Reklama

Jaki będzie wynik Derbów Łodzi? Dziuba: ŁKS zwycięży 2:1!

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

17 lutego 2024, 10:26 • 7 min czytania 15 komentarzy

Kiedy i dlaczego w mocnych słowach zwrócił się do Zbigniewa Bońka? Jaka polska drużyna z nim w składzie mogła wygrać Puchar UEFA? Czy mogliśmy pokonać Włochów w półfinale mistrzostw świata w 1982 roku? Po którym meczu kadry odstawił go Jacek Gmoch? Na kogo stawia w niedzielnych derbach Łodzi? Marek Dziuba był piłkarzem ŁKS-u i Widzewa, a później prowadził oba te zespoły, z jednym sięgając po tytuł (ŁKS w 1998 roku), a z drugim po wicemistrzostwo Polski (Widzew, 1999). W rozmowie z Weszło opisuje swoją piłkarską drogę i odpowiada na powyższe pytania.

Jaki będzie wynik Derbów Łodzi? Dziuba: ŁKS zwycięży 2:1!

Jakub Radomski: Które derby Łodzi z czasów kariery najlepiej pan pamięta?

Marek Dziuba, były piłkarz oraz trener ŁKS-u i Widzewa: Mam takie dwa mecze z połowy lat 70. Grałem w ŁKS-ie, a ważną postacią Widzewa był Zbyszek Boniek. Razem studiowaliśmy na AWF i pamiętam, że derbowe spotkanie odbywało się w środę. Zwolniliśmy się z zajęć i wspólnie jechaliśmy na mecz. Zaczęliśmy rozmawiać i doszliśmy do wspólnego wniosku: „Gramy fair, bez kopania”. Kilka godzin później trwa mecz, jest rzut rożny, a Zbyszek popycha mnie mocno i jeszcze zaczyna się śmiać. Od razu odezwałem się do niego w mocnych słowach: „Jeszcze raz to zrobisz, to tak ci przypier…, że zejdziesz”. Graliśmy na własnym boisku, kibice wymagali od nas odwagi i agresji. Nie mogliśmy pozwolić rywalom na prowokacje.

Pamiętam też jedne ze swoich pierwszych derbów. Widzew świeżo awansował do najwyższej ligi, pierwszy mecz przegrał, później przyjechał na nasz stadion. Wszyscy mówili, że jesteśmy zdecydowanym faworytem. Wyszliśmy na prowadzenie, ale później było już tylko gorzej. Tadek Błachno z Widzewa założył się z naszym bramkarzem, Jankiem Tomaszewskim, że strzeli mu gola z karnego. I tak się właśnie stało, a my przegraliśmy tamto spotkanie 1:2.

Teraz jaki wynik pan przewiduje?

Reklama

Stawiam, że ŁKS zwycięży 2:1.

Ostatnia drużyna ekstraklasy?

Niektórzy mówią, że jeśli ŁKS przegra w niedzielę, to już na pewno nie uniknie spadku. A ja powiem: „Nigdy nie mów nigdy”. W latach 70. zdarzył się sezon, w którym Zagłębie Sosnowiec po pierwszej rundzie miało tylko trzy punkty, a jednak później dużo więcej wygrywało i pozostało w elicie.

To ja powiem: „Wtedy były inne czasy. Wiadomo jakie”.

Tak, oczywiście, ale ŁKS-u też jeszcze nie można grzebać. Mecz z Koroną w Kielcach, choć ostatecznie przegrany w dramatycznych okolicznościach, długimi fragmentami nie był taki zły. Można mówić o jakiejś iskierce nadziei, ten zespół ma kilka mocnych punktów. Zawodnicy ŁKS-u są w stanie pokonać Widzew, który jest specyficzną drużyną. Niby mówi się, że gra dobrze, że czasami ma swój styl, ale jednocześnie jest to ekipa, która przegrała ostatnie cztery mecze u siebie, a nie grała w nich wyłącznie z czołowymi drużynami ligi.

Pan w 1984 roku przeniósł się jako zawodnik z ŁKS-u do Widzewa.

Reklama

I nie doświadczyłem żadnej nienawiści ze strony kibiców ŁKS-u, za co byłem im bardzo wdzięczny. W Widzewie mieliśmy świetny zespół. Prowadził nas Władysław Żmuda, znakomity trener. W 1985 roku sięgnęliśmy po Puchar Polski, jedyny w historii klubu. W tamtym sezonie, mówię to całkiem poważnie, mieliśmy skład nawet na zwycięstwo w Pucharze UEFA.

To czemu się nie udało?

Nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Włodzimierz Smolarek doznał kontuzji kolana i musiał przejść operację, a to był nasz kluczowy zawodnik. Potrafiliśmy wyeliminować Borussię Monchengladbach, a w III rundzie trafiliśmy na rywala z ZSRR, Dynamo Mińsk. Pierwszy mecz był wybitnie pechowy: Jerzy Leszczyk zmarnował trzy sytuacje sam na sam. Oni wyszli na prowadzenie, a drugiego gola wbili nam w doliczonym czasie gry. Mimo 0:2 u siebie nie poddaliśmy się. Rewanż, ze względu na trudne zimowe warunki w Mińsku, rozgrywaliśmy w Tbilisi. Darek Dziekanowski szybko dał nam prowadzenie. Później mieliśmy multum sytuacji, ale nie zamieniliśmy żadnej na gola.

Miał pan już 31 lat, gdy wyjechał za granicę. Trochę późno.

Trafiłem do belgijskiego Sint-Truidense. Przyjechałem i w drużynie był młody chłopak, który na treningach bardzo się wyróżniał. Po pierwszych zajęciach powiedziałem prezesom: „On jest tak dobry, że wy go tutaj dłużej nie utrzymacie. Po sezonie na bank odejdzie”. Wie pan, kto to był? Marc Wilmots. Po sezonie przeniósł się do Mechelen, później do Standardu Liege, a następnie do Schalke 04, gdzie był ważną postacią i wygrał nawet z tym klubem Puchar UEFA. On już jako nastolatek był wysoki, niebywale sprawny, a przy tym świetny technicznie i znakomicie grał głową.

Z wielką piłką zetknął się pan też jako trener ŁKS-u. W 1998 roku niespodziewanie zdobyliście mistrzostwo Polski, a później dzięki temu w II rundzie kwalifikacyjnej trafiliście na wielki Manchester United.

Pamiętam konferencję prasową w Irish Pubie przy Piotrowskiej. Siadamy, obok mnie Alex Ferguson. Wymieniliśmy kilka zdań. Ale gdzie ja tam pasowałem, by siedzieć obok niego? Wydał mi się sympatycznym, takim po prostu fajnym gościem. Ale to było przed rewanżem. Kiedy lecieliśmy do Anglii, wszyscy zastanawiali się, czy przegramy czterema czy pięcioma golami. U nich jeden zawodnik był wart więcej, niż cały ŁKS. Na skrzydłach Ryan Giggs i David Beckham, w środku Paul Scholes i Roy Keane, w bramce Peter Schmeichel. Kapitalna paka.

My z kolei byliśmy osłabieni: po sezonie odeszli Mirosław Trzeciak i Tomasz Kłos, nie mógł zagrać Marek Saganowski. Na Old Trafford nie było wielkiego wstydu. Przegraliśmy 0:2. W rewanżu w Łodzi udało nam się bezbramkowo zremisować, a mogło być jeszcze lepiej, bo dobrej okazji nie wykorzystał Rafał Niżnik. Biorąc pod uwagę, że zawodnicy United nie przegrali w tamtym sezonie Ligi Mistrzów żadnego meczu i wygrali całe rozgrywki, można uznać ten remis za spore osiągnięcie.

Mówił pan, że Widzew był wystarczająco silny, by w 1985 roku wywalczyć Puchar UEFA. A czy reprezentacja Polski w mistrzostwach świata w Hiszpanii w 1982 roku mogła ugrać więcej w przegranym ostatecznie 0:2 półfinale z Włochami?

Oczywiście, że tak. Za kartki pauzował u nas Zbigniew Boniek. To tak, jakby u nich nie było Paolo Rossiego. Można było też dyskutować, czy trener Antoni Piechniczek nie popełnił błędu, nie wystawiając w tym meczu Andrzeja Szarmacha. Boniek opowiadał nam, że bramkarz Włochów, Dino Zoff, gdy dowiedział się, że zaczniemy bez Szarmacha, dziękował Panu Bogu, bo on w prawie każdym poprzednim meczu Polska – Włochy strzelał mu gola. My w tym półfinale też mieliśmy swoje okazje, jednej nie wykorzystał Janusz Kupcewicz.

Nie pomogły nam też warunki w pokoju. W Hiszpanii wtedy panowały pożary, było gorąco, a mieliśmy hotel bez klimatyzacji. Proszę sobie wyobrazić, jak się czuliśmy. Zamiast odpoczynku, katorga. Okna pozasłaniane, rolety opuszczone, spaliśmy nago na schłodzonym prześcieradle. Pięć minut i było już suche. Nie można było mówić o jakiejkolwiek odnowie. Dopiero dzień przed meczem o brązowy medal z Francją polecieliśmy do Alicante, gdzie dało się normalnie pospać.

Polska zaczęła tamten turniej w Hiszpanii źle: od bezbramkowych remisów z Włochami i Kamerunem. Sytuacja była trudna, a trzecim spotkaniu, przeciwko Peru, pan nagle musiał wejść na boisko z ławki za kontuzjowanego Jana Jałochę. Był stres?

Tak, i to przeogromny. Miałem w głowie, jaka jest presja w kraju. Wielu dziennikarzy zdążyło nas już po tamtych dwóch remisach spisać na straty. Mimo że, wchodząc na boisko, miałem 45 meczów w kadrze, czułem się w tamtym momencie jak nowicjusz. Miałem też w głowie, co stało się we wrześniu 1977 roku w Wołgogradzie. Przegraliśmy 1:4 z ZSRR, a ja, młody, 22-letni chłopak, grałem wtedy na wielkiego Olega Błochina, czołowego piłkarza Europy. Chciałem się z nim trochę pościgać, ale nie miałem szans. Po porażce trener Jacek Gmoch uznał mnie za winnego i wyleciałem z kadry na pewien czas. Nie było mnie na mundialu w Argentynie.

Dlatego podczas mundialu w Hiszpanii, wchodząc na boisko w meczu z Peru, mówiłem do siebie: „Żeby tylko nie popełnić błędu, który sprawi, że odpadniemy”. Czułem, że nie miałbym wtedy po co wracać do Polski. To był dla naszej reprezentacji trudny okres. W stanie wojennym nikt nie chciał z nami grać i efekt był taki, że trochę nie wiedzieliśmy, na jakim poziomie naprawdę jesteśmy. Akcja bramkowa na 1:0 zaczęła się ode mnie, gola strzelił Smolarek. Wtedy poczuliśmy luz i zaczęliśmy grać swój futbol, wygrywając tamten mecz 5:1. Efekt był znakomity, bo ostatecznie zostaliśmy trzecią drużyną świata.

A dziś jak ocenia pan reprezentację Polski i jej szanse w barażach do EURO 2024?

Nie potrafię sobie wyobrazić, żebyśmy nie przeszli Estonii, tym bardziej, że zagramy na Stadionie Narodowym. Później wyjazd i pewnie Walia, może Finlandia. Będzie ciężko, ale my w całej tej dyskusji o kadrze nie możemy zapominać, że mamy ciągle zawodników, którzy są ważnymi postaciami silnych lub bardzo silnych europejskich klubów: Piotra Zielińskiego, Roberta Lewandowskiego, Sebastiana Szymańskiego czy Wojciecha Szczęsnego. Oni muszą dać w najważniejszych momentach trochę więcej reprezentacji. Mam nadzieję, że pokaże to przede wszystkim Zieliński i zacznie częściej występować w kadrze tak, jak sporo razy grał w barwach Napoli. Wtedy będzie dobrze.

Fot. Imago / Grzegorz Michałowski / Radosław Jóźwiak

WIĘCEJ O DERBACH ŁODZI:

 

 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

15 komentarzy

Loading...