Jeszcze dekadę temu ich obecność w Ekstraklasie wydawała się kompletną egzotyką. Dziś coraz więcej piłkarzy z Dalekiego Wschodu trafia do Polski. I zwykle spisują się co najmniej przyzwoicie, wnosząc do ligi polot, szybkość, kreatywność, połączone z pracowitością i chęcią rozwoju. Mimo wielkich różnic kulturowych, coraz więcej klubów uznaje więc, że warto spróbować.
Obecnie gra ich w Ekstraklasie trzech. Nie są gwiazdami ligi, ale na każdym można zawiesić oko, bo wyróżniają się na tle swoich przeciętnych drużyn. Czwarty był tu jeszcze przed chwilą. Wyjechał do 2. Bundesligi i spisuje się na tyle dobrze, że już w mediach przymierza się go do Celticu. Kolejny może się pojawić lada moment, bo błyszczy w I lidze i już zwrócił na siebie uwagę klubów Ekstraklasy. Obecność japońskich piłkarzy w Polsce wciąż należy traktować w kategoriach ciekawostki. Jednocześnie jednak odsetek udanych transferów zawodników z tego kierunku każe coraz mocniej myśleć o Dalekim Wschodzie jako ciekawym rynku do poszukiwania wzmocnień dla polskich klubów.
Teoretycznie nie ma wielu racjonalnych przesłanek, by akurat Japończycy dawali sobie radę w Ekstraklasie. Pod względem kulturowym i geograficznym to jeden z najodleglejszych zakątków świata, z jakich można by ściągać piłkarzy. Nie ma bliskości językowej, tradycji wzajemnych kontaktów, czy jakiejkolwiek innej płaszczyzny, która ułatwiałaby młodym Japończykom aklimatyzację. Nierzadko nawet język angielski jest dla nich problemem, co sprawia, że trudno się z nimi porozumieć. W teorii brzmi to, jak przepis na zmarnowanie pieniędzy. W takich okolicznościach nawet dobry zawodnik miałby problem, aby błyszczeć.
Z jakiegoś powodu to jednak działa. Przez Ekstraklasę przewinęło się dotąd trzynastu Japończyków. To niewiele. W szczytowych momentach pewnych panujących na rynku mód bywało w lidze tylu zawodników z danego kraju jednocześnie. Jeśli odsiać zupełną prehistorię, jak epizod Kimitoshiego Nogawy w Górniku Zabrze na początku XXI wieku, można uznać, że historia Japończyków w polskiej lidze na dobre zaczęła się w ostatnich dziesięciu latach, a pełnię rozkwitu przeżywa właśnie teraz. Pierwszym piłkarzem z tego kraju, który zaczął regularnie grać w Ekstraklasie na wysokim poziomie, był Takafumi Akahoshi z Pogoni Szczecin. Na bazie tamtych dobrych doświadczeń „Portowcy” zostali w kolejnych latach liderem, jeśli chodzi o wpuszczanie do ligi japońskich graczy. Seyia Kitano, Shohei Okuno i Jin Izumisawa nie byli jednak w stanie nawiązać do występów rodaka, a jedynie Takuyę Murayamę można jeszcze ewentualnie uznać za wartościowe uzupełnienie składu Pogoni, choć tylko w jednym sezonie był zawodnikiem podstawowego składu.
NAJLEPSZY ROK JAPOŃCZYKÓW W POLSCE
Nieliczne doświadczenia innych polskich klubów są jednak przynajmniej umiarkowanie pozytywne. Za gwiazdę Śląska Wrocław, a nawet całej ligi, można było uznać Riotę Moriokę ze Śląska Wrocław. Daisuke Matsui może nie grał na miarę CV, które przywiózł do Gdańska, ale na pewno zapewnił kilka momentów magii. Kohei Kato wprawdzie spadł z Podbeskidziem Bielsko-Biała z ligi, lecz akurat jego winy było w tym najmniej. Walecznością, poświęceniem i całkiem dobrą techniką wyróżniał się na tle zbieraniny prowadzonej najpierw przez Dariusza Kubickiego, a później przez Roberta Podolińskiego. Za tymi pojedynczymi pozytywnymi historiami nie poszedł jednak wówczas szerszy trend. Dlatego 2023 rok można uznać za jeden z najlepszych dla Japończyków w Polsce.
Wiosną zagrało ich w Ekstraklasie czterech, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Kanji Okunuki i Daisuke Yokota sprawdzali się w Górniku Zabrze, Takuto Oshima stanowił wartość dodaną dla Cracovii, Koki Hinokio zaś, odżył po powrocie do Stali Mielec z Zagłębia Lubin. Trzech z nich utrzymało dobrą formę także tej jesieni. Okunuki natomiast w Norymberdze spisuje się na tyle dobrze, że wkrótce może odejść do większego klubu. Następcy w Polsce już czekają w kolejce, bo Shuma Nagamatsu świetnie spisuje się w Zniczu Pruszków i już jest przymierzany do klubów z najwyższej ligi.
Zwraca uwagę, że praktycznie każdy z tych zawodników ma w miarę zbliżoną charakterystykę. Wszyscy są raczej filigranowi, imponują szybkością, pracowitością, dyscypliną taktyczną, ale też techniką, kreatywnością i dobrym dryblingiem. Wszyscy są piłkarzami o profilu raczej ofensywnym. W polskiej lidze nie grał jeszcze żaden japoński obrońca, czy bramkarz. Większość to ofensywni pomocnicy bądź skrzydłowi, czyli gracze z pozycji, na których błyskotliwość liczy się najbardziej. Wielu wnosi do fizycznej ligi element polotu i ryzyka, czyli tego, czego niestety miejscowym często brakuje.
TALENTY Z DRUGIEGO SZEREGU
O ile do dobrej techniki Hiszpanów, Portugalczyków, czy Brazylijczyków pojawiających się w Ekstraklasie można było już przywyknąć, o tyle Japończycy są na tym tle pewną nowością. I czymś nieoczywistym, bo przecież mowa o kraju, który na mundialu zadebiutował dopiero w 1998 roku, pierwszy mecz mistrzostw świata poza własnym państwem wygrał w 2010 roku i nigdy nie przebrnął 1/8 finału. Nie chodzi więc o piłkarską potęgę, z której odrzuty błyszczą także w Polsce. Sprawa jest tym bardziej zagadkowa, że do Ekstraklasy też nie trafiają raczej Japończycy z pierwszego, ani nawet drugiego szeregu w swoim kraju. Z trzynastki, która przewinęła się przez Polskę, jedynie Morioka i Matsui zagrali w reprezentacji. W najwyższej tamtejszej lidze wystąpił jeszcze Akahoshi. Pozostali co najwyżej grali u siebie w niższych ligach, o ile w ogóle zaistnieli profesjonalnie. To, że w Ekstraklasie należą do ważnych postaci, nie jest więc aż takie oczywiste.
Nie ma też jednak mowy o przypadku. Jego rolę w japońskim futbolu starano się instytucjonalnie ograniczyć do minimum. Gdy w 1992 roku zakładano profesjonalną J-League, niekwestionowanym sportem numer jeden był w kraju baseball. Miejscowi pionierzy futbolu starali się wzbudzić zainteresowanie tą dyscypliną poprzez taktykę przetestowaną w innych zakątkach świata, czyli pozyskiwanie podstarzałych gwiazd europejskiego i południowoamerykańskiego futbolu. Od razu jednak wytyczono ambitny plan długofalowy także dla rodzimego rynku. Federacja postawiła sobie wówczas za cel zdobycie mistrzostwa świata w ciągu stu lat. I choć rozwój był niezaprzeczalny – Japonia zaczęła regularnie jeździć na turnieje, wygrywać kontynentalne mistrzostwa, czy wysyłać do Europy zawodników — wciąż jeszcze patrzono na piłkarzy z tego kraju podejrzliwie i zastanawiano się, czy za ich transferami stoją bardziej trenerzy i dyrektorzy sportowi, czy szefowie marketingu, marzący o podbijaniu dalekowschodnich rynków i wzmacnianiu na nich klubowej marki.
W manifeście programowym Japońskiego Związku Piłki Nożnej otwarcie wspomina się o błędach i wypaczeniach tamtego okresu. Azjaci starali się kopiować rozwiązania z innych stron świata, nie potrafiąc odpowiednio dostosować ich do własnych atutów i mentalności. Powstawali w ten sposób piłkarze zdyscyplinowani, skorzy do nauki i szybcy, ale jednocześnie nie dość wytrzymali, by dobrze prezentować się na najwyższym poziomie i odrobinę zbyt szablonowi. Panujący w japońskim społeczeństwie konserwatyzm i zważanie na konwenanse sprawiało czasem, że kreatywne, wybijające się jednostki, starano się za wszelką cenę wtłoczyć w ramy systemu, co akurat w futbolu bywa często przeciwskuteczne. Rywalizacja z drużynami z Europy często była dla tamtejszych zespołów zderzeniem. I to dosłownym. Maya Yoshida z Los Angeles Galaxy wspominał kiedyś, że mierząc 189 centymetrów, jest w swoim kraju potężny. Jednocześnie jednak w Europie jego wzrost na nikim nie robił absolutnie wrażenia. Japończycy, choć zwykle dobrzy technicznie, byli w meczach mundialowych tłamszeni. A tylko czterech graczy z kadry na mundial w 2010 roku grało poza Japonią.
PROJEKT DNA
Rządzący tamtejszym futbolem dostrzegli potrzebę reform. A za ich główny motor napędowy uznaje się Mitsuru Muraia, który od stycznia 2014 był prezesem J-League. Działacz, wiedząc, w jaki sposób plan szkolenia młodzieży wprowadzony przez Premier League pomagał wówczas zmienić angielski futbol, zamarzył o czymś podobnym we własnym kraju. Wysłał więc swoich ludzi na zwiady po najlepszych akademiach Europy. Szczególnie spodobało się im to, co dostrzegli w West Hamie, gdzie wielką wagę przywiązywano do indywidualnego rozwoju poszczególnych graczy. „Japońska delegacja wyczuła, że trening w ich kraju był zbyt zuniformizowany. Potrzebowali więcej pracy nad indywidualnym rozwojem każdego piłkarza. Zobaczyli, że w tym kierunku idzie to w Europie, gdzie kluby mają coraz więcej trenerów od poszczególnych dziedzin, specjalistów rozwijających graczy w konkretnej działce” – tłumaczył w „The Athletic” Terry Westley, były szef akademii West Hamu, który dziś jest dyrektorem technicznym J-League. Japończycy zaangażowali jego oraz jego współpracowników, by przenieśli angielskie wzorce na japoński grunt.
W ten sposób narodził się „Projekt DNA”, wprowadzony w 2016 roku, którego głównym celem było rozwijanie wśród piłkarzy naturalnych japońskich umiejętności. Szybkość i dobra technika są w federacji wskazywane jako typowe cechy dla tamtejszych zawodników. A także zawodniczek, bo Japonki, które w 2011 roku sprawiły wielką sensację, zdobywając mistrzostwo świata kosztem Amerykanek, zadziwiły wówczas wszystkich stylem zbliżonym do święcącej wówczas triumfy tiki-taki. „Projekt DNA opierał się na indywidualnym rozwoju piłkarzy, trenerów oraz certyfikacji akademii” – wyjaśniał Westley.
Sporym wyzwaniem było też zmienienie mentalności działaczy klubów. O ile na Zachodzie już dużo wcześniej zrozumieli, że stawianie na młodych zwyczajnie opłaca się ekonomicznie, o tyle w Japonii szacunek wobec starszych sprawiał często, że droga młodych do składu była znacznie dłuższa niż w innych krajach. Wprowadzono więc regulacje, które usuwały im te przeszkody spod nóg. Nie dość, że każdy klub został zobligowany do prowadzenia akademii z drużynami przynajmniej od U15 wzwyż, wprowadzono też limity obcokrajowców oraz określono, że w jedenastce ma się znajdować minimum dwóch wychowanków oraz jeden gracz U21. To również zaczęło przynosić efekty. Coraz młodsi gracze zaczęli pokazywać się zagranicznym skautom. W japońskiej kadrze U20 są dziś piłkarze trenujący na co dzień w Bayernie Monachium, Realu Madryt, czy Barcelonie. A w ostatnich latach w Europie nastąpił wysyp kreatywnych, dobrych technicznie japońskich piłkarzy. Daichiego Kamady, Takefusy Kubo, czy Koru Mitomy nikt już dziś nie traktuje jako chwyty marketingowe. To po prostu piłkarze, na których przyjemnie się patrzy.
SILNY SPORT UNIWERSYTECKI
Na poprzednim mundialu Japończycy sensacyjnie ograli Niemców i Hiszpanów, zatrzymując się po wyjściu z grupy na Chorwatach. Struktura tamtego składu wyglądała już jednak zupełnie inaczej niż dekadę wcześniej. Zdecydowana większość piłkarzy występowała za granicą, często w dobrych europejskich ligach. A nawet ci, którzy powołania dostali z ligi japońskiej, w większości mieli już za sobą międzynarodowe kariery. To sprawiło, że o żadnym zderzeniu z innym światem futbolu nie mogło już być mowy. Japonia, trzecia gospodarka świata i kraj liczący 125 milionów ludzi, podłączyła się do międzynarodowej piłkarskiej sieci. Największe kluby ze znacznie większą uwagą zaczęły śledzić tamtejszy rynek. Westley, zachwalając japońskich zawodników, opisuje cechy, które da się dostrzec także u młodych Japończyków występujących w Polsce. „Mentalność to numer jeden. Kupujesz w nich piłkarzy, którzy chcą się rozwijać. Wysoce rozwiniętych technicznie. Jeśli powiesz japońskiemu piłkarzowi, by pracował nad przyjęciem, nie będzie znudzony. Naprawdę będzie je ćwiczyć” – zaznaczył działacz.
Wielkie znaczenie miało zintegrowanie reform wprowadzanych przez zawodową ligę i federację ze sportem amatorskim i szkolnym. Tamtejsze kluby mają silną nić łączącą je z miejscową społecznością. Bardzo silny jest system rozgrywek szkolnych, czy akademickich. Istnieje nawet ogólnokrajowy turniej szkół średnich, coś na wzór szkolnego pucharu kraju, którego finały są transmitowane w telewizji i toczą się na dobrych obiektach, przy sporym zainteresowaniu publiczności. A w rozgrywkach młodzieżowych często nawet ważniejszą rolę niż akademie zawodowych klubów odgrywają drużyny uniwersyteckie. To wszystko sprawia, że utalentowane dzieci i młodzież, które od najmłodszych lat są zachęcane, a wręcz obligowane do aktywności ruchowej, nie przepadają przez sito systemu i mają możliwość przebicia się wyżej. Nie jest też jednak oczywiście tak, że Japonia to szkoleniowy raj. Choć infrastruktura mocno poszła do przodu, wciąż w niektórych miejscach trenuje się na niskiej jakości boiskach, a w odpowiedniku tamtejszej Centralnej Ligi Juniorów da się znaleźć także piłkarzy nisko zaawansowanych technicznie. Rzadko jednak przebijają się na poziom profesjonalny. Japonia celuje dziś w czołową dziesiątkę światowego rankingu. I choć nie wiadomo, czy kiedykolwiek dojdzie na ten poziom, pozytywnych zmian nie da się nie dostrzec nawet z perspektywy polskiej.
ZASKOCZENI POLSCY BRAMKARZE
Widzą to również polscy zawodnicy wyjeżdżający grać w tym kraju. Ich opinie są o tyle wartościowe, że nie odnoszą się do najwybitniejszych jednostek, które można oglądać w najsilniejszych ligach Europy, ale do tamtejszej szarej masy, której poziom również może imponować. „Japończycy szybko grają piłką – szybciej niż w Ekstraklasie. Zaskoczyło mnie ich wyszkolenie technicznie. Wiedziałem, że są oni dobrze wyszkoleni, ale kiedy przyszedłem na trening, okazało się, że wielu z nich jest świetnie przygotowanych. Nie było tak, że wyróżniał się jeden, czy dwóch zawodników. Większość jest bardzo dobrze wyszkolona technicznie” – mówił bramkarz Jakub Słowik w rozmowie z Antonim Majewskim z igol.pl.
Podobne spostrzeżenia miał Maciej Krakowiak, który grał w Japonii na czwartym szczeblu rozgrywkowym. „Japończycy są tak wyszkoleni, że z treningu strzeleckiego bramkarze schodzili umordowani. Prawie każdy strzał to albo okno, albo trzeba było się maksymalnie wyciągnąć, a Polacy jednak cały czas stawiają na zasadę „siła razy ramię”, a nie technikę. Wiele osób pyta, skoro są tacy dobrzy technicznie i tak szybko grają w piłkę, to dlaczego tak mało zawodników z Japonii gra w Europie? Wydaje mi się, że oni są po prostu drobni. Jak trafią na jakiegoś fizycznego zawodnika, to nie mogą sobie z nim poradzić. I właśnie dlatego przebijają się raczej skrzydłowi, czy pomocnicy” – mówił w igol.pl. Jego słowa dobrze potwierdzają tendencję widoczną w Ekstraklasie.
Można się więc spodziewać, że Hinokio, Oshima czy Yokota doczekają się już wkrótce kolejnych naśladowców w Polsce. Ich historie pokazują, że niezłą strategią może czasem być sięgnięcie po Japończyka, ale mającego już przetarcie w Europie. Oshima, zanim trafił do Cracovii, występował w lidze słowackiej, Yokota trafił do Zabrza jako mistrz Łotwy. Akahoshi też przed przyjazdem do Szczecina grał w tym kraju. Kato zaliczył wcześniej Czarnogórę, a Matsui występował we Francji, Rosji i Bułgarii. Takie przetarcie w europejskich krajach niewątpliwie ułatwia i przyspiesza późniejszą aklimatyzację w Polsce. Nie jest jednak tak, że to warunek konieczny, bo dla Okunukiego Zabrze było pierwszym europejskim przystankiem i ledwie rok wystarczył mu, by wypromować się do Niemiec. Rynek, na którym można znaleźć młodych dobrze wyszkolonych, błyskotliwych, szybkich i pracowitych piłkarzy często w dość przystępnych cenach, musi brzmieć dla dyrektorów sportowych jak odkrycie żyły złota. Na razie trudno jeszcze mówić o modzie na Japończyków w Ekstraklasie, ale wydaje się, że jej wybuch to tylko kwestia czasu.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Z nami, ale nie o nas. Losowanie grup wstępem do pustki, którą poczujemy?
- Troglodyta życzył śmierci reanimowanemu kibicowi
- Ten „mecz” nie miał prawa się odbyć
fot. FotoPyk/NewsPix.pl