Wiele starć Manchesteru City z Liverpoolem w erze Pepa Guardioli i Juergena Kloppa zrobiło na nas większe wrażenie od tego, które dane nam było obejrzeć dzisiaj. Co oczywiście wcale nie oznacza, że mecz na szczycie Premier League był nudny czy kiepski. Ujęlibyśmy to w ten sposób: nie było rewelacyjnie, a do takiego poziomu zawodnicy obu ekip zdążyli nas przyzwyczaić, no i może stąd delikatne rozczarowanie.
Ale tylko delikatne, bo – summa summarum – dostaliśmy kawał meczycha, a podział punktów tylko podsyca emocje w czubie tabeli angielskiego ekstraklasy.
Piach w trybach
Pierwsza połowa z jednej strony mogła się podobać – obie ekipy wyszły na boisko, jak zawsze zresztą, usposobione bardzo ofensywne i ewidentnie gotowe na urządzenie publiczności niezapomnianego widowiska. Ale nie potrafiliśmy się oprzeć wrażeniu, że coś jednak w grze Liverpoolu i City zgrzytało, że w tryby obu tych mechanizmów przedostał się piach. Jeśli chodzi o gospodarzy, to nie kontrolowali oni przebiegu spotkania w takim stopniu, do jakiego przyzwyczaili. Mnóstwo ataków pozycyjnych „Obywateli” spaliło na panewce, zanim tak naprawdę na dobre się rozkręciły. Z kolei The Reds nie spisywali się najlepiej w ostatniej fazie dynamicznych kontrataków. Wyjście z własnej połowy, rajd pod pole karne rywala, wprowadzenie zamieszania w jego szeregach defensywnych – okej, to się podopiecznym Juergena Kloppa od czasu do czasu udawało. Tylko cóż z tego, skoro później szwankowało to, co najważniejsze, czyli ostatnie podanie oraz strzał?
Ederson nie miał wiele do roboty. W ogóle im dalej w las, tym bardziej wyglądało na to, że gradu goli dzisiaj niestety nie obejrzymy. Nawet tak nieuchwytni na ogół dryblerzy jak Mohamed Salah czy Jeremy Doku przegrywali sytuacje jeden na jednego z obrońcami drużyny przeciwnej.
Sytuacja – ni z tego, ni z owego – uległa zmianie w 27. minucie gry. Beznadziejny wykop piłki w wykonaniu Alissona kompletnie spiorunował formację obronną Liverpoolu. Gospodarze przechwycili niechlujnie zagraną piłkę, a defensorzy The Reds… w ogóle na to nie zareagowali. Trudno właściwie powiedzieć dlaczego, ale obserwowali oponentów jak zahipnotyzowani, jak gdyby w nadziei, że „Obywatele” w ramach gestu fair play oddadzą im futbolówkę. Na efekty nie trzeba było długo czekać – Nathan Ake przytomnie odnalazł podaniem Erlinga Haalanda, a ten zrobił to, co robi najlepiej w Premier League – zakończył akcję trafieniem do siatki.
Był to 50 gol Norwega w angielskiej ekstraklasie. Uzbierał je w rekordowym tempie:
- Erling Haaland – 50 goli po 48 meczach w Premier League
- Andy Cole – 50 goli po 65 meczach
- Alan Shearer – 50 goli po 66 meczach
- Ruud van Nistelrooy – 50 goli po 68 meczach
- Fernando Torres – 50 goli po 72 meczach
Riposta Liverpoolu
Bramka na 1:0 dobrze podziałała na zespół z Manchesteru.
Gracze Pepa Guardioli uspokoili sytuację na boisku i zaczęli wyraźnie przeważać nad rywalami. Luz złapał przede wszystkim wspomniany już Doku, który nie dawał spokoju Trentowi Alexandrowi-Arnoldowi na skrzydle. Można było odnieść wrażenie, że reprezentant Belgii – jak mawia klasyk – wchłonął przed startem spotkania wiaderko witamin, bo właściwie każdy kontakt z piłką gotów był zamienić na próbę minięcia rywala dryblingiem i wbiegnięcia w pole karne The Reds. Był niesamowitym utrapieniem właściwie dla całej linii obrony Liverpoolu – w sumie wykonał aż jedenaście udanych dryblingów. To rekord bieżącego sezonu.
Początek był dla niego trudny, ale jak już się Doku rozkręcił, to nie było przebacz. Inna sprawa, że niewiele z tego wynikało. A jeśli już gracze City znajdowali się w dogodnych sytuacjach strzeleckich po dograniach Belga, to fatalnie pudłowali. Problemy z celnością strzałów miał przede wszystkim Julian Alvarez, dziś chyba najsłabszy punkt ofensywy mistrzów Anglii. Co tu dużo gadać, to nie był jego dzień. Ani jeśli chodzi o kreację, ani o wykończenie.
Mimo wszystko, gospodarze zdawali się dość pewnie zmierzać w kierunku skromnego, choć zasłużonego zwycięstwa. Aż do 80. minuty spotkania, gdy Liverpool przeprowadził zdecydowanie najlepszą akcję meczu. Przyjezdni rozmontowali defensywę City serią podań i – przede wszystkim – zrywów bez piłki, dzięki którym udało im się wypracować sytuację strzelecką dla Alexandra-Arnolda, a ten płaskim uderzeniem skierował futbolówkę do sieci, po czym uciszył kibiców zgromadzonych na Etihad Stadium. To trafienie musiało smakować reprezentantowi Anglii wyjątkowo słodko po tym, jak umordował się w bezpośrednich pojedynkach z Doku.
***
City próbowało w końcówce odzyskać kontrolę nad meczem, ale Liverpool nie dał się już zaskoczyć, mimo kolejnych niepewnych interwencji i kiksów w wykonaniu Alissona, który dzisiaj naprawdę bardziej swoim kolegom przeszkadzał niż pomagał. W tabeli mamy zatem status quo – otwiera ją ekipa Manchesteru, zaraz za nią plasuje się Liverpool. Ale jeżeli Arsenal wygra swój mecz, przesunie się na pierwszą lokatę, a Tottenham i Aston Villa też duszą czołowej dwójce w kark.
I znakomicie, to lubimy. Niech się dzieje, niech w walkę o mistrzowski tytuł wreszcie zaangażuje się kilka drużyn.
MANCHESTER CITY 1:1 LIVERPOOL
E. Haaland 27′ – T. Alexander-Arnold 80′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Osieroceni przez przepis. Co dalej z rocznikiem 2001 w Ekstraklasie?
- Młodzieżowcy sezonu 22/23. Kto okazał się najlepszym bąbelkiem?
- TOP 10 – najlepsi młodzieżowcy 1. ligi 2020/2021
fot. NewsPix.pl