Poprzedniej zimy Oskar Kwiatkowski dokonał rzeczy historycznej – został pierwszym polskim mistrzem świata w historii snowboardu alpejskiego, gdy w gruzińskim Bakuriani wygrał zawody w równoległym slalomie gigancie. W tym planował walczyć o Kryształową Kulę, ale nie wszystko poszło po jego myśli. Jak jednak podkreśla – rozkręca się, a przed nim wciąż najważniejsze zawody. Znów historyczne, bo po raz pierwszy w dziejach do Polski zawita snowboardowy Puchar Świata, który w dniach 24-25 lutego odbędzie się w Krynicy. Czy rywale pytają go o to, jak wygląda tamtejszy stok? Jak w oczach Polaków zmienił się wizerunek snowboardu? I czemu zastanawia się nad redukcją masy?
SEBASTIAN WARZECHA: Zdobycie mistrzostwa świata coś w twoim życiu zmieniło? Zwiększyła się na przykład presja, jaką odczuwasz?
OSKAR KWIATKOWSKI: Nie zauważyłem, żeby była większa. Nikt zresztą jej na mnie nie nakłada. Wiadomo, że troszkę się zmieniło, nieco więcej było o mnie słychać po sezonie. W lecie za to było spokojniej, bo wtedy nikt nie zaprząta sobie głowy sportami zimowymi. A teraz jest już nam w sumie łatwiej, nawet nie musimy się gimnastykować, żeby było słychać o snowboardzie. Jesteśmy już na tyle znani, że media często o nas wspominają.
Wiem, że przedstawicielom sportów zimowych o to trudno, bo nosicie kask i gogle, ale na ulicy nikt cię jeszcze nie zaczepiał?
Pojedyncze przypadki były. Głównie w Zakopanem, poza nim raczej nikt mnie przesadnie nie rozpoznaje.
O poprzednim sezonie mówiłeś, że podchodziłeś do niego bez planu i ten sam się układał, gdy przychodziły dobre wyniki. Przed tą zimą deklarowałeś, że chcesz powalczyć o Kryształową Kulę. Co poszło nie tak, że te plany trzeba przełożyć?
Faktycznie, założyłem sobie tę walkę o Kryształową Kulę. Głównie dlatego, że sezon temu mi się to nie udało i w klasyfikacji giganta byłem ostatecznie trzeci. A czego zabrakło? Trochę mam niedosyt wspólnego ściągania z innymi reprezentacjami podczas treningów. W poprzednim sezonie udało nam się zgrać terminy chociażby ze Szwajcarami i to była udana współpraca. Zresztą po ich wynikach również widać, że im tego brakuje. Dario Caviezel, który został wicemistrzem świata w Bakuriani, też mi mówił nieraz, że teraz gubi się w czasie zawodów.
Czyli zgrupowanie w Laponii, które odbyliście, mimo wszystko nie było idealnym rozwiązaniem?
Niekoniecznie, bo Finlandia to bardzo dobre miejsce do treningu. Byliśmy sami na stoku, a warunki były wręcz idealne. Jeżdżąc na treningach czułem, że jestem szybki. Światowa czołówka jest bardzo mocna i trzeba zrobić znakomite przejazdy, by przejść kwalifikacje i wejść do TOP 16. Z tym w sumie zresztą nie mam wielkiego problemu, dopiero przejście 1/8 finału było dla mnie trudne – na razie tej zimy udało się to raz i to w czasie ostatniego Pucharu Świata w Simonhöhe.
Poza tym od początku sezonu często było blisko. W pierwszych zawodach przegrałem o cztery setne sekundy z Benjaminem Karlem [mistrz olimpijski z Pekinu – przyp. red.] w gigancie. Potem zabrakło dwóch setnych w Scuol, gdzie wygrałem rok temu. W Pamporowie w Bułgarii było osiem setnych w slalomie, tam przegrałem z Andreasem Prommeggerem [trzykrotny mistrz świata, w tym w slalomie z Bakuriani z 2023 roku – przyp. red.]. Takich drobiazgów cały czas mi brakowało. W końcu w tym Simonhöhe przeszedłem tę 1/8, ale potem popełniłem błąd podczas przejazdu i skończyłem szósty. Jest już jakiś progres, ale nie było wejścia w sezon z przytupem, jak rok temu.
Stawka z roku na rok jest mocniejsza? Widać w niej w końcu stare nazwiska, ale na przykład pierwszy raz w karierze zawody PŚ wygrał Lee Sang-ho, po kilku latach na podium stanął Radosław Jankow, do tego jak zwykle jest mnóstwo Austriaków i Włochów.
Lee jest wicemistrzem olimpijskim z Pjongczangu, to mocny zawodnik. Ogółem jednak jestem faktycznie pod wrażeniem Włochów i Austriaków, bo w męskiej kadrze – co podkreślam, bo kobiecego snowboardu aż tak po prostu nie śledzę – mają niesamowicie mocną ekipę. Oni stworzyli fajną grupę, razem ścigają się i rywalizują na treningach. Dla nich wejście na zawody to normalka, świetnie się potem czują i są niezwykle mocni.
W sześciu z dziewięciu Pucharów Świata w tym sezonie Austriacy i Włosi zajmowali całe podium. Tylko raz nie wygrał któryś z nich.
Tak, wymieniają się między sobą, ale zawsze są na podium. To jest naprawdę imponujące. A wspomniany Lee Sang-ho właściwie odkąd zdobył medal w Pjongczangu to jest mocny. Jankow też, on miał problemy z kręgosłupem, przeszedł operację. W tym roku nie trapią go już żadne kwestie zdrowotne i u siebie stanął na podium.
Często mówiłeś, że u was właściwie każdy może każdego pokonać…
Poziom jest faktycznie bardzo równy. Jak mówiłem – w tym roku przegrywałem tu o cztery, tu o dwie setne. To są grosze. Mało brakowało, więc mnie to frustrowało. Jakbym dostał po tyłku tak, żeby ktoś mi odjechał chociaż o pół tyczki, to przyjąłbym tę porażkę łatwiej. Na początku było mi trudno, bo wjeżdżałem na metę i nawet nie wiedziałem, kto wygrał, dopiero po spojrzeniu na tablicę widziałem, że minimalnie przegrałem. To bardzo denerwowało.
Przed tym sezonem poza innymi przygotowaniami, testowałeś też zmiany w sprzęcie. O co chodziło?
Zostałem na tych samych deskach, ale próbowałem ich różnych wariantów, ostatecznie wybrałem nieco inne. Już w czasie sezonu wróciłem na moment do starego sprzętu, ale on w tej chwili nie jest tak sprężysty i ostatecznie znów sięgnąłem po te deski, które „wytestowałem” i które moim zdaniem były najlepsze. W Simonhöhe już faktycznie zaczęło to grać, bo byłem czwarty po kwalifikacjach i skończyłem szósty. Jest progres.
Forma zdaje się rosnąć i to akurat przed najważniejszym dla was startem.
Tak, jestem bardzo pozytywnie nakręcony, bo z zawodów na zawody jest coraz lepiej. Wiadomo, były po drodze przygody, ale teraz to szóste miejsce mnie zbudowało przed rywalizacją na Jaworzynie Krynickiej.
Przygody?
Na przykład Bad Gastein, tam skończyłem 24. i nie przeszedłem kwalifikacji. W Davos – to jeszcze w zeszłym roku – też mi nie poszło. W Pamporowie jednego dnia wszedłem do „16”, ale drugiego już nie. Jak to w sporcie, czas ma bardzo duże znaczenie, a niuanse decydują o końcowym sukcesie. Były po drodze lepsze i gorsze momenty, ale po Pamporowie forma szła już tylko w górę.
Zastanawiam się, jak patrzysz w tej chwili na obie konkurencje. Gigant, wiadomo, to twoja specjalność. Ale w poprzednich latach mówiłeś jeszcze, że slalom to dla ciebie dodatek. Nadal tak jest, czy jednak traktujesz go już jako istotną część sezonu? W końcu jest potrzebny, jeśli chce się walczyć o tę „dużą” Kryształową Kulę.
Ja bardzo lubię slalom, jest bardziej dynamiczny, więcej się dzieje. Trzeba trochę inaczej jechać. Może muszę po sezonie zejść z nieco masy mięśniowej, właściwie w ogóle z masy, bo jestem nieco za ciężki, jeśli chodzi o slalom. Z kolei w gigancie to jest mój atut i trzeba znaleźć złoty środek, aby mieć dynamikę i łapać prędkość.
Chodzi o skręty? Trudniej jest nad nimi zapanować przy większej masie?
Traci się nieco dynamikę, nie ma takiej łatwości zmiany krawędzi. Są też jednak różne warunki, czasem może to być przewagą, czasem niekoniecznie. W tym roku są jednak głównie takie slalomy, że trzeba mieć dynamit w nogach, szybciej przeskakiwać z tych skrętów. W gigancie jest nieco inaczej, dłużej utrzymujesz się na krawędzi, jest to bardziej rozłożone. Do tego jestem dobrze przygotowany.
Wspomnieliśmy już, że teraz czeka was najważniejszy punkt sezonu. Historyczny, pierwszy Puchar Świata w Polsce, w Krynicy. Zakładam, że czekasz na niego od momentu, gdy ogłoszono, że w ogóle będzie mieć miejsce?
Dokładnie tak. Fajnie, że to już tak blisko. Teraz jestem w Krynicy na Jaworzynie na treningach. Cieszę się, że mamy możliwość potrenowania tutaj przed historycznym Pucharem Świata. W ośrodku jest wiele różnorodnych tras, ale trasa 2A, na której odbędą się zawody, jest wręcz wymarzona dla snowboardu alpejskiego. Slalom gigant równoległy jest niezwykle widowiskową i dynamiczną konkurencją, a właśnie na tej trasie, ze względu na jej ukształtowanie, walka będzie trwać od początku do końca. Już nie mogę się doczekać, aż zobaczę naszych kibiców na mecie. Cieszę się, że w ten sposób możemy przybliżyć ten piękny sport Polakom i wspólnie stworzyć niesamowite widowisko.
Jak ta trasa wygląda? Wspominałeś przy kilku okazjach, że ci odpowiada, ale przed tymi treningami jeździłeś po niej ledwie kilka dni.
W sumie mieliśmy kilka treningów na Jaworzynie i to na pewno daje nam przewagę oraz możliwość obycia się z trasą. Teraz do czasu zawodów Pucharu Świata jeszcze tu trochę pojeździmy. Stok jest fajny, mógłbym go chyba przyrównać do tego, co jest w słoweńskiej Rogli, może jedynie nie ma takich przełamań jak tam. Nie jest stromy, nie jest też płaski, tak pomiędzy, opada równo. To super sprawa dla kibiców, bo można widzieć zawodników od samego startu. Do tego to długa trasa, na treningu przejazd wychodzi nam w okolicach 50 sekund, bywa że nawet dłuższy. Jak na nasze standardy to dużo – w Pucharze Świata z reguły jeździmy czterdzieści kilka sekund.
Więcej okazji do popełnienia błędów.
Tak, ale też więcej dystansu do nadgonienia błędów, gdyby ktoś jakiś popełnił. A to się zdarza.
Rywale dzwonią, pytają o stok?
Dzwonić nie dzwonią, ale gdy wrzucę jakąś relację, to od razu pytają: „czy to ten stok?”. Na zawodach też dopytują, do czego bym go porównał, jaki jest ten stok i tak dalej. Są bardzo ciekawi, ale też podekscytowani, że jest nowy punkt na mapie Pucharu Świata, bo to zawsze pozytywnie działa na wszystkich. Nie ma u nas szaleństw z tymi Pucharami Świata, nie mamy ich tak dużo, by nam wychodziły bokiem. Chciałoby się mieć więcej możliwości do wygrywania.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
W tym sezonie zawody Pucharu Świata odbywają się jedynie w siedmiu krajach.
Tak, do tego nie ma niestety żadnych zawodów poza Europą. Mieliśmy mieć – zresztą teraz, przed Krynicą – jeden wyjazd do Kanady, ale organizatorzy odwołali ten start. W lutym mamy przez to tylko Krynicę. W styczniu grafik był napięty, co chwila starty, a teraz jest taka cisza.
Wracając do Krynicy, trzeba by stwierdzić, że nie tylko dla rywali, ale i dla ciebie był to wcześniej obcy stok.
Tak, dopiero dziś na treningu uświadomiłem sobie, że moja pierwsza Olimpiada Młodzieży była tam, ale na stoku obok tego startowego, na którym teraz jeździmy. To był 2009 rok, już piętnaście lat temu. Od tamtego czasu w Krynicy nie było zawodów snowboardowych takiej rangi, dlatego bardzo się cieszę, że będziemy mogli się tu ścigać z najlepszymi na świecie. Jeśli chodzi o miasto i o stoki, to bardzo mi się tu podoba, to mocno konkurencyjne miejsce dla Zakopanego. A tu można i w centrum Krynicy, i na Jaworzynie Krynickiej, gdzie jest kompleks stoków. Jaworzyna to prężnie rozwijający się ośrodek, który jest ważną bazą treningową dla narciarzy i snowboardzistów alpejskich, gdzie odbywa się wiele zawodów. To także dla mnie ważny partner, który wspiera moją karierę sportową.
Czyli możemy mieć nadzieję, że te zawodowe sporty zimowe się nieco po Polsce rozleją? Zakopane ma skoki narciarskie, ma też trasy biegowe. Inne ośrodki w kraju mogłyby przyjąć resztę dyscyplin.
Krynica nie ma skoczni, więc to odpada (śmiech). Chciałbym, by powstał tu jakiś klub, żeby dzieci miały możliwość trenowania deski alpejskiej. Naprawdę jest tu sporo stoków. W Zakopanem istnieje już szkoła sportowa, gdzie deskę trenuje ponad 20 dzieciaków. Słyszałem też, że w Szczyrku trener próbuje rozwinąć sekcję snowboardu właśnie w szkole sportowej. Fajnie, że coś się dzieje, jakby doszła ta Krynica, byłoby super. W snowboardzie warunki na pewno są lepsze i łatwiej jest go trenować, niż narciarstwo alpejskie.
Uważasz, że wyniki twoje czy na przykład Oli Król – która teraz akurat przebywa na urlopie macierzyńskim – pomagają w tym rozwoju snowboardu alpejskiego w Polsce? Że jesteście motorami napędowymi tego sportu, możecie go rozwinąć?
Myślę, że tak. Jeśli będziemy odnosić sukcesy i będzie tego więcej w mediach, to wielu ludziom otworzą się oczy i spróbują tego sami albo popchną swoje pociechy w tym kierunku. Może też będą się przez to otwierać nowe kluby. Tak to bywa, że czasem zaczyna się od profesjonalnego sportu, a potem idzie się w stronę podstaw, sportu amatorskiego. O to zresztą chodzi, żeby ludziom pokazać, że są takie możliwości, że to jest widowiskowe, że można czerpać z tego fun, a jak będzie dobrze szło, to i zarabiać tak na życie. Na pewno Puchar Świata, który będzie transmitowany w telewizji, pomoże w promocji tego sportu. Dlatego liczę na obecność kibiców sportów zimowych już 24 i 25 lutego na Jaworzynie Krynickiej. Liczymy na wasze wsparcie.
Czy ta Krynica w twoich oczach może napędzić cały polski snowboard?
Tak. Mamy dużo miejsc na ten Puchar Świata jako organizatorzy, słyszałem, że może pojechać nawet dwunastu zawodników więcej. Chciałbym, by te miejsca zostały wykorzystane i młodzi zawodnicy mogli wystartować, poczuć, jak to jest na takich zawodach. Bo jest nieco inaczej, stok jest przygotowany należycie, podczas gdy na Pucharach Europy – o rangę niżej – bywa z tym różnie. Ale na Pucharze Świata otoczka jest zawsze dobra. Warto, by ci młodzi zobaczyli, jak fajne to wydarzenie.
Snowboard w ostatnich latach zmienił w Polsce wizerunek? Bo w 2002 roku była Jagna Marczułajtis, która później jeszcze od czasu do czasu osiągała sukcesy w Pucharze Świata. Potem jednak deska kojarzyła się głównie z freestyle’em, ewolucjami, choćby przez rodzeństwo Ligockich. A to w oczach zwykłych ludzi mogło wyglądać na niebezpieczne. Do tego snowboardziści nie mieli też najlepszej reputacji na stokach. Uważasz, że teraz jest inaczej?
Snowboard alpejski to taki sport, który nie jest niebezpieczny, gdy zaczyna się go trenować. Jest bardzo przystępny, nie ma ogromnych prędkości, bardziej liczy się technika przejazdu. Jedzie się blisko śniegu, a wtedy dużo nie można sobie zrobić. To nie freestyle – jasne, do niego garnie się dużo młodych, którzy chcą poczuć adrenalinę, ale często nie są odpowiednio przygotowani czy poprowadzeni i trafiają się kontuzje. Alpejski jest bardziej „zdrowy”, trudniej o urazy. Snowboardziści alpejscy nie robią też muld na stoku, to się pewnie narciarzom też podoba. (śmiech)
Przed nami Krynica, potem zawody w Niemczech, sezon jeszcze trwa. Tak naprawdę jednak jesteśmy w połowie drogi do kolejnych igrzysk olimpijskich, z kolei w czasie następnej zimy czeka cię obrona tytułu mistrza świata. Zaczynasz już o tym myśleć?
Nie, raczej patrzę na wszystko sezon po sezonie. Nie chcę wybiegać tak daleko w przyszłość. W snowboardzie jest mnóstwo czynników, które trudno przewidzieć, zaplanować. Nie ma co się zastanawiać nad tym, co będzie za dwa lata, przynajmniej u mnie to tak działa. Dużo może się zdarzyć nawet w czasie pojedynczych zawodów. Chcę się skupić na tym, co jest teraz, nie myśleć o tym, co będzie dalej.
A zresztą nawet, gdyby nie powiodło się na najbliższych igrzyskach, gdy będziesz mieć 30 lat, to – co udowadniają twoi rywale – da się jeszcze zahaczyć o kolejne dwie, może nawet trzy olimpiady.
Dokładnie. W snowboardzie zresztą niezwykle ważne jest doświadczenie, trzeba łapać automatykę, żeby nie kontemplować niczego na starcie, tylko po prostu pojechać i robić swoje. Po starszych zawodnikach widać tę przewagę, że przychodzą na zawody bez żadnej napinki, stresu. I potem po prostu jadą.
Przykładowy Roland Fischnaller startował na igrzyskach w Salt Lake City. Wręcz nieprawdopodobne, że jeszcze jeździ i zahacza o podia.
Tak, on ma 43 lata, jest najstarszy ze stawki. A przy tym wcale nie jest najsłabszy. (śmiech)
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj też: