Pogoń miałaby bliżej na wyjazd do FC Groningen niż ma do Mielca. Stal krótszą podróż niż do Szczecina odbyłaby na północ Serbii. Wznowienie Ekstraklasy ma także wymiar geograficzny. Dlatego czas porozmawiać o mapie polskiego futbolu.
Ruszyli. Miarowy warkot autokarowych silników znów słychać na autostradach, ekspresówkach i drogach krajowych całej Polski. Zgodnie z rozpisanym terminarzem co tydzień udawać się w podróże będą piłkarze, sztaby szkoleniowe, działy medialne, dziennikarze, sędziowie, obsługa telewizyjna i kibice. To dobry powód, by porozmawiać o piłkarskich mapach. Bo wznowienie Ekstraklasy ma także wymiar geograficzny.
Manuel Junco, były dyrektor sportowy Wisły Kraków, stwierdził kiedyś, że Polska nie jest łatwym krajem do skautingu zawodników, bo na obserwację z Krakowa do Szczecina jest tak samo daleko, jak do Zagrzebia. Przesadził tylko nieznacznie. Według aktualnych połączeń drogowych oba polskie miasta dzieli 648 kilometrów. Do stolicy Chorwacji trzeba najkrótszą trasą liczyć niemal sto kilometrów więcej. Różnica faktycznie nie jest jednak szokująca, a spostrzeżenie intrygujące.
Można więc pójść tym tropem dalej. Zapomnieć na chwilę o granicach państwowych i trzymając się tym razem ściśle map drogowych dojść do wniosku, że Pogoń Szczecin miałaby bliżej na wyjazdowy mecz z FC Groningen (698 kilometrów), niż ma ze Stalą Mielec (777). Że Stal bliżej niż do Szczecina miałaby na starcie z Vojvodiną Nowy Sad (759 kilometrów). Albo, że Jagiellonia Białystok, pokonując ten sam dystans, jaki ma do Szczecina (754), tylko na północ, zatrzymałaby się głęboko w Estonii. Nie dla wszystkich logistyka gry w Ekstraklasie jest łaskawa.
18 TYSIĘCY NA LICZNIKU
Podróżując w całym sezonie na mecze wyłącznie po drogach i zakładając, że po każdym spotkaniu wracałaby do domu, Pogoń Szczecin ma do pokonania w rozgrywkach ligowych ponad osiemnaście tysięcy kilometrów. Przy siedemnastu wyjazdowych meczach, daje jej to średnio tysiąckilometrową podróż (tam i z powrotem) na jedno spotkanie. „Rzut beretem” to w przypadku Portowców wyjazd krótszy niż 300 kilometrów w jedną stronę. W sezonie ma takie tylko trzy: do Poznania, Grodziska Wielkopolskiego i Lubina. Na wszystkie pozostałe musi się tarabanić przez pół Polski. Żeby była skala porównawcza: pokonując 231 kilometrów, czyli tyle, ile Pogoń ma na najbliższy wyjazd, piłkarze Ruchu Chorzów dostaną się na jedenaście z siedemnastu stadionów, jakie mają do odwiedzenia w lidze. Inaczej mówiąc, gracze Niebieskich mają tylko sześć dłuższych wyjazdów niż najbliższy Pogoni. Tylko trochę mniej tułają się po Polsce gracze Jagiellonii, którzy na koniec sezonu będą mieć na liczniku niemal szesnaście tysięcy kilometrów. Świat nie jest sprawiedliwy.
Na drugim biegunie są oczywiście kluby z drugiego bieguna mapy Polski. Jeśli chodzi o skumulowany dystans przebyty w sezonie, najmniej paliwa powinni spalić w klubach łódzkich, które pokonają tylko niespełna 7700 kilometrów, czyli grubo ponad dwa razy mniej niż ligowi rywale z Białegostoku czy Szczecina. Najdalszy wyjazd zawodników Widzewa i ŁKS-u to tylko 470 kilometrów. Nie aż tak wiele, w porównaniu do przeszło siedmiuset, które mają do pokonania niektóre kluby, by spotkać się na półtorej godziny i poharatać w gałę.
Wynik klubów łódzkich nie dziwi, biorąc pod uwagę, że miasto znajduje się niemal w samym środku Polski. Środek Ekstraklasy wypadłby jednak na południe od Łodzi. Mapa najwyższej ligi w obecnym sezonie ma wyraźny przechył w tym kierunku. Rozciągając ją pomiędzy osiemnastoma ligowymi ośrodkami, uzyska się kształt o powierzchni 71500 kilometrów kwadratowych, czyli ledwie 23% powierzchni kraju. Ci, którzy znajdują się poza powstałą figurą, mają pełne prawo czuć się wykluczeni.
LOGISTYCZNY KOMFORT ŚLĄZAKÓW
Dlatego być może największy logistyczny komfort mają nie kluby z Łodzi, a te z Górnego Śląska. Zwłaszcza Ruch. Wprawdzie musi z rzadka ruszyć w naprawdę dalekie podróże, przez co kilometrowo wypada minimalnie gorzej od ŁKS-u i Widzewa, ale za to ma aż pięć wyjazdów w obrębie stu kilometrów – Widzew i ŁKS tylko jeden, gdy rozgrywają derby miasta – a aż dziewięć w promieniu dwustu kilometrów – kluby łódzkie tylko pięć. Gdy więc gracze Niebieskich wsiadają do autokaru, to zwykle tylko na chwilę.
Można by to uznać za statystyczną ciekawostkę, w dodatku zbyteczną, ale dla trenerów poszczególnych klubów, w skali sezonu, albo kilku, tego typu różnice mogą mieć znaczenie. Ponad dziesięć tysięcy kilometrów więcej do pokonania to więcej godzin spędzonych w autokarach, więcej zarwanych nocy, mniej treningów na własnym terenie, mniej dni spędzonych z rodziną. Na wynik pojedynczego meczu pewnie nie ma to kluczowego znaczenia, ale w skali kilku lat, na komfort grania czy trenowania w danym miejscu i wynikające z niego zmęczenie psychiczne, poczucie wypalenia, tego typu realia mogą już wpływać.
NIEKORZYSTNY UKŁAD AWANSÓW I SPADKÓW
Pogoń jest przyzwyczajona do przebywania na rubieżach polskiej piłki i związanych z tym niedogodności, bo w Ekstraklasie nigdy nie zagrał klub z miasta wysuniętego na zachód dalej niż Szczecin – przez moment szansę na to miała Flota Świnoujście. Ale, co nie aż tak częste, w tym sezonie Pogoń jest jednocześnie także północnym wierzchołkiem polskiej elity piłkarskiej. Po zeszłorocznym spadku Lechii Gdańsk z Ekstraklasy i wcześniejszym opuszczeniu jej przez Arkę Gdynia najdalej wysunięte na północ pasmo kraju, od Szczecina i Białegostoku wzwyż, pozbawione jest piłki na najwyższym polskim poziomie. Spadek Lechii oraz Miedzi Legnica sprawił, że Pogoń w tym sezonie jeździ jeszcze dalej niż zwykle, bo choć do Gdańska i na Dolny Śląsk wcale nie było ze Szczecina blisko, to jednak wyraźnie bliżej niż do Krakowa (gdzie gra Puszcza Niepołomice), czy Chorzowa. Tylko te dwie zmiany w lidze wydłużyły podróże Pogoni o ponad tysiąc kilometrów.
Tegoroczny zestaw Ekstraklasy jest zresztą wyjątkowo niekorzystny dla klubów z północy kraju. Jeśli rozrysować linię dokładnie przez środek Polski, dzieląc ją na północ i południe, okazałoby się, że z północnej części kraju jest dziś w lidze tylko pięć na osiemnaście klubów. Stanowi to 28% całej stawki. To najgorszy wynik od 17 lat, gdy w szesnastozespołowej lidze grały cztery kluby z szeroko pojętej północy. A przecież jeszcze trzy lata temu siły rozkładały się niemal po połowie – w latach 2018-2021 w Ekstraklasie grało siedem klubów z północy i dziewięć z południa. Przy czym warto podkreślać, że tylko przy stosowaniu tego zerojedynkowego podziału i bez rozdrabniania się na pojęcia typu „centralna Polska”. W tym ujęciu Warszawa jest na północy kraju, a Łódź na jego południu.
Ostatni raz w polskiej lidze idealna równowaga między regionami północnym i południowym panowała w sezonie 2005/2006. Wówczas w elicie występowały dwa kluby warszawskie – Legia i Polonia, a poza nimi Wisła Płock, trzy drużyny z Wielkopolski – Lech Poznań, Amica Wronki i Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski, Arka Gdynia i Pogoń Szczecin. Taka sytuacja miała miejsce jeszcze tylko w sezonie 1999/2000. Nigdy w powojennej historii Polski, czyli w obecnych granicach kraju, nie miała miejsca sytuacja, w której w Ekstraklasie byłoby więcej klubów z północy niż z południa.
Zdarzały się natomiast jeszcze wyraźniejsze niż obecnie przewagi południa. W sezonie 1991/92 kluby z nizinnej części państwa stanowiły ledwie 22% Ekstraklasy, a historyczny rekord przypada na sezon 1968/1969, gdy w czternastozespołowej lidze tylko Legia Warszawa i Pogoń Szczecin pochodziły z miast leżących na północy. W najwyższej lidze występowały wtedy m.in. dwa kluby z Bytomia, ROW Rybnik, Stal Rzeszów, czy Zagłębie Sosnowiec.
MISTRZOWIE POLSKI KOŃCZĄ SIĘ NA POZNANIU
Ma to też odbicie w historycznych tabelach. Mistrzem Polski nigdy nie był żaden klub z miasta położonego na północ od Poznania. Wśród osiemnastu klubów, które sięgały kiedykolwiek po to trofeum i wciąż funkcjonują w granicach Polski, czternaście jest z południa kraju. Sukcesy umownej północy i tak rozdzieliły między siebie kluby warszawskie i poznańskie. Inaczej jest z Pucharami Polski, po które sięgały także Arka Gdynia, Lechia Gdańsk, Zawisza Bydgoszcz, Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski, Amica Wronki, Wisła Płock czy Jagiellonia. W tych rozgrywkach głównie za sprawą Legii, która wygrywała je dwadzieścia razy, przewagę ma północna część kraju. Już jednak w tabeli wszech czasów Ekstraklasy w pierwszej dziesiątce są z niej tylko trzy kluby, a w pierwszej dwudziestce sześć.
Taki nierównomierny rozkład najsilniejszych klubów o tyle nie może dziwić, że odpowiada tendencjom wykraczającym daleko poza piłkę. Już kilka lat temu alarmowano, że utarty podział na „Polskę A i B”, wytyczany mniej więcej na wschód i zachód od Wisły, wkrótce może przestać obowiązywać. Po kilkunastu latach pompowania pieniędzy głównie w Polskę wschodnią zaczęto zauważać, że przy zachowaniu obecnych tendencji wkrótce to słabo zaludnione tereny wiejskie na północnym zachodzie mogą zacząć odstawać od reszty kraju. Także samo rozmieszczenie ludności w Polsce sugeruje, że przewaga południa nie jest niczym dziwnym. Najgęściej zaludnione województwa – śląskie, małopolskie, łódzkie, mazowieckie i dolnośląskie mają dziś w Ekstraklasie 12 na 18 klubów, czyli 2/3 całej stawki. Najmniej zaludnione – warmińsko-mazurskie, podlaskie, lubuskie, zachodniopomorskie i lubelskie – ledwie dwa. Nic dziwnego, że Białystok i Szczecin są na tym tle samotnymi wyspami, z których na każdy stadion jest daleko.
SILNE RODZYNKI Z PÓŁNOCY
Są też jednak jakieś pozytywy tej sytuacji. O ile wyludniają się całe regiony, o tyle same ich główne ośrodki raczej się rozwijają. Następuje kumulacja potencjału w jednym miejscu, całościowo patrząc niekoniecznie korzystna, ale sprawiająca, że większość polskich miast wojewódzkich w ostatnim ćwierćwieczu wyraźnie poszła do przodu. W dziesiątce najludniejszych miast Polski, północ kraju ma dziś delikatną przewagę – sześć do czterech. Dalej już wyraźnie słabnie: dziewięć w czołowej dwudziestce, dwanaście w trzydziestce, dwadzieścia jeden w 50.
Nie będzie zbyt ryzykowne przełożenie tego na futbol: w północnej części kraju jest mniej klubów, za to często silnych, o znaczeniu ponadregionalnym. Lech, Pogoń, Jagiellonia, Legia, ale też kluby trójmiejskie, nie są tylko klubami swoich miast, czy nawet części miast, jak często bywa na południu, lecz całych regionów. Ma to wpływ na zasysanie potencjału finansowego, sponsorskiego, kibicowskiego, czy piłkarskiego z całej okolicy, podczas gdy na południu panuje pod tym względem ostra konkurencja. W ostatnich latach objawiało się to dość regularnie jakościową przewagą północy. W sezonie 2016/17 kluby z tej części kraju obsadziły całą pierwszą czwórkę. Na ostatnich jedenaście edycji Ekstraklasy tylko dwie przypadły klubom z południa – Piastowi Gliwice i Rakowowi Częstochowa. Teraz o mistrzostwo walczy sześć klubów, lecz tylko dwa południowe. Inaczej mówiąc: cztery z pięciu ekstraklasowych klubów z północnej części kraju bije się o tytuł, a jedynie Warta jest w dolnej części tabeli.
OŚ NIERÓWNOŚCI POLSKIEGO FUTBOLU
Dlatego wydaje się, że w polskiej piłce zdecydowanie większy sens ma mówienie o podziale północ-południe, a nie wschód-zachód. Przez lata podkreślano piłkarską zapaść ściany wschodniej. Podkreślano, jak dawno klubu w elicie nie miało Podkarpacie, dopóki nie pojawiła się w niej ponownie Stal Mielec. Mówiono o problemach Lubelszczyzny, gdy akurat nie mogła być wdzięczna Górnikowi Łęczna. Białystok przedstawiano jako rodzynek na mapie. Wzdłuż osi wschód-zachód polska piłka jest jednak znacznie bardziej wyrównana niż północ-południe. Dziś w lidze jest dokładnie po dziewięć klubów ze wschodniej i zachodniej połowy kraju. Najdalej wysunięty na wschód mistrz, czyli Stal Mielec, jest znacznie wyraźniej na wschodzie, niż Poznań na północy. W czołowej dwudziestce tabeli wszech czasów jest osiem klubów ze wschodu i dwanaście z zachodu.
To raczej nie tędy przebiegają największe nierówności polskiego futbolu. Wystarczy zresztą spojrzeć, jakie województwa najdłużej czekają na Ekstraklasę: lubuskie jako jedyne nie miało jej nigdy, dalej opolskie, czyli południowe, nieobecne od 41 lat. A poza nim: warmińsko-mazurskie (22 lata), kujawsko-pomorskie (9 lat). Na cztery czekające naprawdę długo, trzy są z północy. A w strefie barażowej I ligi jest Odra Opole, nie Stomil Olsztyn, Stilon Gorzów Wielkopolski, czy Zawisza Bydgoszcz. Jeśli któryś region ma perspektywy, by w najbliższym czasie przerwać oczekiwanie, to zdecydowanie województwo opolskie.
Bardzo zbliżona jest zresztą sytuacja na niższych szczeblach rozgrywkowych. W obecnej I lidze gra pięć klubów z północnej połowy Polski i trzynaście z południowej. II liga jest rozłożona bardziej równomiernie, ale i tak południe reprezentuje jedenaście na osiemnaście klubów. W Szczecinie czy Białymstoku nie mogą więc w najbliższym czasie liczyć na wyraźną poprawę sytuacji w sąsiedztwie. Mogą się pojawić pojedyncze kluby, do których będzie trochę bliżej, jak zespoły z Trójmiasta, czy nawet liderująca w II lidze Kotwica Kołobrzeg (Pogoń miałaby do niej tylko 130 kilometrów!). Ale trudno liczyć na szerszą zmianę trendu. A przy niekorzystnym układzie awansów i spadków zawsze może być gorzej. Gdyby Ruchowi i Koronie udało się obronić byt kosztem np. Warty i Widzewa, a do ligi weszłyby Wisła Kraków, GKS Tychy i Motor Lublin, na licznik autokaru Pogoni w skali roku doszłoby dodatkowe 1600 kilometrów i przebieg na cały sezon zakręciłby się wokół dwudziestu tysięcy.
A jeśli kiedyś zdarzy się, że w lidze jednocześnie zameldują się Stal, Bruk-Bet Termalica Nieciecza, Motor Lublin i Górnik Łęczna, Pogoń będzie miała cztery wyjazdy dłuższe niż siedemset kilometrów. Mielec nie jest zresztą najgorszym, z punktu widzenia szczecińskiego, możliwym wyjazdem. Jeśli zdołałby wrócić do Ekstraklasy klub z Rzeszowa – rok temu Stal była całkiem blisko – Pogoń musiałaby już ruszyć w podróż niemal ośmiusetkilometrową. Absolutnie najgorsza, z perspektywy szczecińskiej logistyki, byłaby jednak odbudowa Stali Stalowa Wola na poziom Ekstraklasy. Według Map Google’a najkrótszą trasą dotarcie tam wymagałoby od Pogoni pokonania 843 kilometrów (tyle, ile do Rotterdamu, miasta partnerskiego Szczecina). Są więc możliwe konfiguracje, które sprawiłyby, że Pogoń czułaby się w Ekstraklasie, jakby faktycznie grała w Eredivisie. Ale czego się nie robi, by zostać pierwszym, który wywiezie mistrzostwo Polski ponad 52. równoleżnik? Jagiellonia tej wiosny też będzie miała na to chrapkę. Świętowanie w autokarze byłoby naprawdę długie.
Czytaj więcej o polskiej piłce:
- Wychował się w raju, strzela nieziemskie bramki. Nene i opowieść o Azorach
- Wielkie plany, rozczarowujące wyniki. Czy dokonania Mariusza Rumaka są oceniane niesprawiedliwie?
- Oshima: Pracowałem jako barman. Myślałem, że z piłki nic już nie będzie [WYWIAD]
- Mistrzem Śląsk, Jagiellonia albo Raków. Legia i Lech bez szans
- Kontrakt Banasika, transfery, odrzucone oferty. Max Kothny przed wiosną GKS-u Tychy
Fot. Newspix