Reklama

Rudzki: Manchester City, czyli jak wszyscy udają, że w pokoju nie ma słonia

Przemysław Rudzki

Autor:Przemysław Rudzki

16 stycznia 2024, 16:40 • 7 min czytania 9 komentarzy

Kiedy Thierry Henry podczas gali FIFA w Londynie zapytał Pepa Guardiolę o to, która z jego drużyn jest lepsza – była ekipa Barcelony czy jednak Manchesteru City, Katalończyk złapał się za głowę i rzucił ze sceny: „Fuck”. To samo mogą powiedzieć fani Evertonu. Władze Premier League chcą wlepić ich klubowi kolejną karę za naruszanie zasad Finansowego Fair Play, podczas gdy na Etihad Stadium funkcjonują sobie najzwyczajniej w świecie, jakby nie istniało 115 zarzutów, o których tak głośno było w 2023 roku.
Rudzki: Manchester City, czyli jak wszyscy udają, że w pokoju nie ma słonia
Jako krezusi ligi i zdobywcy potrójnej korony w poprzednim sezonie, a także klub dominujący w Premier League w ostatnich latach, z całą pewnością City nie są lubiani przez większość fanów w Anglii, ale o ile tego typu niechęć wzbudzana sportowymi sukcesami jest w sporcie czymś zupełnie naturalnym, akurat w tej konkretnej sytuacji źródło antypatii jest zupełnie inne. Nie chodzi bowiem tylko o bogacza, który wybudował największą willę z basenem w dzielnicy i zaparkował przed nią najnowsze Ferrari. Sąsiadom nie podoba się, że jest nim ktoś w typie Tony’ego Soprano. A za takiego go uważają.
Nic zatem dziwnego, że w przestrzeni publicznej w ciągu ostatniej doby zawrzało. Jak bowiem rozumieć postępowanie bossów ligi, którzy chcą się dobrać do skóry Nottingham Forest i Evertonowi, a jednocześnie udają, że – jak to ktoś dobitnie ujął – w pokoju nie ma słonia? Czy większy, silniejszy, bogatszy może więcej? Oczywiście, że tak. Jednak taka niesprawiedliwość, nawet gdy nie da się z nią nic zrobić, już za bardzo kłuje w oczy.
Reklama

JAK TAM ŚLEDZTWO?

Ale po kolei. Na początku tygodnia angielskie media poinformowały o tym, że dwa kluby będą ukarane za złamanie zasad Finansowego Fair Play. To Forest i Everton, przy czym na Goodison Park w obecnym sezonie Premier League już jedna kara spadła. Było to odjęcie dziesięciu punktów. Drużyna prowadzona przez Seana Dyche’a radzi sobie jednak na tyle dobrze, że pomimo straty wciąż jest nad strefą spadkową. Nie rozpatrzono jeszcze nawet odwołania, a już nadciąga nowa kara, na dodatek dotycząca okresu w trzech czwartych pokrywającego się z tym, za który… już odjęto im punkty.
Wszyscy spodziewają się kolejnego odejmowania. A tego Everton może już nie przetrwać. I, co chyba jasne, nikt nie jest przeciwko karaniu winnych. Jeśli bowiem w niebieskiej części Liverpoolu zarządzano finansami tak nieporadnie, że naruszono przepisy (a tak w istocie było), proszę bardzo, należy się za to kara! Problem tkwi w pytaniu: dlaczego tak dynamicznie nie posuwa się sprawa City?
Cała historia ma szerszy kontekst. Tego typu postępowanie stawia bowiem Premier League w złym świetle i nakazuje traktować jako średnio poważne rozgrywki, w których nie panują ściśle określone zasady. Czym innym są powtarzające się błędy sędziowskie, nieumiejętność posługiwania się technologią VAR i związane z tym liczne kompromitacje, a czym innym przymykanie oczu na poważne sprawy.
Reklama
Dlatego w mediach społecznościowych, ale także tradycyjnych, coraz częściej pojawiają się pytania, na które kibice – nie tylko Evertonu – czy dziennikarze nie otrzymują odpowiedzi. Ogólnie można je ubrać w jedno: „Jak tam śledztwo w sprawie City?”, bo takie właśnie najczęściej przewija się w sieci. Da się odnieść wrażenie, że to jakiś czeski film. Pojawiają się scenariusze, daty, ale tak naprawdę nikt nie wie, kiedy sprawa klubu z Manchesteru będzie ostatecznie rozstrzygnięta. Być może jest ona tak gruba, że w istocie wymaga głębszego dochodzenia, a finalnie kara zadowoli wszystkich tych, którzy żądają głów już dziś. Ale na ten moment to tylko mrzonki.

TRUDNIEJSZY PRZYPADEK

Najsensowniej całą sprawę tłumaczy chyba „The Telegraph”. Choć zabrzmi to absurdalnie, Manchester City jest w uprzywilejowanej sytuacji, bo… stanowi trudny przypadek. Nie da się go rozwiązać w trybie dwunastotygodniowym, jak ten Evertonu. Ponadto The Toffees są ofiarą zmiany w przepisach, pozwalających teraz na szybkie karanie klubów, w obrębie tego samego sezonu. Innymi słowy – władze Premier League mają przed sobą o wiele trudniejsze wyzwanie w przypadku City, gdzie w grę wchodzi dużo większa liczba zarzutów.
Dlatego często można przeczytać, że kwestia City może rozstrzygnąć się dopiero w 2025 roku. Oczywiście na Etihad dysponują armią najlepszych prawników. Ponadto klub ma już doświadczenie w tego typu bataliach – miał przecież zostać wykluczony z Ligi Mistrzów, ale ostatecznie, po skutecznym odwołaniu, nie tylko w Champions League pozostał, ale jeszcze podniósł Puchar Europy.
Jednocześnie Manchester City cały czas stanowczo zaprzecza, jakoby zrobił coś złego. Pep Guardiola wielokrotnie podkreślał, że jako menedżer w pełni ufa swoim przełożonym, a rzetelnie przeprowadzony proces i dokumentacja przedstawiona przez prawników, sprawią, że klub wybroni się z ze stawianych mu zarzutów. Menedżer w naturalny sposób wykorzystał nawet całą sytuację, by zbudować syndrom oblężonej twierdzy. Nigdy się nie dowiemy, jak duże znaczenie dla poprzedniego, znakomitego sezonu MC, miała informacja o 115 zarzutach. Dała ona bowiem Guardioli paliwo napędowe do jeszcze większego zmotywowania piłkarzy.
Kibicom City bez wątpienia spodobała się odpowiedź trenera na pytanie, czy uzależnia swoją przyszłość w klubie od ewentualnej kary, a przecież mówiło się i pisało o potencjalnych gigantycznych konsekwencjach, włącznie z degradacją. Guardiola odparł ze spokojem, że zostanie w City nawet gdy miałby prowadzić zespół w League One, czyli na trzecim poziomie rozgrywek.

ZABURZONA EKONOMIA

Wydaje mi się, że bez względu na wszystko Manchester City jest w ostatnich latach winny jednego – absurdalnie wysokie kwoty transferów i kontraktów na Etihad sprawiły, że inne, mniejsze kluby, musiały automatycznie zacząć wydawać więcej. Już nawet nie po to, by rywalizować z City, ale po to, żeby utrzymać się w elicie.
Przykład bogatego sąsiada, jaki podałem na początku, dobrze ilustruje tego typu zachowania. Zawsze znajdą się chętni, by też mieć więcej niż ich na to w rzeczywistości stać. A Premier League doszła do takiego punktu w aspekcie ekonomii, w którym wchodzący do ligi beniaminek potrafi ruszyć na zakupy jak Nottingham Forest, pozyskując 30 piłkarzy, czy, jak parę lat temu Fulham, wydając 100 milionów na piłkarskie półprodukty. To hazard. Skakanie ze skały do mętnej wody. Wóz albo przewóz. Bo kiedy nie uda ci się uratować przed degradacją, możesz utonąć na dobre.
Everton sam jest sobie winny. Gdyby nie fatalne zarządzanie, dziś nie musielibyśmy zestawiać go z Manchesterem City. Po prostu nie byłby bohaterem tego filmu. Jednak świadomość, że jest się klubem elitarnym (70. sezon z rzędu w najwyższej klasie rozgrywkowej) plus balansowanie na granicy degradacji w ostatnich latach, to niebezpieczna mikstura, szczególnie gdy dodamy szczyptę mocarstwowych planów, o których jeszcze pamiętam: Carlo Ancelotti jako menedżer, nowy stadion i sny o Lidze Mistrzów.
10 punktów odjętych Evertonowi za to, że klub przekroczył wydatki o blisko 20 mln funtów to nie jest oś tej historii. Ani jej najistotniejszy wątek. Są nim punkty odniesienia, a tych trudno szukać w zestawieniu z zarzutami pod adresem City. Narracja tłumu jest dość prosta i wiedzie często na szafot. Dla przeciętnego kibica Premier League Manchester City już teraz jest winny, powinien zostać wyrzucony z ligi, a najlepiej rozwiązany. No i koniecznie należy mu odebrać wszystkie zdobyte w ostatnich latach trofea.
Warto na to jednak spojrzeć z nieco innej perspektywy. Ludzie zwyczajnie mają dość absurdalnych kwestii finansowych krążących w futbolu. Piłka nożna stała się cyrkiem, w którym niebawem zostaną już tylko wejściówki VIP. Ceny zawodników, ich zarobki, ciągłe dojenie fanów z kasy – gdyby te zjawiska nie drażniły społeczeństwa na masową skalę, piętnowanie patologii nie byłoby tak intensywne. Forsa stała się czynnikiem tak dominującym futbol, że zamiast o meczach coraz więcej mówi się o budżetach, wydatkach, przekroczeniach, źródłach finansowania. Dysonans pomiędzy klubami z dolnych i górnych rejonów tabeli jest coraz większy. Jedynym paradoksem w tym uniwersum jest chyba Chelsea, która wydaje sumy liczone w miliardach, ale sportowo na nic się to nie przekłada. Zresztą nad klubem ze Stamford Bridge też wiszą czarne chmury, w tym samym kontekście co w przypadku City.
Najgorzej ma kibic. Nie dość, że musi coraz więcej płacić za oglądanie piłki (będę się upierał, że najcenniejszą walutą jest czas pojedynczego człowieka, a transmisji przybywa), to jeszcze tkwi w paradoksie. Chciałby, żeby jego klub wydawał dużo i wygrywał trofea, ściągał najlepszych piłkarzy, jednocześnie obawiając się, by nie skończył jak Everton lub jak wkrótce City.
PRZEMYSŁAW RUDZKI
Fot. Newspix

Dziennikarz Canal+

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

9 komentarzy

Loading...