólu.

Bałem się, że zostanę wyrzucony z Derby, bo uświadomiłem sobie, że branie udziału w takich wydarzeniach musi się przecież odbywać za zgodą klubu. Właśnie po to, by nie dochodziło do tego rodzaju sytuacji. Boże, ależ ja się wtedy najadłem wstydu – dodał Estończyk. – To dla mnie ważna lekcja. W trakcie przerwy między sezonami cały czas byłem w biegu – trenowałem indywidualnie, załatwiałem setki spraw, wciąż gdzieś gnałem. A powinienem był po prostu odpocząć. […] W dojściu do siebie pomogła mi wizyta w kinie na „Gladiatorze”. Często seanse filmowe wpływały na mnie inspirująco. Inny przykład to „Braveheart”.

Szczęście w nieszczęściu, że skończyło się na bólu, frustracji i strachu, bo początkowo lekarze ostrzegali zawodnika, że być może trzeba będzie nawet amputować mu jądro. No pocieszenie pozostał Poomowi fakt, że Flora wygrała z Iron Maiden 7:1, a on zdobył jedną z bramek. Dochód ze sprzedanych wejściówek przeznaczono na cel charytatywny. Jeśli zaś chodzi o dalsze związki Estończyka z muzyką, to w jednej z piosenek wspomina o nim grupa rockowa Half Man Half Biscuit.

Trafienie w meczu pokazowym nie jest bynajmniej najbardziej pamiętnym golem w karierze Marta Pooma.

Gol na pożegnanie

W sezonie 2003/04 Estończyk walczył z ekipą Sunderlandu o powrót do Premier League. Zresztą z całkiem niezłym skutkiem, bo na zapleczu angielskiej ekstraklasy udało mu się zachować czyste konto aż osiemnastokrotnie, a „Czarne Koty” uplasowały się na trzecim miejscu w stawce i uchodziły za faworytów do awansu przed startem play-offów. Tam spotkało ich jednak gorzkie rozczarowanie – porażka po serii rzutów karnych w półfinałowym dwumeczu z Crystal Palace. Poom dwoił się i troił między słupkami – najpierw obronił uderzenie Shauna Derry’ego w piątej kolejce jedenastek, utrzymując swój zespół przy życiu, a zaraz potem odbił też futbolówkę kopniętą przez Wayne’a Routledge’a, raz jeszcze ratując Sunderland przed odpadnięciem. Jego partnerzy nie stanęli jednak na wysokości zadania, również myląc się dwa razy z rzędu. Koniec końców Michael Hughes zadecydował o triumfie Crystal Palace, które wygrało ostatecznie całe play-offy.

Najsłynniejszy występ Pooma w barwach Sunderlandu miał jednak miejsce wiele miesięcy wcześniej. Jesienią 2003 roku, po raz pierwszy po rozstaniu z Derby County, Estończyk pojawił się Pride Park. I przypomniał o sobie fanom „Baranów” w takim stylu, że po końcowym gwizdku otrzymał od nich owację na stojąco. W czwartej minucie doliczonego czasu gry Poom pięknym strzałem głową zapewnił Sunderlandowi remis 1:1 z Derby.

Widać, że wytrenowaliśmy ten wariant rozegrania rzutu rożnego – opowiadał Poom na łamach „The Athletic”. – Zawsze podchodziłem do tego rodzaju ćwiczeń bardzo poważnie. Miałem wielką ochotę strzelić gola w oficjalnym meczu. Pokonać innego bramkarza. Próbowałem za każdym razem, gdy pozwalały na to okoliczności, co zaprocentowało w końcówce meczu z Derby. […] Po meczu tak długo rozmawiałem z byłymi kolegami z drużyny i kibicami Derby, że niewiele brakowało, a nasz autokar odjechałby beze mnie. Musiałem przez chwilę gonić go sprintem. Tego dnia każdy chciał zamienić ze mną kilka słów.

Niezwykły gol Estończyka doczekał się równie niecodziennego uhonorowania.

Lokalny browar uwarzył na cześć Pooma piwo „The Poominator”, nawiązując do ksywki, jaką w przypływie euforii nadał bramkarzowi sprawozdawca radiowy Simon Crabtree. – Jesteśmy wielkimi kibicami Sunderlandu i zawsze słuchamy relacji z meczów wyjazdowych w Radiu Metro. Pseudonim „The Poominator” wydał nam się przezabawny i godny upamiętnienia na etykiecie dobrego Ale – tłumaczył Gary Rowell, przedstawiciel Darwin Brewery.

„Odszedłem z Derby w środku sezonu, nie mogąc się godnie pożegnać z kibicami. Ten gol był więc swego rodzaju pożegnaniem. Po meczu oklaskiwał mnie cały stadion – i kibice gospodarzy, i kibice gości. Nigdy tego nie zapomnę”

Mart Poom w wywiadzie dla „Planet Football”

Po 2004 roku kariera klubowa Estończyka zaczęła się jednak pomału załamywać. W kadrze Poom wciąż pozostawał wprawdzie numerem jeden i jeszcze w eliminacjach do EURO 2008 regularnie wskakiwał w strój drużyny narodowej, a ostatni, 120. występ w reprezentacji zanotował dopiero w czerwcu 2009 roku, ale ciągłe problemy zdrowotne – przede wszystkim z kolanami i plecami – nie pozwalały mu już na rozwinięcie skrzydeł na angielskich boiskach. W sumie operowano go aż trzynastokrotnie. Nie może więc dziwić, że Poom uznał w końcu, iż nie ma sensu kopać się z koniem, czyli – z własnym organizmem. Latem 2005 roku przeniósł się więc do Arsenalu, gdzie mógł liczyć wyłącznie na status bramkarza numer trzy. Numerem jeden w układance Arsene’a Wengera był bowiem Jens Lehmann, na którego naciskał Manuel Almunia. Estończyk spędził w ekipie „Kanonierów” dwa sezony, ale zdołał w tym czasie uciułać zaledwie dwa występy w pierwszej drużynie.

Zabrakło go też w kadrze meczowej na finał Ligi Mistrzów w 2006 roku.

Poom nie ukrywa, że tego akurat żałuje. Choć znał swoje miejsce w szeregu i nigdy nie grymasił w rozmowach ze sztabem szkoleniowym, to decydujące starcie Arsenalu z Barceloną ułożyło się w taki sposób, iż rezerwowy golkiper miał tego wieczora wielką szansę na zostanie niespodziewanym bohaterem. – Pojechałem z drużyną do Paryża, ale bez szans na występ. Pierwszym bramkarzem był oczywiście Lehmann, jego zmiennikiem Almunia. Ja oglądałem meczu z trybun. Kiedy Lehmann obejrzał czerwoną kartkę po dwudziestu minutach, a Almunia wbiegł na boisko, nie potrafiłem się jednak opędzić od myśli, że to mogłem być ja – przyznał Poom. Ale to już czyste gdybanie. Almunia cudów na Stade de France nie zrobił, a Barcelona, choć nie bez trudności, pokonała osłabionych „Kanonierów”.

***

Coraz bardziej znużony niekończącymi się kontuzjami, Poom odwiesił buty na kołku latem 2009 roku, po krótkiej i nieudanej przygodzie w Watfordzie. Do dziś większość ekspertów widzi w nim najlepszego zawodnika w dziejach reprezentacji Estonii. Jeśli chodzi o pozycję osiągniętą w europejskim futbolu u szczytu kariery, konkurować może z nim jedynie Ragnar Klavan. Choć, co ciekawe, przez blisko dwie dekady spędzone w zawodowej piłce Poom nie sięgnął po ani jedno trofeum.

Myślę, że wycisnąłem ze swojego talentu maksa – ocenił eks-golkiper w rozmowie z estońskim „Sportem”. – Trzeba pamiętać, że przyszedłem na świat jeszcze w Związku Radzieckim, nie mogłem zatem planować mojej kariery krok po kroku. Trafiłem na burzliwe czasy, gdzie możliwości rozwoju były dla młodego sportowca bardzo ograniczone. W pierwszym klubie grałem za bony żywnościowe. […] Lubię jednak powtarzać, że jeśli nie możesz zmienić okoliczności, powinieneś zmienić swoje nastawienie do nich. Zawsze działałem w ten sposób. Starałem się po prostu dawać z siebie wszystko, wykorzystując dostępne opcje. Być każdego dnia lepszym piłkarzem niż poprzedniego. Czasami oznaczało to, że musiałem zwolnić – to przychodziło mi najtrudniej. Szacunek do ciężkiej pracy wyniosłem z domu.

– Od ojca kiedyś usłyszałem, że niczego w życiu nie osiągnę. Po przyjeździe do Anglii cały czas czułem, że mam coś do udowodnienia. To były kompleksy – jak u człowieka ze wsi, który przeprowadził się do wielkiego miasta – dodał Poom. – Musiały minąć lata, by udało mi się zbudować poczucie własnej wartości.

Obecnie Poom spełnia się jako trener młodzieży i działacz – jest prezesem klubu Nõmme United. W jego biografii, która przed paroma laty zrobiła furorę na estońskim rynku wydawniczym, komplementów nie szczędził mu Arsene Wenger. – Moje słowa potwierdzi każdy, kto kiedykolwiek miał szczęście współpracować z Martem Poomem – nie było w Premier League większego profesjonalisty.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. oficjalny portal Derby County / Newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Komentarze

2 komentarze

Loading...