Bokserzy? Wspaniali sportowcy, wzbudzają szacunek. Toczą wojny w ringu, zarabiając przy tym niemałe pieniądze. Świetna sprawa. Fani ich kochają, rodzina nieustannie wspiera. W trudnych chwilach zawsze mogą liczyć na menadżera, który doradzi im najlepsze rozwiązanie. Gdy czują, że nie mają już sił, kończą kariery. Po schowaniu rękawic do szafy, kupują piękny dom z ogródkiem – z dala od zgiełku miasta, lecz na tyle blisko, aby przyjeżdżać co weekend na duże zakupy. Sportową emeryturę spędzają w wygodzie i zdrowiu, codziennie obserwując dobytek, jaki udało im się zgromadzić przez lata ciężkiej pracy… Na tym dziś już skończmy. Mama wstaje rano do pracy, więc może niech tatuś przyjdzie i ci coś opowie.
Unoszący się w powietrzu zapach luksusu, stylowy garnitur, szeroki uśmiech i mocny uścisk dłoni – to twój promotor, gdy zgodziłeś się podpisać kontrakt na walkę. Ten sam człowiek, który nie odbierze telefonu, gdy zadzwonisz do niego z ciemnej sali szpitalnej po kolejnej przegranej.
Jeżeli jesteś piłkarzem, który spada z topowego poziomu, przez długi czas możesz jeszcze grać w dobrych klubach za samo nazwisko. Stopniowo będziesz schodzić coraz niżej, może nawet wylądujesz w lidze arabskiej. To jest moment, w którym zaczniesz sobie układać poduszki do lądowania. Wyciśniesz maksimum, podpiszesz wszystkie umowy reklamowe, otworzysz kilka biznesów, aż wreszcie przyjdzie ten dzień – zakończysz karierę. Jeśli nie stanie się żadna tragedia, to twoje dalsze życie powinno być ustabilizowane i całkiem kolorowe.
Degradacja w boksie przebiega inaczej, choć do pewnego momentu całkiem bliźniaczo. Z dobrym nazwiskiem możesz utrzymywać się przez jakiś czas przy głośnych zestawieniach. Fani wciąż patrzą na ciebie przychylnie, promotor ciągle odbiera, kamery nadal są skierowane w twoją stronę. Sytuacja jednak potrafi zmienić się w przeciągu trzech minut, a nawet trzech sekund lub trzech ciosów, ponieważ piłkarz musi strzelić jednego gola więcej, żeby wygrać mecz, natomiast bokser musi pozbawić cię zdrowia, aby zwyciężyć walkę.
– Chcę trupa w rekordzie. Naprawdę tego pragnę. Kiedy jestem w ringu, jestem „Brązowym Bombardierem”. Zmienia się cała moja osobowość. Żadnych uczuć w stosunku do człowieka, z którym będę walczyć. Wychodzę tylko po nokaut – mówił Deontay Wilder.
Często bywa tak, że upływ lat widzimy nie po sobie, tylko po naszych rówieśnikach. Kumpel, który chwilę wcześniej ściągał od ciebie zadanie w szkolnej ławce, nagle zaczyna opowiadać ci o problemach z żoną. To jest moment, w którym przerażony spoglądasz w lustro i zauważasz przebijający się siwy odcień na swojej głowie. Momentalnie zaczynasz czuć ból w kręgosłupie, przypominasz sobie o rachunkach do opłacenia, a te bachory grające za oknem w piłkę są tak głośne… Przełomowy moment, po którym nie czujesz się już młodo. W boksie zawsze jest to przełomowy pojedynek.
Jeszcze o tym nie wiesz, lecz to od niego zacznie się niewyobrażalny zjazd sportowo-życiowy. Nie zawsze jest to nokaut, nawet nie zawsze jest to przegrana. Riddick Bowe, o którym również tutaj napiszę, oficjalnie wygrał przecież z Andrzejem Gołotą, jednak ta ringowa wojna zabrała mu całe życie. Momentalnie i bezpowrotnie, ponieważ…
Bokserzy nie spadają na poduszki. Spadają na głowę.
Zawsze warto jest pytać u źródła, dlatego poprosiłem o podzielenie się swoją perspektywą dwójkę sportowców, którzy boks widzieli od najbliższej strony.
Michał Syrowatka to były pięściarz, który zakończył karierę z 29 zawodowymi walkami na koncie. 23 wygrane, 6 porażek. W 2013 zdobył pas mistrza WBF. Obecnie spełnia się jako trener.
Maciej Miszkiń znany jest z osiągnięć w boksie i kick-boxingu, w którym udało mu się zostać mistrzem Polski w kategorii do 81 kilogramów. Jako pięściarz stoczył 22 walki, wygrał 19 z nich i poniósł 3 porażki. Aktualnie pełni funkcję komentatora gal bokserskich i eksperta.
Wchodził pan do świata sportów walki ze świadomością tego, jakie to może mieć konsekwencje na pana zdrowiu?
Maciej Miszkiń: Nigdy się o tym nie myśli. Gdyby człowiek się nad tym zastanawiał, nie byłby w stanie rywalizować na żadnym poziomie. Myśli się o marzeniach i o tym, aby wygrać.
A z dzisiejszą wiedzą wchodziłby pan w ten sport jeszcze raz? Gdyby mógł pan cofnąć czas?
Maciej Miszkiń: Nie, ale nawet nie ze względu na samą możliwość urazu. Gdy jedzie pan samochodem, nie podejrzewa pan, że będzie wypadek, a przecież wypadków jest mnóstwo i prawdopodobieństwo, że będzie jakaś kolizja, jest ogromne. O tym się nie myśli, tylko wsiada się i realizuje swoje zadanie. I tak samo jest w boksie, realizuje się swój cel – zarabia się pieniądze, zdobywa popularność, podwyższa standard życia i spełnia marzenia. Natomiast drugi raz nie wszedłbym w ten sport ze względów moralnych. Nawet jak człowiek myśli, że jemu się nic nie stanie, to wciąż pozostaje to, że zrobi krzywdę drugiej osobie. Człowiek w tym sporcie jest zawsze przegrany.
Adam Kownacki vs Chris Arreola – 2172 ciosów w jednej walce, rekord wagi ciężkiej. Adam przyjął prawie trzysta czystych uderzeń na głowę, Chris kilkadziesiąt więcej. Arreola stoczył później tylko dwie walki, jedną wygrał i jedną przegrał. Polski bokser meldował się w ringu jeszcze czterokrotnie, wszystkie te pojedynki przegrał. Dawniej mówiono, że na urazy mózgu narażeni są jedynie przeciętni bokserzy, którzy dają się trafiać. Szydzono, porównując ich pogarszający się sposób mówienia do pijaków. Dziś podchodzimy do tego rozważniej, lecz czy to cokolwiek zmienia?
Ostatecznie zawsze wszystko będzie sprowadzać się do tego, że dwójka pięściarzy wejdzie do ringu z zamiarem zrobienia sobie krzywdy. Widzi pan jakąkolwiek drogę do tego, aby nieco bardziej chronić ich zdrowie?
Michał Syrowatka: Każdy z nas robi wszystko co może, aby tych ciosów otrzymywać jak najmniej. Na pewno można sięgać po różne medyczne rozwiązania, które pomogą w lepszej regeneracji, ale tak naprawdę… Nie znam jakiegoś super sposobu na to, aby się ochronić, aby zredukować skutek ciosów na naszym zdrowiu. Nie da się uniknąć skutków ubocznych. Jeśli chodzi o mnie – obiektywnie na to patrząc, wydaje mi się, że sposób mojego wypowiadania się, rozmowy samej w sobie, jest trochę gorszy. To zauważam jednak bardziej ja, niż ludzie wokół mnie. Nie mam problemów z pamięcią, z logicznym myśleniem – pod tym względem jest dobrze. Troszkę bardziej bełkotliwa mowa. Nie przeszkadza mi to jakoś bardzo na co dzień, ale na pewno coś takiego występuje.
Maciej Miszkiń: Są takie możliwości. Można zwiększyć wagę rękawic i ich wypełnienie. Można zmniejszyć liczbę rund. Można założyć kaski. Jest szereg rozwiązań, które mogłyby zwiększyć bezpieczeństwo pięściarzy, ale… straciłoby to na atrakcyjności, więc podejrzewam, że w dzisiejszym świecie, gdy boks i tak mierzy się z ogromną konkurencją, byłby to strzał w kolano. Czyli raczej nie ma realnych szans na takie rozwiązania. Kiedyś w turniejach rycerskich – które były bardzo atrakcyjne dla średniowiecznych widzów – ginęło mnóstwo osób. Był taki turniej chyba między Anglią a Francją, gdzie zginęło bodajże siedemdziesięciu rycerzy i giermków, natomiast w samej bitwie angielsko-francuskiej później zginęło… siedmiu. Turnieje, które miały przygotować rycerzy do walki, były bardziej brutalne niż sama walka. Zmniejszanie atrakcyjności boksu wiązałoby się z tym, że ten sport by na pewno podupadł, zaginął w świadomości społecznej, albo zmieniłaby się jego rola tylko do potrzeby militarnej, chociaż i tak technologia tak idzie do góry, że tutaj w kontekście wojskowym to też nie miałoby takiego znaczenia. Reasumując, boks zatraciłby swoją rolę dla społeczeństwa.
Zawsze jest ta jedna walka. Od chwili gongu kończącego pojedynek możesz jedynie bezradnie obserwować, jak gnije wszystko, co zbudowałeś.
Opisane zostaną trzy historie, które będą się od siebie nieco różnić okolicznościami, aby podkreślić, ile garniturów może ubrać bokserski mrok. W pierwszej z nich odejście od boksu nic nie dało, gdyż ten i tak zebrał swoje żniwo, w drugiej nie podjęto nawet próby odejścia, a w trzeciej… nie było wyboru.
Nie zapomnij, skąd tutaj przybyłem
Artur Binkowski urodził się 19 lutego 1975 roku w Bielawie. Już jako nastolatek wyemigrował z rodziną do Kanady, gdzie rozpoczęła się jego przygoda z boksem. Zaczął trenować wskutek problemów z rówieśnikami, którzy nie przyjęli dobrze obcokrajowca. Warto jednak przy tym zaznaczyć, że boks w jego rodzinie pojawił się już wcześniej, bowiem właśnie w tej dyscyplinie swoich sił próbował uprzednio jego dziadek, boksując w klubie Górnik Wałbrzych.
O Binkowskim bokserski świat po raz pierwszy mógł usłyszeć w 2000 roku, gdy ten wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Sydney. Doszedł wówczas do ćwierćfinału. Pomimo zajęcia “jedynie” ósmego miejsca, bokser zaprezentował się bardzo dobrze, walcząc z dużym zaangażowaniem i odwagą. Widać było tkwiący w nim potencjał. Sam również zdawał się to zauważać, więc chwilę później rozpoczął karierę zawodową. Jego pierwsze szesnaście walk to czternaście wygranych i dwa remisy.
25 kwietnia 2003 roku zdobył swój pierwszy pas, zwyciężając z Edem Krasnicim w walce o tytuł mistrza stanu Illinois wagi ciężkiej.
To był dobry czas dla pięściarza. Zaczęły pojawiać się propozycje, telefony, sympatyczni ludzie. W 2004 roku zagrał w filmie “Człowiek ringu”, wcielając się w rolę Johna ”Corna” Griffina. Udział w nagraniach negatywnie wpłynął jednak na jego formę, bo przez kilka miesięcy praktycznie nie trenował. Trzeba mu przyznać, że odprawił przed czasem Davida Cherry’ego, lecz już chwilę później zaliczył pierwszą przegraną w zawodowej karierze. Na punkty pokonał go Patrice L’Heureux w walce o pas mistrza Kanady wagi ciężkiej. Binkowski rozważał zakończenie kariery po tym pojedynku, lecz finalnie wrócił do ringu po dziesięciu miesiącach.
Kolejna walka Polaka była wręcz alegorią jego przygód filmowych. W konfrontacji z Raphaelem Butlerem leżał na deskach trzy razy już w pierwszej rundzie. “Polski Rocky” odrodził się jednak w sposób najlepszy z możliwych, nokautując rywala w ostatniej rundzie, pół minuty przed końcem walki. “Podłączył” go prawym prostym i wyprowadził kombinację uderzeń zakończoną ciosem sierpowym, którego ten już nie ustał. Oszołomiony Butler padł na liny, wypluwając ochraniacz na zęby. Nie zdołał wrócić do walki. Była to ostatnia wygrana Artura Binkowskiego w zawodowym boksie.
Gdzie możliwość intratnego biznesu, tam pojawiał się Don King. Nie inaczej było tym razem. W 2007 roku, niedługo po swojej walce, Binkowski związał się z legendarnym promotorem. Ten załatwił mu bardzo głośny pojedynek, który okazał się gwoździem do trumny dla Polaka.
13 października 2007 roku zmierzył się bowiem z Mikiem Mollo. Amerykański bokser był w tym starciu kilka poziomów wyżej, kończąc pojedynek już w drugiej rundzie. Chociaż sędzia Gerald Scott nie popełnił żadnego błędu, to Binkowski, próbując walczyć do samego końca, przyjął w tej walce horrendalną ilość ciosów. Nie miał zresztą wielkiego wyboru, ponieważ nieporównywalnie szybszy Mollo atakował go jak z karabinu – gdy Artur osłaniał głowę, otrzymywał ciosy na dół. Gdy chronił wątrobę, obrywała głowa. Być może ta bezsilność sprawiła, że zaraz po walce zawiesił karierę. Był to oczywiście również błyskawiczny koniec współpracy z Donem Kingiem.
– Kiedy skończyłem współpracę z Donem Kingiem, wydawało się, że w ogóle odejdę z boksu. Rozmaite kontuzje i długotrwałe przygotowania sprawiły, że moje ciało odmawiało posłuszeństwa. Rozstanie z ringiem i ciągłymi treningami umożliwiło mi za to bliższe poznanie codziennego kanadyjskiego trybu życia – mówił Binkowski.
W miarę poznawania kanadyjskiej codzienności, jego życie prywatne nabierało ciemnych barw. Cztery lata po walce zaczął popadać w konflikty z prawem, finalnie trafiając do więzienia za pobicie. Wyszedł po kilku miesiącach. W tamtym okresie wspominało się o jego problemach z alkoholem i narkotykami. Zaczął udzielać dziwnych, niezrozumiałych wywiadów, w których potrafił zaatakować kogoś za samo przebywanie obok. Jego nastrój szybko się zmieniał. Podejmował próby powrotu do ringu, lecz kończyły się one klęskami. Przegrał z Jonte Willisem i Krzysztofem Zimnochem.
W 2014 roku zmierzył się jeszcze z Michałem Cieślakiem, jednakże walka była egzekucją i osowiały Artur Binkowski oficjalnie zakończył swoją karierę z rekordem dwudziestu czterech zawodowych pojedynków, w których szesnaście razy wygrał, pięć razy przegrał i trzy razy zremisował. Zakończyło się również jego małżeństwo – tego samego roku rozwiódł się z żoną, dostając przy tym zakaz zbliżania się do swoich dzieci. Wyznał później w jednym z wywiadów, że bywał agresywny. Bokser nie uszanował wyroku sądu i regularnie przychodził pod szkołę, aby zobaczyć się z dziećmi. Mówił, że były spragnione ojca, a on za nimi tęsknił. Za złamanie zakazu zbliżania kolejny raz trafił do więzienia, tym razem na prawie rok. Była to zresztą dla niego już rutyna – powtarzał, że w więzieniu odlicza dni do wolności, a na wolności odlicza dni do więzienia.
Niestety, lecz kolejny raz o Binkowskim zrobiło się głośno, gdy okazało się, że wylądował on na ulicy. 48-letni były olimpijczyk przeprowadził się do Polski, ponieważ – jak tłumaczył – będąc blisko swoich dzieci, czułby ciągłą potrzebę przychodzenia pod ich szkołę, co w efekcie kończyłoby się dla niego odsiadką. W naszej ojczyźnie z kolei został odcięty od swoich pieniędzy. Jego losem zainteresowało się wielu dziennikarzy, którzy oferowali mu różne wyjścia z tej sytuacji. Zauważalne jednak było, że Binkowski nadal próbuje żyć w swoich własnych wersjach rzeczywistości, które pewnie pomagały mu od tak wielu lat, że ukrywanie się w nich stało się dla niego bezpieczną przestrzenią. Sportowiec w zniszczonych ubraniach opowiadał o tym, że to dla niego pozytywny czas, a w jego życiu nigdy nie było alkoholu ani narkotyków.
W przypadku Artura Binkowskiego ludzie dzielą się na dwa obozy. Niektórzy uważają, że stan byłego sportowca jest spowodowany przez środki odurzające, niewyraźnie mówi z uwagi na lata spędzone poza Polską, sytuacja z żoną to smutny przypadek, a bezdomność – wybór. Druga strona sądzi, że to zainkasowane ciosy zmieniły jego życie na gorsze. Nie można wykluczyć, że obie strony mają po części rację. Liczne uderzenia mogły pogorszyć stan sportowca, a ten, chcąc udawać, że jest inaczej, szukał chwilowego ujścia w postaci używek, jeszcze bardziej rujnując swoje zdrowie.
Nie mówi się o tym często, lecz Binkowski studiował psychologię na Wilfrid Laurier University w Waterloo. W Internecie można odnaleźć jego dawne wypowiedzi z 2003 roku, gdy wypowiadał się w sposób składny, zrozumiały. Zwyczajnie normalny. Wywiadu udzielał u boku swojej żony. Miał przed sobą całe życie pełne perspektyw.
Legenda za 20 dolarów
Riddick Bowe przyszedł na świat 10 sierpnia 1967 roku. Urodził się w ubogiej dzielnicy Nowego Jorku. Ogromną rodzinę utrzymywała jedynie matka. Ogromną, bowiem Riddick miał sześciu braci i tyle samo sióstr. Nic więc dziwnego, że ciężko było o luksusy. Dramatycznie wyglądał już sam budynek, w którym Bowe mieszkał. Brakowało szyb w oknach, podłoga się zapadała. Nie wspominając już nawet o tym, że ulice Brooklynu były w tamtym czasie szczególnie niebezpieczne, bowiem z bronią biegały nawet dzieci, pełniąc funkcję informatorów dla handlarzy narkotyków. Zresztą cały ten anturaż dzielił się na gangsterów, więźniów i trupy. Choć Bowe zapierał się rękami i nogami, aby nie podzielić tego losu, to nie spodziewał się, że właśnie przed nim otworzy się opcja numer cztery.
– W szkole mieliśmy do napisania zadanie. Nauczyciel nakazał nam grupowa konsultację przed rozpoczęciem pracy. To właśnie wtedy jeden z moich kolegów powiedział, że Muhammad Ali jest frajerem, Joe Frazier to prawdziwy wojownik, a jeśli uważam inaczej, to też jestem frajerem. Zrobiłem inteligentną minę i gestykulując jak z filmu „Cooley High”, odpowiedziałem mu: „Cóż, twoja mama musiała naprawdę to lubić”. Cała klasa wybuchła śmiechem, a my zaczęliśmy się bić.
To brzmi jak historia, po której powinien wylądować w gabinecie dyrektora, gdzie czekałaby już jego mama, prosząc o jeszcze jedną szansę dla syna. Dalszy rozwój wydarzeń był jednak zdecydowanie niesztampowy, bowiem zamiast tego nauczycielka wysłała go na salę treningową. Na początku wydawało się, że nic z tego nie będzie, ponieważ mama Riddicka nie chciała podpisać zgody, ale wtedy z pomocą przyszła… siostra, która podrobiła podpis.
Boks okazał się strzałem w dziesiątkę. Riddick był wtedy niepozornym, szczupłym i przede wszystkim początkującym zawodnikiem, ale już w wieku szesnastu lat zdobył młodzieżowe mistrzostwo USA w kategorii średniej. Rok później znokautował Jamesa Smitha po zaledwie czterech sekundach walki. Często pojawiały się opinie, że jest zbyt leniwy na treningach, lecz mimo to w 1988 roku udało mu się wystąpić na igrzyskach olimpijskich, skąd przywiózł srebrny medal. Przegrał wówczas jedynie z Lennoksem Lewisem, w dość kontrowersyjnych okolicznościach – był liczony przez sędziego i zdawało się, że może walczyć dalej, jednakże arbiter zdecydował o przerwaniu pojedynku. Pięściarz bardzo przeżył porażkę. Powiedział potem, że niezależnie od tego, co kiedykolwiek osiągnie, to ta walka zawsze będzie bolesnym doświadczeniem.
Przyszedł jednak czas na coś więcej. Riddick Bowe postanowił, że przejdzie na zawodowstwo. Jego trenerem miał zostać legendarny Eddie Futch, który głośno wyrażał spore wątpliwości odnośnie do pracowitości swojego potencjalnego podopiecznego. Postanowił go przetestować – stworzył dla niego program treningowy i nakazał bokserowi skrupulatnie się go trzymać. Pewnego dnia oznajmił mu, że musi wyjechać. Bowe samodzielnie wykonywał rozpisaną mu jednostkę treningową. Kończył bieg po stromym wzgórzu, gdy nagle zobaczył, że jego trener siedzi w swojej ciężarówce, bacznie go obserwując. Test został zaliczony.
Riddick został zawodowcem 6 marca 1989 roku, początkowo budując rekord na nisko notowanych rywalach. Trzynaście wygranych z rzędu, wiele z nich przed czasem. Pierwszym wartościowym szlifem okazał się Pinklon Thomas, były mistrz świata WBC. Po tym starciu Bowe piął się coraz wyżej, zwyciężając z pięściarzami takimi jak Tyrell Biggs czy Tony Tubbs, co otworzyło przed nim kolejne drogi. Jego nazwisko zaczęło się pojawiać na ustach kibiców boksu, dlatego nie dziwi fakt, że wreszcie doszło do pojedynku z rywalem z absolutnie najwyższej półki – wtenczas niepokonanym Evanderem Holyfieldem. Stawką były pasy mistrza świata wagi ciężkiej IBF, WBA oraz WBC. Bowe szykował się do tej walki tak, jak nigdy wcześniej. Pierwszy raz zatrudnił dietetyka. Trenował najmocniej w swoim życiu, był naelektryzowany i zmotywowany. Wysiłek się opłacił, bowiem walkę wygrał na punkty po kapitalnym z obu stron pojedynku. Warto odnotować, że uwagę wszystkich zaczął wtedy zwracać niepokojący styl walki pięściarza, który w każdym pojedynku przyjmował bardzo dużo ciosów.
Po wygranej Bowe stał się już w pełni medialną postacią. Zewsząd sypały się zaproszenia do różnych programów, jak również propozycje reklamowe. Zbudował pozytywny wizerunek i uważano go za ciepłego, rodzinnego człowieka. Miał 24 lata i był na szczycie, boks dał mu wszystko. Nie wiedział jeszcze, że zabierze wszystko z powrotem.
Po dwóch kolejnych wygranych walkach, zmierzył się w starciu rewanżowym z Holyfieldem. Pojedynek był wyrównany, lecz tym razem przez decyzję wygrał „The Real Deal”. Było 1:1, dlatego zdecydowano się na finał. Ten miał miejsce 4 kwietnia 1995 roku w Las Vegas.
Starcie numer trzy było zdecydowanie najsłabsze ze wszystkich. Bowe wprawdzie wygrał przez TKO, lecz nie pozostawił po sobie dobrego wrażenia. Sam Holyfield usprawiedliwiał się zapaleniem wątroby.
W tamtym okresie rozpoczęły się również pogłoski o niepokojących zachowaniach Riddicka, zmianach w psychice, kryzysie w relacjach z żoną oraz niezdrowym trybie życia. Dziś wiemy, że to był początek końca. Ten moment, w którym mógł jeszcze relatywnie bezpiecznie się wycofać. Gdyby tak się stało, być może nie pisalibyśmy tu dziś o nim.
– Podczas walk bokserskich dochodzi do wielokrotnych wstrząsów, na skutek których mózg szybciej się degeneruje. Można to zaobserwować klinicznie po kilkunastu latach od rozpoczęcia kariery. Osoba stosunkowo młoda może uskarżać się na pewne objawy – jak zaburzenia koncentracji czy bóle głowy. W późniejszym okresie dołączają się już zaburzenia nastroju, zmiana zachowania, objawy „parkinsonowskie”, a finalnie zaburzenia funkcji poznawczych – mówiła neurolog Aleksandra Karbowniczek na łamach naszego portalu.
Rok 1996. Na drodze Riddicka staje urodzony w Warszawie pięściarz, niepokonany Andrzej Gołota.
Amerykanin nie wyglądał dobrze już przed walką. Przybrał na masie, wnosząc na wagę rekordowe sto czternaście kilogramów. W starciu z agresywnie walczącym Polakiem był jedynie tłem. Finalnie zwyciężył przez dyskwalifikację po licznych faulach Gołoty.
– W drugiej rundzie zacząłem obawiać się, czy Riddickowi nie stanie się krzywda. Powinienem był zaufać swoim przeczuciom i odwołać pojedynek – mówił później menadżer Riddicka.
Po walce rozpoczęła się awantura, którą najlepiej opisał Janusz Pindera dla portalu “rp.pl”:
Choć minęło już ćwierć wieku od tej niezapomnianej wojny, pamiętam ją, jakby to było wczoraj. Trzeba tylko jeszcze przypomnieć, że sześć miesięcy wcześniej w nowojorskiej Madison Square Garden Andrzej Gołota, brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Seulu i niepokonany wówczas zawodowiec, dawał lekcję boksu Riddickowi Bowe, byłemu mistrzowi świata wagi ciężkiej, wciąż uważanemu za najlepszego w królewskiej kategorii, by ostatecznie zostać zdyskwalifikowanym za ciosy poniżej pasa. Awantura, która rozpętała się po tym, przeszła do historii boksu. Kumple Bowe’a zaatakowali w ringu Gołotę, rozcinając mu głowę wielkim jak cegła telefonem, a poza ringiem polscy kibice bili się wściekle ze zwolennikami byłego czempiona. Dantejskie sceny z mekki zawodowego boksu pokazywały telewizje całego świata, a Gołota stał się najbardziej rozpoznawalnym polskim sportowcem w USA.
Nerwowa otoczka elektryzowała, werdykt pozostawiał niejasność, więc ogłoszenie starcia rewanżowego było formalnością. Zanim jednak do niego doszło, zmienił się team Riddicka. Po słabej dyspozycji w walce, odejść zdecydował się jego trener, Eddie Futch. Argumentując swoją decyzję, bardzo krytycznie wypowiadał się o podejściu zawodnika do treningów. Biznes musi jednak się kręcić, więc pojedynek rewanżowy odbył się pięć miesięcy później i w zasadzie powtórzył się scenariusz z pierwszej konfrontacji. Riddick Bowe podczas tej walki przyjął na głowę ponad trzysta ciosów, dwa razy leżał na deskach. Ponownie wygrał przez dyskwalifikację po uderzeniach Gołoty poniżej pasa oraz w tył głowy.
Ciemność. Jesteś sam w małym pokoju, w którym nie ma niczego oprócz ciebie. Wszystkie ściany są czarne. Krzyczysz, lecz nikt cię nie słyszy. Uderzasz w ściany, ale nic to nie daje. Ten pokój to twoja głowa.
29-letni Riddick Bowe izolował się coraz bardziej od świata realnego. Wstąpił do Korpusu Piechoty Morskiej, ale zrezygnował po tygodniu. Jego otoczenie nie potrafiło się z nim porozumieć dosłownie i w przenośni – nie dało się zrozumieć, co mówi, a jeśli nawet, to często mówił bez sensu. Nastrój Riddicka zmieniał się błyskawicznie, pięściarz stawał się coraz bardziej nieprzewidywalny. Jego żona zaczęła więc starać się o rozwód. Nie wiedziała jeszcze, że Bowe ją… porwie. W lutym 1998 roku uprowadził ją wraz z piątką swoich dzieci. Grożąc całej rodzinie nożem, wywiózł ich do swojego domu w Fort Washington w stanie Maryland. Ostatecznie ugodził żonę w klatkę piersiową, a cała sytuacja zakończyła się udaną interwencją policji, która zdołała uratować rodzinę z rąk boksera.
– Miał przy sobie nóż, kajdanki i gaz pieprzowy. Powtarzał, że będziemy znowu szczęśliwą rodziną i wszystko się unormuje – opowiadała jego była żona.
Sprawa trafiła do sądu, gdzie linią obrony prawników Riddicka było puszczanie nagrań wojen ringowych z Gołotą. Argumentowano, że po takiej ilości przyjętych ciosów, nie ma mowy o jakimkolwiek działaniu z premedytacją. Ostatecznie Bowe został skazany na 18 miesięcy pozbawienia wolności.
– Nigdy nie powinienem zrobić czegoś takiego. To był błąd, bardzo żałuję. Nigdy więcej nie zrobię czegoś podobnego, ale po prostu kochałem tę kobietę i dzieci. Byłem zdruzgotany, chciałem znów być obok nich – mówił.
Nie usprawiedliwiając w żaden sposób czynu byłego mistrza świata, jego słowa ukazują ogromną rozpacz, lecz przede wszystkim – niezrozumienie. Nie potrafił pojąć, dlaczego ma problemy z mówieniem, dlaczego jego nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie, dlaczego rodzina już nie chce z nim przebywać. Ten czyn był wyrazem bezradności człowieka, który tracił swoje życie.
W dodatku spełniał się najgorszy koszmar jego dzieciństwa, trafił za kraty. Od małego właśnie tego najbardziej chciał uniknąć, widząc po swoim otoczeniu, jak pobyt tam zmienia ludzi. Gdy wyszedł na wolność, wziął ślub po raz drugi, lecz małżeństwo nie trwało długo. Kolejny raz trafił do sądu oskarżony o przemoc. Śledztwo finalnie umorzono.
Riddick Bowe powrócił na ring po ośmiu latach absencji. Stoczył trzy walki z bardzo słabymi zawodnikami, lecz nie uchroniło go to przed ogłoszeniem bankructwa w 2005 roku. To nie może dziwić, ponieważ pięściarz nie wydawał rozsądnie pieniędzy. Kupował mieszkania swoim członkom rodziny, wydawał pieniądze na luksusowe domy, w pewnym momencie miał około dwadzieścia samochodów. Pieniądze były już ostatnim, co mógł stracić. Bowe został bez niczego.
Amerykanin próbował swoich sił w muay thai, lecz okazało się to porażką. Ievgen Golovin całkowicie zdemolował go w walce, jednak trzeba też przyznać, że bał się ciosów byłego mistrza świata, skupiając się jedynie na okopywaniu nogi i unikaniu wymian. Mimo to, walka była zwyczajnie smutna. Bowe leżał na deskach mnóstwo razy.
W 2015 roku sprzedawał wpisy na Twitterze, godząc się na napisanie dowolnego tekstu za 20 dolarów. Czasami za mniej. Nie było to jedyne, co sprzedawał, ponieważ świat obiegły zdjęcia, na których pozbywał się swoich bokserskich pamiątek, handlując nimi na targu w New Jersey. Trzy lata temu nieoczekiwanie pojawiły się pogłoski o jego kolejnej walce bokserskiej. Miał wystąpić w czymś, czego odpowiednikiem w Polsce są federacje freakowe. Na szczęście pomysł ten spotkał się z ogromną dezaprobatą. Bowe nie potrafił już o własnych siłach wejść do ringu, a kilkanaście dni później rzekomo miał się bić. Ostatecznie zrezygnowano.
Riddick Bowe ma 56 lat. Jego rekord zawodowych walk to 43 zwycięstwa i jedna porażka. Miejmy nadzieję, że to się już nie zmieni. Jego dawnego rywala, Evandera Holyfielda, dopuszczono do walki w wieku prawie 60 lat.
Przepraszam
Michael Watson urodził się w Londynie. Zaczął boksować w wieku czternastu lat i szybko okazało się, że ma do tego talent. Po około trzech latach jego rekord w amatorskim boksie wynosił już 20-2.
W 1984 roku przeszedł na zawodowstwo, a głośno o nim zaczęło być kilka lat później, gdy zdobył tytuł mistrza wagi średniej Wspólnoty Brytyjskiej. 22 czerwca 1991 roku po raz pierwszy zmierzył się z Chrisem Eubankiem, ówczesnym mistrzem świata wagi średniej. Eubank wygrał przez decyzję, lecz nie było to na tyle pewne zwycięstwo, aby przekonać wszystkich, że jest lepszym pięściarzem. Werdykt był kwestionowany przez wiele osób.
Dlatego odbył się rewanż.
Trzy miesiące później, na stadionie White Hart Lane w Londynie bokserzy spotkali się ponownie. Walka stała na wysokim poziomie, a do dziesiątej rundy Watson znacznie wygrywał na punkty. Jak później wspominał, w tamtym momencie był przekonany, że za chwilę będzie mistrzem świata, a jego życie stanie się łatwiejsze. Los jednak chciał inaczej.
Przedostatnia runda nie zwiastowała niespodzianki, Watson nawet zdołał powalić swojego przeciwnika. Eubank jednak wstał, aby chwilę później wyprowadzić zabójczy podbródek, który dosłownie wyciął brytyjskiego pięściarza. Ten podniósł się otępiały i sekundę później “uratował” go gong. W ostatniej rundzie Eubank od razu rzucił się na Watsona, który nie wyprowadził ani jednego ciosu, chowając się tylko za gardą. Sędzia przerwał walkę i Watson osunął się na ziemię.
Zrobiło się zamieszanie. Nieświadomy Chris Eubank świętował wygraną, natomiast w drugim narożniku rozpoczęła się bieganina i przekrzykiwania. Bynajmniej nie lekarzy, ponieważ ich… nie było. Dopiero po ośmiu minutach w ringu znaleźli się ubrani w garnitury medycy, którzy chwilę wcześniej przebywali na uroczystej kolacji. Jak się później okazało, każda minuta zwłoki pogarszała stan boksera. Absencja lekarzy nie była tego wieczoru jedyną wpadką – nieprzytomny pięściarz początkowo trafił do złej placówki medycznej, w której nie zajmowano się poważnymi urazami głowy, więc nie można było udzielić mu pomocy.
Źródła podają różne dane – niektóre mówią, że do właściwego szpitala dotarł po godzinie, a inne, że po trzydziestu minutach. Faktem jest jednak, że za późno. Watson zapadł w śpiączkę na czterdzieści dni. Obudził się jako inny człowiek – nie potrafił mówić, czytać ani chodzić. Spędził rok na oddziale intensywnej terapii, przeszedł sześć operacji mózgu, kolejne siedem lat jeździł na wózku.
– On musiał przez to wszystko przejść, nie potrafię nawet tego pojąć. Nie mogę nawet wyrazić, jak bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało – mówił po wszystkim Eubank, który ostatecznie zaprzyjaźnił się z Watsonem.
Warto zaznaczyć, że po tej sytuacji Eubank nigdy już nie boksował tak, jak wcześniej. Wygrywał walki, wielokrotnie udawało mu się obronić tytuł, aczkolwiek w jego stylu pojawiła się ostrożność, zauważanie kruchości drugiego człowieka. Wcześniej często nokautował, natomiast po wypadku już tylko dwie walki zakończył przed czasem.
Watson z kolei nadal walczył, ale o powrót do normalności. Zszokował wszystkich, gdy w 2003 roku, dwanaście lat po tamtej sytuacji, wziął udział w maratonie londyńskim, spacerując codziennie przez dwie godziny. Nie był tam sam, bowiem wspierał go Eubank i dawny neurochirurg z dnia wypadku. Udało mu się ukończyć maraton po sześciu dniach, a niektórzy do dziś określają to mianem cudu. Stan byłego boksera poprawił się w niewyobrażalnym stopniu, lecz do całkowitego zdrowia oczywiście nigdy już nie wrócił. Do dziś mówi wolno, wciąż nie jest całkowicie samodzielny. Jakby tego było mało, w 2017 roku został napadnięty.
Wszystko zaczęło się od stłuczki. Samochód prowadził Lennard Ballack, jego opiekun. Zostali uderzeni w tył. Ballack wyszedł z pojazdu, aby sprawdzić szkody i dogadać się z drugim kierowcą. Okazało się jednak, że trafił na przestępców. Mężczyźni powalili go na ziemię, spryskując gazem. Watsona wyciągnęli z pojazdu i wyrzucili na drogę, ciągnąc go jeszcze przez kawałek ulicy. Finalnie zabrali samochód i uciekli. Były bokser trafił do szpitala, podobnie jak jego opiekun. Samemu Watsonowi nic się nie stało poza kilkoma stłuczeniami, natomiast Lennard Ballack po tej sytuacji zaczął mieć problemy ze wzrokiem. Policja poinformowała, że zdarzenie od początku było próbą kradzieży samochodu.
Michael Watson stoczył trzydzieści zawodowych walk. Dwadzieścia pięć wygrał, cztery przegrał, jedną zremisował. Obrazą byłoby uznanie, że jego przypadek jest całkowicie tragiczny i nic poza tym. Bliżej prawdy jest określenie go symbolem walki do samego końca, niezależnie od okoliczności. Jak na wojownika przystało. Sam pięściarz dziś opowiada, że tamten wypadek był darem od Boga.
– Wszystko w porządku Chris, musimy to zostawić za sobą i iść naprzód przez życie. Kocham cię. Tamto to już przeszłość, zapomnijmy o niej i cieszmy się przyszłością. Urodziliśmy się wojownikami, żyjmy miłością – odpowiedział Watson na przeprosiny Eubanka.
Dlaczego bokserzy często kończą kariery w złych momentach?
Michał Syrowatka: Mogę mówić tylko ze swojej perspektywy. Może to wynikać z tego, że zawodowemu, ambitnemu sportowcowi z większymi lub mniejszymi osiągnięciami, ciężko pogodzić się z tym, że nie wróci do tego, jaki był trzy, cztery lata wcześniej. Codziennie chodząc na salę treningową, sami siebie próbujemy oszukać, że może jeszcze uda się nam coś zdobyć, że może jeszcze staniemy na wysokości zadania, może jeszcze zrobimy formę życia i zaskoczymy wszystkich. Niestety w większości przypadków to wygląda, jak wygląda, czyli musi przyjść kolejna i kolejna porażka, aby w końcu sobie uzmysłowić rzeczywistość. Jeżeli chodzi o sportowców najwyższej rangi, to często przemawiają też pieniądze. Moja ostatnia walka z Lukasem Dekysem to był idealny moment na zejście ze sceny. Trzy lata wcześniej skończyłbym ją na pewno przed czasem, a wtedy było jak było (przegrana). To był dla mnie ostatni dzwonek, aby wyjść z ringu w zdrowiu. Mam dzieci, które muszę wychować, będąc przynajmniej w miarę zdrowym, nie robiąc sobie zbyt dużej krzywdy.
Maciej Miszkiń: Boks to jest nałóg i sposób na życie. To sport tak zajmujący, tak pochłaniający, że pięściarz przeważnie nie potrafi później robić już niczego innego. Ludzie odchodzący od boksu czują się niepotrzebni w społeczeństwie, czują się niepotrzebni sami przed sobą. Na początku jest tak, że robisz to, co lubisz, a później jest tak, że robisz to, co musisz.
Czy jest tak w istocie? Sprawdźmy, jak to wygląda na polskim podwórku.
– Mam 42 lata i chcę jeszcze zdobyć pas mistrza świata jednej z organizacji. Wtedy będę mógł odejść w glorii chwały. Nie jestem Bernardem Hopkinsem czy Evanderem Holyfieldem. George Foreman również w zaawansowanym wieku zdobył tytuł mistrza świata. To tylko pokazuje, że wszystko może się zdarzyć. Dużo zależy od tego, jak będę się prowadził i funkcjonował na co dzień – mówił Krzysztof Włodarczyk w rozmowie z “Dziennikiem Wschodnim”.
– Boks nadal sprawa mi wielką frajdę. To jest mój narkotyk! Jak siedzę w domu w Krakowie i mam czas wolny, to jestem bardziej zmęczony, niż w trakcie pobytu w Dzierżoniowie u trenera Piotra Wilczewskiego. Treningi są mordercze, trener się na mnie wyżywa, ale ja to kocham, wtedy czuję, że żyję. Nie mam złudzeń, że kilka dni po zakończeniu kariery rozpadnę się i będziecie mnie odwiedzać 1 listopada na cmentarzu. Nie jestem wyboksowany, nie jestem rozbity, mimo wielu ciężkich walk czuję się naprawdę dobrze – mówił Mariusz Wach w wywiadzie udzielonym “Super Expressowi”.
– Ania nie chce, bym dalej walczył. Ani w boksie, ani w klatce. Tylko że ja nadal czuję się na siłach, by tutaj na swoim podwórku jeszcze powalczyć. Oczywiście, Ania powtarza, że zdrowie jest najważniejsze. Długo rozmawialiśmy na ten temat, ale postawiłem na swoim i jeszcze trochę powalczę. Jeszcze nie zakończyłem kariery – Krzysztof Głowacki dla “TVP Sport”.
Porażka Artura Szpilki z Dereckiem Chisorą? Wielu doradzało mu po niej zakończenie kariery, lecz ten nie chciał o tym wtedy słyszeć:
– Nie oznaczać mnie w tych waszych „dyskusjach”. Nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy żeby kończyć! Boks to całe moje życie i czasami tak jest, że jeden cios i koniec walki! A szkoda, bo byłem najlepiej przygotowany, jak pamiętam – pisał na Twitterze.
– Mam w głowie duży znak zapytania, szczególnie po rozmowie z neurologiem. Człowiek się nad tym wszystkim zastanawia, a tu ktoś jeszcze mówi ci, że te wszystkie nokauty, uderzenia to są już nieodwracalne skutki. Że boks zabija ileś tam neuronów. Odpukać, nie odczuwam żadnych większych problemów z głową, żadnych bóli. Nie seplenię, jak słyszysz. Ale już na przykład łapię się na tym, że czasami zapominam, co mam powiedzieć. Tu zapomnę jakiegoś słowa, tam coś. Zapominam się. Nigdy wcześniej tak nie miałem. Przed walką miałem rezonans magnetyczny. Zaczerwienienia, torbiele na mózgu, jakieś ogniska – powiedział jakiś czas później w wywiadzie dla “Przeglądu Sportowego”.
Zawsze jest coś. Zawsze jest ten jeszcze jeden cel, ta jeszcze jedna walka, ostatnie wyzwanie. Ogromne pieniądze zarobione w ringu znikają zaskakująco szybko. Pięściarz nie ma umowy o pracę, nie jest zabezpieczony wysoką emeryturą i uruchamia mu się ten sam instynkt przetrwania, na którym tak wiele razy polegał podczas walki.
Poza kwestiami finansowymi, często jest tak, że bokser… nie ma co ze sobą zrobić, ponieważ boks był jedynym zawodem, który wykonywał tak dobrze. Nie jest powiedziane, że nie nadaje się do niczego innego, lecz w niczym bardziej przyziemnym nie odnajduje podobnej satysfakcji, więc nie wkłada już tyle serca. Bez bodźców w postaci wielkiego tłumu, walki o życie w ringu i kamer z każdej strony nie potrafi odnaleźć tego, co było dla niego tlenem przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat życia. Ciało, nawet wyniszczone latami obciążeń, wciąż domaga się treningu. Zaczyna się wyścig duszy z organizmem.
Kto pojawia się w pana głowie, gdy mówię encefalopatia bokserska? Zna pan bezpośrednio osoby, którym boks zrobił krzywdę?
Michał Syrowatka: Gdybym jako trener zobaczył, że z kimś dzieje się coś złego, to na pewno zrobiłbym wszystko, aby ta osoba do ringu już nie wychodziła. Widziałem osoby, które z czasem miały coraz mniejszą odporność na ciosy. Jednak ciężko to powiedzieć swojemu koledze, ponieważ wiem, jak on to przeżywa.
Maciej Miszkiń: Marek Piotrowski. Polski Muhammad Ali. Ten uszczerbek na zdrowiu jest tu wyraźny. Czytałem o Marku, oglądałem go, był inspiracją dla młodych ludzi. Nie znałem go osobiście wcześniej, poznałem go już w trakcie choroby, więc ten wpływ sportów walki na zdrowie w tym przypadku aż tak nie rzucał mi się w oczy. Spotkałem teraz dwóch kolegów, z którymi miałem okazję trenować wcześniej. Mają encefalopatię pourazową. Byłem przerażony, są to ludzie – duchy. Wzrok jest pusty, błędnik rozwalony, nie wygląda to dobrze. Są różne stadia encefalopatii. W jednym tylko rzuca się na układ neurologiczny, ale są przypadki osób, które mają właśnie ten wzrok taki bardzo mało przytomny i powiem szczerze, że wygląda to przerażająco.
– Jedną walką zabrał mu kilka lat życia. To było na amatorskich zawodach bokserskich. Dwóch młodych chłopaków. Z jednym rozmawiałem przed walką. Znałem go, bo był u mnie na kilku treningach. Normalna rozmowa, nic specjalnego. Później dostał okropny oklep w ringu, aż jego trener poddał walkę. I tak za późno, powinien to zrobić znacznie wcześniej. Pół godziny później poszedłem sprawdzić, co tam u niego. Nie był w stanie powiedzieć składnie jednego zdania – powiedział mi anonimowo trener jednego z wrocławskich klubów bokserskich.
Mogło się jednak skończyć jeszcze gorzej:
Simiso Buthelezi był reprezentantem Republiki Południowej Afryki. 24-latek miał na koncie cztery wygrane walki, w tym dwie przed czasem. 5 czerwca 2022 roku zmierzył się z Siphesile Mntungwą w pojedynku o pas WBF African wagi lekkiej. Walka toczyła się w normalnym rytmie do dziesiątej rundy. Wtedy Buthelezi powalił swojego przeciwnika, lecz sędzia zinterpretował to jako utracenie równowagi bez ciosu, więc obyło się bez liczenia. Walka została wznowiona, ale wtedy Buthelezi… Skierował się w złą stronę. Obrócił się w miejsce, w którym stał sędzia, jakby chcąc z nim walczyć. Gdy ten przytomnie się odsunął, Simiso Buthelezi zaczął uderzać w powietrze. Walka została momentalnie przerwana.
Zawodnika przetransportowano do szpitala, gdzie został wprowadzony w śpiączkę. Dwa dni później poinformowano o jego śmierci z powodu urazu mózgu.
– Patrząc pod kątem uszkodzenia długoterminowego, rzeczywiście to wielokrotnie powtarzające się urazy głowy są przyczyną wcześniejszych zaburzeń funkcji poznawczych oraz degeneracji mózgu. Wyjątkowo silne i celne uderzenie może jednak zabić pacjenta. Pięściarz dostaje wprawdzie w płat czołowy, ale mózg dosłownie odbija się od czaszki i krwawienie może dotyczyć płata potylicznego. I zawodnik na przykład przestaje widzieć. Takim uderzeniem można człowieka, jeśli nie uśmiercić, to z pewnością spowodować jego niepełnosprawność – mówiła neurolog Aleksandra Karbowniczek.
Nie istnieje zakończenie właściwe. Kochamy igrzyska, to się nie zmieni. Nie będziemy oglądać pięściarzy w kaskach. Nie pokierujemy ich życiem lepiej. Nie odwrócimy nieodwracalnego.
Pięściarz jest samotny całe życie. Wchodzi do ringu otoczony trenerami, promotorami i rodziną, lecz to wszystko jest na chwilę, ponieważ jeżeli pozwoli się trafić o jeden raz za dużo, to wyjdzie z ringu sam. I nic dziwnego, że wróci.
I nic dziwnego, że odejdzie menadżer zawodnika, który przegrywa. I nic dziwnego, że odejdzie rodzina, dla której stał się zagrożeniem.
Jaka róża taki cierń.
…
– Pozwólcie mi walczyć. To jedyne, co potrafię – poprosił Riddick Bowe.
Fot. Newspix