Choć za oknem w dużej części Polski aktualnie jest biało, to możemy przyzwyczajać się do tego, że z każdą kolejną zimą o taki widok będzie trudniej. Wraz z upływem czasu mniej ma być dni śnieżnych, zagrożone jest istnienie lodowców, wzrosną też najpewniej średnie temperatury. A to wszystko oznacza wielki problem dla sportów zimowych. Czy narciarstwo alpejskie, skoki i cała reszta dyscyplin rozgrywanych na śniegu mogą przestać istnieć?
Na zdjęciu głównym ubiegłoroczne zawody w Oberstdorfie, w trakcie Turnieju Czterech Skoczni. Kamil Stoch i Stefan Hula maszerują na skocznię, czyli jedyne miejsce w najbliższej okolicy obiektu, które faktycznie jest przykryte śniegiem.
***
Zimy są zagrożone
Mało brakowało, a tydzień temu w Gurgl Henrik Kristoffersen, norweski narciarz alpejski, dopuściłby się rękoczynów. Norwega powstrzymywało kilka osób, które starały się ochronić przed jego złością aktywistów klimatycznych. Ci rozsypali na mecie znany już dobrze pomarańczowy proszek i na moment usiedli tuż za jej linią z transparentami. Protest i uprzątnięcie terenu po nim, potrwało kilka minut.
A sam Kristoffersen, gdy już ochłonął, wyjaśnił, dlaczego był tak zły.
– To brak szacunku. Mówcie co chcecie, starajcie się coś zmienić. Ale nie rujnujcie ludziom ich wysiłku. To mnie zniesmacza. Czułem, że to niesprawiedliwe, dlatego się zdenerwowałem. Dla wielu sportowców to ich wszystko, a przynajmniej czterem narciarzom zepsuto start. Nie ma jednak wątpliwości, że kryzys klimatyczny to wielki problem, temu nie zaprzeczam – mówił Norweg w rozmowie z NRK.
ALPINE: Yesterday’s slalom in Gurgl, Austria had some drama to it.
With five skiers to go, the race was interrupted by climate protesters, throwing ink on the snow.
Norway’s Henrik Kristoffersen then had to be held back in an altercation.pic.twitter.com/0aRG2VYW1Y
— Ben Steiner (@BenSteiner00) November 19, 2023
Chodziło więc nie o protest sam w sobie, a o to, jaką formę przybrał. Można Kristoffersena zrozumieć, podobnie jak jego emocje. Ale też trudno nie zrozumieć działań aktywistów, szczególnie, że wybrali na to wyjątkowo trafne miejsce. Narciarstwo alpejskie z problemem zmian klimatycznych mierzy się bowiem od lat. Już przed rokiem – z inicjatywy kilku narciarzy, między innymi Juliana Schüttera, ambasadora grupy Protect Our Winters (POW – Ochrońcie Nasze Zimy) – ponad 200 zawodników z zimowych dyscyplin podpisało wspólny list kierowany do sportowych władz.
– Już odczuwamy efekty zmian klimatycznych w naszym życiu codziennym i w naszym zawodzie. […] Potrzebujemy zdecydowanych i zorganizowanych akcji. Jesteśmy świadomi obecnych wysiłków FIS [Międzynarodowej Federacji Narciarskiej] i oceniamy je jako niewystarczające – można było w nim przeczytać.
Faktycznie, FIS na razie przed zmianami często się wzbrania. A wiele osób uważa, że czasu na podjęcie zdecydowanych działań zostało coraz mniej.
– Prawda jest taka, że nie możesz uprawiać narciarstwa bez śniegu, a każdego roku zbliżamy się do tego, by tego śniegu zabrakło. Naprawdę chcemy wywrzeć wpływ na nasze władze, by stały się liderami w walce o klimat. Na razie uważamy, że jej nie przewodzimy – mówił inny z ambasadorów POW, Travis Ganong, alpejczyk z USA, były wicemistrz świata w zjeździe. Z kolei Norweg Aleksander Aamodt Kilde, dwukrotny medalista olimpijski, w rozmowie z twierdził Associated Press, że chciałby, by kolejne generacje też mogły doświadczyć zimy.
Sygnatariusze listu chcieli między innymi dopasowania kalendarza do zmieniających się zim tak, by ten był jak najlepiej opracowany pod względem pogody i geografii. Ot, po prostu by zawody organizować faktycznie tam, gdzie to naturalnie możliwe, a nie w lokacjach, których o opady śniegu coraz trudniej. Zwracano też uwagę choćby na problem emisji spalin (ze względu na pokonywanie dużych odległości wiele razy w ciągu sezonu).
– Zimy, które znamy i kochamy, są zagrożone. Za bardzo pochłonął nas nasz świat medali, wygranych, rekordów i tego wszystkiego. Mam jednak nadzieję, że jeszcze przez wiele, wiele lat będę mogła się cieszyć narciarstwem i zimami. A te są teraz zagrożone – mówiła Mikaela Shiffrin, być może najlepsza narciarka alpejska w historii.
Jak zła jest więc sytuacja?
Hala, Argentyna i odwoływanie zawodów
– W mojej opinii pory roku się nieco przesunęły. Jak teraz trenujemy, to z reguły początkiem grudnia jeszcze nie ma dobrych warunków śniegowych w niższych partiach, na śnieżenie w nich czas zaczyna się w okolicy świąt, przez co u nas, czy w ogóle w Europie, dopiero od stycznia są fajne warunki. Ale za to bywa, że trwa to wszystko nawet do kwietnia.
To słowa Oskara Kwiatkowskiego. Nasz mistrz świata w snowboardzie coś o problemach ze śniegiem wie. Końcem września trenował na hali ze sztucznym śniegiem w Holandii, nie najlepiej dostosowanej do jego potrzeb. Na lodowcach brakowało wtedy jeszcze dobrych warunków, z kolei w październiku… zaczęło tam nagle padać aż za mocno, bo snowboardziści nie szukają świeżego, miękkiego śniegu – na takim po prostu w Pucharze Świata nie jeżdżą.
– Teraz mamy dłuższy obóz w Finlandii, tu już jest zima pełną gębą, są dobre warunki przedsezonowe. Ale gdybyśmy cofnęli się o kilka lat, to pewnie [z ówczesnym finansowaniem] nie moglibyśmy sobie pozwolić na Finlandię. Raczej trenowalibyśmy w Alpach, jeżdżąc w tym miękkim, naturalnym śniegu. Potem byśmy mieli trudno przestawić się na zawody, gdzie są całkiem inne warunki na tym twardym, sztucznym śniegu. W poprzednich sezonach pamiętam, że tak było, dziwiliśmy się potem, że na zawodach to, co wcześniej wypracowaliśmy, nagle zupełnie nie działa – dodaje Kwiatkowski.
On śniegu szukać pojechał więc do Finlandii. Maryna Gąsienica-Daniel, nasza najlepsza alpejka, ze względu na to, że sezon zaczynała dużo wcześniej, była za to na obozie w… Argentynie. W Europie w letnich czy wczesnojesiennych miesiącach po prostu nie znalazła miejsca, gdzie mogłaby odpowiednio trenować (dopiero po powrocie na Stary Kontynent pojechała na tydzień do Szwajcarii), za to Ameryka Południowa kusiła dobrymi warunkami.
– U nas snowboardowy team Kanady też pojechał trenować do Argentyny – mówi Kwiatkowski. – Fajnie, sam bym pojechał. Ale faktycznie trzeba polecieć nawet na drugą półkulę, by poszukać zimy. Śnieg przez lato – które jest u nas bardzo ciepłe – ginie na lodowcach, nie ma na czym jeździć. A potem od października bywa, że sypie aż za dużo. Pogoda potrafi się zmieniać szybko i diametralnie. Trzeba się do tego przystosować. Nie tyle my jednak musimy to zrobić, a trenerzy. Nie raz przesuwają nam obozy, żeby znaleźć jak najlepsze warunki.
Z wypowiedzi Kwiatkowskiego płynie jeden wniosek: globalne ocieplenie to problem, ale może nawet większym są ekstrema pogodowe. Klimat jest po prostu znacznie bardziej niestabilny. Stąd możliwe są sytuacje, w których przez kilka tygodni jest bardzo ciepło, a ledwie kilka dni później trafiają się wielkie opady śniegu. Lub odwrotnie: nie ma żadnej gwarancji, że przygotowany w dobrych warunkach w listopadzie śnieg, nie stopnieje nagle na kilka dni przed zawodami w późniejszym okresie. Snowboardziści przekonali się o tym w zeszłym sezonie dwukrotnie – na początku przełożono im zawody w Livigno (finalnie odwołane, ale to już przez kwestie finansowe), a przed świętami w Montafon. To co prawda austriacka dolina, której stoki nie leżą wysoko, ale i tak w środku grudnia była to pewna niespodzianka.
Swoje problemy mają też, oczywiście, inne dyscypliny. Narciarstwo alpejskie na braku warunków cierpi regularnie, zresztą to może nawet najbardziej wymagająca dyscyplina. Do swoich najszybszych konkurencji – zjazdu czy supergiganta – potrzebuje długich, szerokich tras ze znacznym przewyższeniem. Jeśli temperatury nie sprzyjają, prędko może pojawić się problem. W zeszłym sezonie z powodu braku śniegu odwoływano zawody w Zermatt czy Garmisch-Partenkirchen. A gdy do tego dodamy odwołania z powodu zbyt mocnego wiatru, złej pogody (co może oznaczać mgłę czy ciężkie opady, ale deszczu), a nawet… zbyt obfitych opadów śniegu – to kalendarz potrafi się zrobić naprawdę przetrzebiony.
Odwołania przeżyli też zawodnicy kombinacji norweskiej, czyli zimowej dyscypliny, która – przynajmniej z grona olimpijskich – i tak cierpi w ostatnich latach najbardziej. Przez brak śniegu oraz wysokie temperatury odwołano wówczas zawody w Chaux-Neuve, a te w Klingenthal trzeba było przesuwać. Regularnie problemy ze śniegiem mają też skoczkowie narciarscy, stąd w Wiśle – gdzie skakano rok temu wyjątkowo wcześnie – postawiono na igelit i inaugurację zimowego PŚ rozegrano bez śniegu. Za to w deszczu, bo drugiego dnia rywalizacji momentami obficie padało.
– Sportom zimowym w najbliższych latach na pewno będzie trudniej, ale nie sądzę, by miały umierać. Trzeba się będzie adaptować, zwracać uwagę na klimat. […] Długofalowo klimat na pewno teraz jest trudniejszy do ogrania. Wyzwania stoją przed takimi sportami jak narciarstwo alpejskie, które musi uciekać wyżej, dopasowywać formaty. Moim zdaniem część formatów może stać się na przykład nieopłacalna – mówi Jan Winkiel, sekretarz generalny Polskiego Związku Narciarskiego. – Myślę, że problem polega też trochę na tym, że sprzęt i zawodnicy są coraz lepsi. Trasy muszą być coraz bardziej dopasowane. Jeżeli ktoś na własnych nogach jedzie 130 km/h, trasa musi być przygotowana idealnie. Wymagania są coraz trudniejsze do wypełnienia, a pogoda płata figle – dodaje.
Pytanie brzmi: czy w przyszłości w ogóle możliwe będzie odpowiednie przygotowanie tras?
Koniec zimowych igrzysk?
Jeśli sprawdzą się najczarniejsze przewidywania klimatologów, to już w połowie wieku możemy mieć o półtora miesiąca krótszy sezon zimowy w Europie. Sytuacja będzie tym gorsza, im na niższej wysokości się znajdziemy. Prognozy naukowców mówią między innymi o tym, że budowa kurortów, ośrodków narciarskich stanie się wkrótce nieopłacalna poniżej wysokości 1600 czy nawet 1800 metrów nad poziomem morza.
W Polsce oznaczałoby to właściwie, że jedynie w Tatrach – i to kilku określonych miejscach – mogłoby się rozwijać narciarstwo. Poza nimi na wysokość 1600 metrów wybijają się jedynie Śnieżka i Babia Góra (czasem osobno podaje się też jeden z jej szczytów grzbietowych, Gówniaka).
Można też napisać jeszcze inaczej: wielu naukowców uważa, że w najbliższych dekadach nie doczekamy się w ogóle warunków narciarskich na poziomie do 600 metrów nad poziomem morza. Wyżej – zależnie od zimy, czeka nas loteria. Według raportu “Global Warming of 1.5 °C”, stworzonego przez Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (działający przy ONZ) od połowy XIX wieku temperatura na Ziemi podniosła się średnio o półtora stopnia Celsjusza. Połowa z tego jest wynikiem działań człowieka.
Kolejnych kilka stopni dla sportów zimowych może oznaczać katastrofę.
– Statystyki pokazują, że mamy coraz mniej dni śnieżnych oraz skraca się okres, kiedy pokrywa śnieżna zalega na powierzchni. Istnieją scenariusze, które wskazują, że śnieg i lodowce na Grenlandii i Antarktydzie całkowicie stopnieją, i oczywiście również prawdą jest, że takie sytuacje już się działy w historii Ziemi, bo klimat jest bardzo dynamiczny, zmieniał się również bez ingerencji człowieka. Natomiast widać, że obecnie zmiany postępują w coraz mniej przewidywalny sposób. To nie jest dobra wiadomość, a samo topnienie lodowców ma wiele poważnych skutków – nie tylko to, że nie będzie śniegu w górach – mówił w rozmowie z “Krytyką Polityczną” dr hab. inż. Mariusz Czop, profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, specjalista z zakresu hydrogeologii, gospodarki wodnej i ochrony środowiska i wód oraz inżynierii środowiska.
Wspomniana przez niego nieprzewidywalność zmian jest głównym problemem. Trudno obecnie określić, jak szybko będzie zwiększać się temperatura na Ziemi. Tak samo jak trudno jest przewidzieć, jaką zimę zobaczymy – niemal bezśnieżną i ciepłą, czy mroźną i z odpowiedni warunkami do jazdy na nartach. Po kilku z gatunku tych pierwszych, rok temu przyszła do nas druga, ale nadal daleko jej było do tych sprzed kilku dekad.
Faktem, którego nie sposób podważyć, pozostaje stwierdzenie, że w wielu europejskich krajach zmniejsza się teren zajmowany przez lodowce. Te topnieją bo zwiększają się temperatury, ale też dlatego, że brakuje naturalnej pokrywy śnieżnej. Pomiędzy 1967 a 2015 rokiem śniegu w Europie ubyło średnio o 13 procent w marcu i kwietniu. Z kolei w czerwcu, po blisko pięćdziesięciu latach, jest go średnio o 76 procent mniej!
Lodowiec Rodanu w Szwajcarii w sierpniu tego roku. Okrycie specjalnymi kocami miało utrzymywać lód i śnieg w niskiej temperaturze i zabezpieczać przed topnieniem. Fot. Newspix
Naukowcy ze szwajcarskich instytucji – między innymi Swiss Federal Institute for Forest, Snow and Landscape Research – przewidują aktualnie, że do 2100 roku globalna temperatura może wzrosnąć o 3 stopnie.
Gdyby tak się stało, lodowce przestaną istnieć. Wraz z nimi właściwie wyparować mogłaby możliwość jazdy na nartach w Alpach. Ba, nawet zatrzymanie wzrostu temperatur na poziomie +1.5 °C, które zawarto w paryskim porozumieniu klimatycznym, oznacza, że lodowce stopnieją o 60 procent. I to też ugodzi w narciarstwo, a nawet… całe zimowe igrzyska olimpijskie.
Naukowcy, poproszeni o ocenę sytuacji przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski, ogłosili bowiem przed kilkoma laty, że jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie, to za mniej więcej 60 lat ledwie sześciu z dotychczasowych organizatorów tej imprezy (Albertville, Calgary, Cortina d’Ampezzo, St. Moritz, Salt Lake City i Sapporo) będzie nadal w stanie ją ugościć pod kątem klimatycznym. W 2100 byłaby to… jedna lokalizacja.
Zresztą inne pytanie brzmi: czy byłoby jeszcze kogo gościć?
Sportowcy – choćby ci z Polski – regularnie zwracają bowiem uwagę, że wobec krótszych i mniej obfitych w śnieg zim, zmniejszyć może się liczba osób uprawiająca typowo “zewnętrzne” sporty: narciarstwo alpejskie, snowboarding czy biegi narciarskie. Sport zimowy staje się coraz mniej dostępny dla przeciętnego człowieka, w tym dzieciaków, z których wyrosnąć mogą przyszli zawodowcy.
Choć Jan Winkiel pozostaje w tej kwestii – przynajmniej na razie – raczej spokojny.
– To kwestia podnoszona obecnie chyba we wszystkich sportach, nie tylko zimowych. Jest dużo różnych atrakcji, które sprawiają, że mamy mniej czasu na sport. Rozmawiałem choćby z kolegami z piłki ręcznej, którzy mówili, że mają kłopot z naborami zawodników. U nas jeszcze takich problemów nie widać, nabory mamy nawet momentami większe niż chęci. Ale czytałem trochę artykułów, które mówiły, że sport zaczyna odchodzić do lamusa w młodszym pokoleniu. Teraz u nas jest raczej inwestowanie w jednostki – poprzez lepszą selekcję i szkolenie.
Brak śniegu w naborach w przyszłości z pewnością by jednak nie pomógł. Ale na to jest przecież rozwiązanie, prawda?
Sztuczny śnieg, czyli problem wody
Nikogo nie zaskakuje już fakt, że by jeździć na nartach najczęściej potrzeba w Polsce sztucznego śniegu. Na zawodach jest podobnie. Sztuczny śnieg ma dla sportowców wiele zalet. Bardziej “przewidywalną” fakturę, opierając się na nim łatwiej przygotować trasę, a do tego da się go wytwarzać nawet w dodatnich temperaturach – czy to z użyciem ciekłego wodoru, czy innych metod.
Problem polega na tym, że o ile dla sportu to znakomita rzecz, o tyle dla środowiska niekoniecznie.
Wyprodukowanie metra sześciennego sztucznego śniegu to kilkaset litrów wody, a do tego mnóstwo chemikaliów, które mają rzeczony śnieg stabilizować i konserwować. Tymczasem z wodą mamy problemy, nawet w Polsce. Są w naszym kraju regiony, gdzie coraz częściej zaczyna jej brakować, co ciekawe często to obszary górskie. Do tego produkcja sztucznego śniegu potrafi zakłócać naturalny rytm środowiska.
– Najpierw tę wodę z ekosystemu, czyli zazwyczaj rzeki, się „zabiera”, a potem produkuje się nadmierną ilość śniegu, który topniejąc (trwa to dłużej niż w przypadku naturalnego śniegu), negatywnie wpływa na roślinność, odbierając jej rytm naturalnego wzrostu. Na pewno na część tych argumentów środowiska technokratyczne zareagują śmiechem i kpiną, ale takie są fakty. Sztuczne naśnieżanie poważnie szkodzi środowisku, a dodatkowo zużywa ogromne ilości wody, których w rejonie, gdzie jest prowadzone, często po prostu brakuje – mówił profesor Czop w przywoływanej już rozmowie.
Fot. Wikimedia/Matti Paavola
Dodawał też, że problemem produkcji sztucznego śniegu jest też to, że często wykorzystuje się tę możliwość, by organizować zawody w miejscach, które nie są do tego przystosowane. Świetnym przykładem są igrzyska w Pekinie, które odbyły się na obszarze mającym spore problemy z dostępnością wody, tymczasem na organizację całej imprezy zużyto tam tej wody ogromne ilości. Profesor przywoływał też przykład innych możliwych błędów – choćby ośrodka w Aspen, gdzie do produkcji śniegu wykorzystano ścieki komunalne. A te skaziły ostatecznie źródło wody pitnej.
Mamy więc: znaczące zużycie wody, która w wielu miejscach staje się już cennym zasobem, zagrożenie dla środowiska jego skażeniem, a także zakłócanie naturalnego rytmu wzrostu roślin. Trzeba tu sobie zadać ważne pytanie: czy to się opłaca?
Odpowiedź mogłaby brzmieć – zależy komu. Opłaca się na pewno właścicielom ośrodków narciarskich, ale też na przykład wielu firmom, sponsorującym zimowe zawody. W opublikowanym kilka lat temu raporcie grup Badvertising i New Weather Sweden ujawniono, że wiele firm odpowiadających za masowe skażenie środowiska (w dużej mierze poprzez ogromne zużycie dwutlenku węgla), sponsorowało zimowe zawody, uprawiając w ten sposób specyficzny rodzaj ekologicznego sportswashingu.
– Poprzez skażenie środowiska ci sponsorzy “topią” przyszłość sportów, które finansują – pisali autorzy raportu. A kto wie, czy na sportach się skończy.
To szersze zagadnienie
Warto na problem śniegu i sportów zimowych spojrzeć z bardziej rozległej perspektywy. Zagrożenia związane ze skracającymi się zimami, dotyczą bowiem nie tylko sportowców, ale też i “zwykłych” ludzi. Cierpi, po pierwsze, branża turystyczna w górach, która traci miliony euro czy dolarów zakładanych zysków. Zeszłoroczna, w wielu miejscach wyjątkowa ciepła zima, uderzyła choćby we właścicieli stoków, pensjonatów czy kurortów we Włoszech – w rejonach Toskanii, Emilii-Romanii, Abruzji, Lacjum.
Wcześniejsze lata oznaczały z kolei problemy dla wielu w Polsce. Tym bardziej, że przecież zyski takich miejsc zostały też ograniczone przez pandemię. Ekologowie w reakcji coraz częściej sugerują jednak, że lepszym od czekania na mroźne zimy i masowego dośnieżania stoków, byłaby promocja innych form wypoczynku w górach – nawet w zimniejszych miesiącach. To jednak wymaga wieloletniej edukacji, ale też nikt nie kryje, że straty finansowe branży turystycznej to… te mniejsze problemy.
Znacznie poważniejsze są kwestie – ponownie trzeba to podkreślić – środowiskowe.
– Śnieg pełni ważną rolę w cyklu hydrologicznym, czyli naturalnym obiegu wody na Ziemi. Zatrzymuje mianowicie wodę w danym miejscu na jakiś czas. Zamieniona w śnieg woda nie spływa od razu, ale dopiero latem lub wiosną – mówił w “Die Welt” Daniel Farinotti, profesor glacjologii z Politechniki Federalnej w Zurychu i w Federalnym Instytucie Badań Lasu, Śniegu i Krajobrazu.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Jeśli zamiast śniegu pada deszcz, woda z gór spływa zimą szybciej. Co to oznacza? W miesiącach zimowych czy wczesną wiosną – potencjalne powodzie. Z kolei nieco później wody może zacząć brakować, choćby w rzekach, które na roztopach mocno się opierają. A to oznacza kłopoty dla: rolnictwa, branży transportowej (transport drogą wodną), elektrowni wodnych czy nawet dostawców wody pitnej. Rozwiązaniem są dodatkowe zbiorniki retencyjne, ale tych musiałoby być naprawdę dużo, by zrekompensować brak wód roztopowych.
Deszcz zamiast śniegu zimą oznacza też ryzyka osunięć ziemi w górach. Do tego zmieniać mogą się całe ekosystemy, pojawiać nowe, inwazyjne gatunki zwierząt czy roślin, które zastąpią te przystosowane do śnieżnych, mroźnych zim. Gorzej chroniona będzie też sama gleba – śnieg odbija bowiem światło słoneczne. Bez niego ziemi grozi wysychanie, które skutkuje tym, że woda – choćby deszczowa – przepłynie przez warstwę gleby szybciej. A to może oznaczać suszę, ona z kolei czy to pożary, czy inwazje szkodników, choćby korników.
Innymi słowy: bez śniegu cierpieć może nie tylko sport, ale całe ekosystemy. I ten pierwszy, i drugie potrzebują więc odpowiednich rozwiązań. Skupmy się jednak na sporcie – co można zrobić dla zimowych dyscyplin?
Przyszłość sportów, czyli jakie rozwiązania?
Najłatwiej mają zapewne skoki narciarskie. Po udanej inauguracji zeszłorocznego Pucharu Świata mówi się o tym, że można by nawet rozszerzyć sezon, zaczynać go wcześniej, jeszcze na igelicie, a na śnieg przechodzić dopiero, gdy aura będzie temu sprzyjać. Sami skoczkowie wielokrotnie mówili przecież, że istotne jest dla nich nie to, na czym lądują (choć igelit w Wiśle chwalili, mówili, że to znacznie bezpieczniejsze, niż kiepsko przygotowany zeskok śnieżny, z którym często się tam mierzyli), a z czego się wybijają, mając na myśli tory lodowe.
– Myślę, że mogłoby być dobre dla nas, gdybyśmy odczepili się od terminu “sporty zimowe” – mówił jakiś czas temu Alexander Stoeckl, wieloletni trener norweskiej kadry skoczków. – Moglibyśmy spróbować zmienić to nastawienie na całoroczne. Jesteśmy sportem ekstremalnym, który można uprawiać w różnych warunkach. Jesteśmy też szczęściarzami, możemy użyć mat i nadal skakać. Nie potrzebujemy śniegu.
I to prawda. Sami skoczkowie jednak zauważają problem krótszych i słabszych zim. Karl Geiger mówił o tym, że brakuje mu białych świąt Bożego Narodzenia. Philipp Raimund, inny niemiecki zawodnik, podkreślał, że przygnębiająco skacze się, gdy tylko skocznia jest biała – bo naśnieżono ją albo sztucznie, albo po części śniegiem zmagazynowanym z poprzednich lat czy przewiezionym z innych lokalizacji – a dookoła wszędzie widać zieleń, często przemieszaną z błotem.
Niemniej, jak podkreślał też w naszej rozmowie Piotr Żyła, akurat skoki przeżyć mogą stosunkowo łatwo.
– Fajnie by było, gdyby FIS stworzył hybrydowy Puchar Świata, rozgrywany na przełomie października i listopada, który wliczałby się do zimowych rozgrywek. Ostatnimi czasy niektóre ośrodki mają problemy ze śniegiem, a dla nas to nie ma znaczenia, czy lądujemy na śniegu czy na igelicie, o ile tylko jedziemy po torach lodowych. Po nich jedzie się trochę inaczej, niż po torach ceramicznych. Natomiast na igelitowym zeskoku jest zawsze tak samo.
Ubiegłoroczny Puchar Świata w Wiśle. Dawid Kubacki świętuje zwycięstwo na trawiastej części zeskoku. Fot. Newspix
Co jednak z resztą sportów?
– Wracam cały czas do tego, że sport musi się adaptować. Nie możemy mówić, że w 1966 roku coś działało, więc i teraz musi. Jest potrzeba szukania nowych rozwiązań i formatów. Gdybyśmy odeszli od 50-kilometrowego biegu, który jest piękny i fantastyczny, ale może się odbyć raz w sezonie, a zamiast tego postawili na 20 kilometrów, to więcej organizatorów miałoby dostępne takie trasy. My sobie utrudniamy zamiast się dopasowywać i ułatwiać – mówi Jan Winkiel.
Gdzieniegdzie da się zaobserwować pierwsze, nieśmiałe kroki, wykonywane przez FIS. Zawody odsuwa się powoli od lokalizacji, które im nie sprzyjają. Mniej jest startów w miastach, na trasach tymczasowych, mniej też w niskich partiach gór czy dolinach, które zwykle wymagają obecnie dużej “pomocy” w naśnieżaniu i utrzymaniu trasy w dobrym stanie. Narciarstwo alpejskie wędruje w górę, z kolei biegi narciarskie do mroźniejszych, typowo “zimowych” miejsc. Choć te drugie i tak mają swoje problemy, a coraz więcej krajów zaczyna łaskawiej patrzyć w stronę nartorolek.
– Jakby nieco głębiej przeanalizować norweski system, to bardzo go tam przestawiają i zwiększają rolę nartorolek, spora część ich zawodników to właśnie nartorolkowcy – twierdzi Winkiel. – W przypadku biegów i sportów pokrewnych, możliwe jest [w przyszłości] zamknięcie się w Skandynawii, bo w biegach to nie tylko kwestia naśnieżenia tras, ale też terenu, przestrzeni, żeby zrobić odpowiednio duże pętle. Dla nartorolek za to dróg jest zawsze więcej. Kombinacja norweska na przykład w ogóle ma trudny czas, bo wymaga dwóch obiektów, większych nakładów i kosztów produkcji telewizyjnej. Mało kto chce to pokazywać. Ale to królowa sportów zimowych, też jest ważna.
Winkiel postuluje w sportach, które mierzą się z wieloma problemami, kierunek przeciwny do tego, o jakim myślą skoczkowie – zmniejszenie liczby startów, za to podniesienie ich jakości i łatwiejsze “operowanie” potencjalnymi śnieżnymi terminami. Bo zastanowić trzeba się, czy nie lepiej mieć siedem, osiem startów w sezonie, ale świetnie zorganizowanych, niż piętnaście, ale średniej jakości. W teorii można by też rozważyć potencjalne łączenie kalendarzy, na przykład skoków, biegów i kombinacji norweskiej – tak, by częściej odbywały się równocześnie w tym samym miejscu.
To jednak rodzi inne problemy – po prostu mało jest lokacji, gotowych przyjąć wszystkie te sporty równocześnie. Nie tylko ze względu na obiekty same w sobie, ale też choćby bazę noclegową. Kilka razy do roku – tak było teraz choćby w fińskiej Ruce – jest to jednak w miarę możliwe. I pewnie pożądane.
Na ten moment wszelkie działania są dopiero w fazie “rozwoju”. FIS wzbrania się przed wieloma bardziej radykalnymi krokami – choćby start sezonu narciarstwa alpejskiego w Soelden, o przesunięcie którego wnioskują od dawna zawodnicy, owszem, opóźniono, ale o ledwie tydzień. A sami alpejczycy mówili nawet o tym, by startować miesiąc później. Tyle że tu dochodzi kwestia biznesowa – Soelden to dla wielu producentów sprzętu moment na pokazanie się amatorom narciarstwa i przypomnienie o zbliżającym się sezonie (na marginesie – właśnie w Soelden i kilku innych miejscach pojawiały się też głosy o niszczeniu lodowców ciężkim sprzętem budowlanym przy okazji przygotowywania trasy).
A że sezon ten rokrocznie staje się krótszy, to inna sprawa.
Generalnie w kwestii sportów zimowych na najbliższe lata ważne są dwa słowa – racjonalne podejście. Zarówno pod kątem organizacji, jak i oczekiwań. W tym pierwszym przypadku chodzi o to, by zawody odbywały w miejscach, w których faktycznie jest to stosunkowo bezproblemowe. W drugim – by nie przesadzać z ambicjami. Jak mówił profesor Czop, który równocześnie podkreślał, że sporty zimowe nadal mają sens i warto o nie zadbać:
– Musimy wziąć też pod uwagę fakt, że w czasach, gdy zaczęto organizować igrzyska zimowe, nie można było mówić o ich wpływie na środowisko, choćby dlatego, że ludzie docierali na miejsce pociągami, a skala przedsięwzięć była znacznie mniejsza. W dobie powszechności latania, przy konieczności przemieszczania się w krótkim czasie po wielu kontynentach, trudno mówić o neutralności klimatycznej. To aberracja. Jest nią także brak rozsądku w dysponowaniu zasobami.
Sporty zimowe czeka więc w najbliższych latach duże wyzwanie. Bo choć mogą się trafiać zimy z niezłymi warunkami, to na przestrzeni najbliższych dekad najpewniej będzie ich znacznie mniej, niż choćby na przełomie wieków – a więc w czasach, które wielu z nas jeszcze dobrze pamięta. Odpowiednio szybka reakcja na to wyzwanie, może pomóc w dalszym istnieniu i organizacji zawodów.
Tyle że czas na tę reakcję powoli mija. Nie wypada go więc przegapić.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix