Reklama

Stracone pokolenie. Dlaczego tak trudno o nowy kręgosłup reprezentacji

Michał Trela

Autor:Michał Trela

29 października 2023, 10:32 • 11 min czytania 18 komentarzy

Tylko trzech na stu polskich piłkarzy, którzy po Euro 2016 wyjechali z Ekstraklasy, gra dziś regularnie w którejś z lig TOP5. 87 procent z tego grona albo już wróciło do Polski, albo przesiaduje na zagranicznych ławkach. To pokazuje skalę trudności budowania silnej reprezentacji, niezależnie od tego, kto akurat jest jej selekcjonerem.

Stracone pokolenie. Dlaczego tak trudno o nowy kręgosłup reprezentacji

Latem 2016 roku polski futbol po latach tułania się po peryferiach przebił się do głównego europejskiego nurtu. Reprezentacja biła się o półfinał mistrzostw Europy, mając w składzie trzech niedawnych finalistów Ligi Mistrzów i aktualnego triumfatora Ligi Europy. W tamtych miesiącach Arkadiusz Milik przechodził z Ajaksu Amsterdam do Napoli za 32 miliony, ten sam klub rzucał 16 milionów za Piotra Zielińskiego, Grzegorz Krychowiak stawał się częścią paryskiego gwiazdozbioru, a Kamil Glik kolegą klubowym Kyliana Mbappe w Monaco. Gary Lineker zachwycał się piłkarzem Cracovii, po którego chwilę potem sięgnął mistrz Anglii. A wszystko to oklaskiwał Russell Crowe. Ludzie, którzy pamiętali radość z gola Marka Saganowskiego dla Aalborga w Lidze Mistrzów, nie mogli uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Mniej więcej wtedy zaczęły się problemy reprezentacji Polski, które z każdym rokiem uderzają coraz bardziej.

W 2016 roku polscy piłkarze mieli prawo wierzyć, że w futbolu jest dla nich możliwe absolutnie wszystko. Kariery od pucybuta do milionera naprawdę się wtedy nad Wisłą zdarzały. Można było w ciągu kilku lat zmienić trenera z Janusza Wójcika na Pepa Guardiolę. Albo Franciszka Smudę na Maurizio Sarriego. Wyjechać z Gdyni jako anonimowy junior i grać potem we flagowym projekcie Katarczyków. Spadać z ligi z Piastem Gliwice i żyć w księstwie, zarabiając kokosy na graniu w piłkę. Być synem „starego Szczęsnego”, a potem kumplem z szatni Cristiano Ronaldo. Wychowankiem Gwarka Zabrze i ulubieńcem Juergena Kloppa. Chłopakiem z KS-u Częstochowa grającym na Wembley o najważniejsze trofeum w Europie. Czy cudownym dzieckiem Rozwoju Katowice hasającym na podwórku Johanna Cruyffa. A chwilę potem doskoczył do tego jeszcze Krzysztof Piątek, pokazujący, że podstawowy skład Cracovii i Milanu wcale nie są tak daleko od siebie. To wszystko były historie, które wydarzyły się polskim piłkarzom w ciągu paru lat. To one sprawiły, że polski 18-latek z Ekstraklasy, jak Dawid Drachal, marzy dziś o Złotej Piłce. I to wspaniałe, że marzenia mogły przestać mieć sufit.

Zagraniczne kluby, siłą rzeczy, zaczęły w Polsce szukać kolejnych Lewandowskich, Piszczków, Piątków i Zielińskich, wyciągając z polskiej ligi coraz młodszych piłkarzy z coraz słabszych klubów. Każdy z nich palił się do wyjazdu, wierząc, że on będzie następnym, który wystrzeli w kosmos. Następców jednak nie było. Większość z tego, co przydarzyło się polskim piłkarzom wyjeżdżającym z Ekstraklasy po Euro 2016, okazywało się z perspektywy czasu łamaniem obiecująco zapowiadających się karier. Czasem problemem było zdrowie, czasem różnica poziomów, czasem wybór nieodpowiedniego klubu. Ale niemal zawsze okazywało się, że kolejnych potencjalnych kandydatów do reprezentacji trzeba było spisywać na straty.

TRZY HISTORIE SUKCESU

Warto spojrzeć na polskich piłkarzy, którzy regularnie grają dziś w ligach z tradycyjnej czołowej piątki w Europie (czyli z ligą francuską, a nie holenderską, która aktualnie rankingowo jest wyżej). Jeśli poprzeczkę regularnej gry ustawić na niewygórowanym pułapie połowy możliwych minut w sezonie ligowym, przeskakuje ją dziesięciu zawodników. Czterech z nich – Zieliński, Matty Cash, Marcin Bułka, Wojciech Szczęsny – nigdy nie rozegrało ani jednego meczu w Ekstraklasie. Trzech kolejnych – Lewandowski, Łukasz Skorupski, Paweł Dawidowicz – wyjechało z Polski jeszcze przed boomem z 2016 roku. Ze wszystkich, którzy wyjechali za granicę w ostatnich siedmiu latach, czyli czternastu okienkach transferowych, wśród najlepszych grają dziś tylko trzy osoby: Przemysław Frankowski, Sebastian Walukiewicz i Mateusz Wieteska. Dla ustalenia proporcji: trzy osoby z dokładnie 100, które wyjechały w tym okresie. 3% Polaków opuszczających Ekstraklasę w ostatnich siedmiu latach regularnie gra dziś w ligach top 5.

Reklama

Jeśli trochę pobawić się kryteriami, nie brać pod uwagę samych pięciu największych lig, na których przecież nie kończy się światowy futbol i spojrzeć jedynie na siłę klubów, w których występują (na podstawie Opta Power Ranking), wcale nie będzie lepiej. W klubach silniejszych niż najsilniejszy według rankingu polski klub (Raków Częstochowa, 105. miejsce na świecie), miejsce w podstawowych składach również ma dziesięciu Polaków. Wypadają z tego grona Walukiewicz, Wieteska i Dawidowicz, którzy grają w silnych ligach, ale nie klubach, wskakują za nich Kamil Grabara, Sebastian Szymański i Szymon Włodarczyk, lecz proporcji to zasadniczo nie zmienia. Z tak złożonej dziesiątki wciąż są tylko trzy na 100 przypadków, którzy grają w klubach silniejszych od mistrza Polski. Gdyby – chyba całkiem zasadnie – uznać, że sukcesem jest zarówno granie w silniejszym klubie, jak i w czołowej europejskie lidze, zawodników, którzy zaliczyli taki awans, będzie sześciu (6%).

Jeśli jeszcze poluzować kryteria i uznać, że sukcesem jest samo granie w lidze będącej w rankingu wyżej niż Ekstraklasa, nawet jeśli nie jest to liga top 5, grono poszerzy się do 13 graczy (Paweł Bochniewicz, Kacper Kozłowski, Karol Angielski, Tomasz Kędziora, Krzysztof Piątek, Adam i Aleksander Buksa). Ale to wciąż będzie oznaczało, że 87% Polaków wyjeżdżających z polskiej ligi w ostatnich siedmiu latach siedzi dziś na ławkach rezerwowych zachodnich klubów. A z pozostałych 13% nie każdy gra w klubie silniejszym niż Legia, Raków czy Lech. Wyjazdy na pewno są uzasadnione finansowo, nierzadko także życiowo. Ale patrząc z perspektywy sportowej, zwykle kończą się po prostu źle. Zwłaszcza że nie każdy po powrocie do Ekstraklasy jest w stanie odbudować się i wrócić na poziom sprzed wyjazdu.

WYJAZD JAKO ŁAMACZ KARIERY

Najbardziej ponury przykład z ostatnich lat dotyczy Jarosława Jacha, który był nadzieją obrony reprezentacji Polski i wyjeżdżał z Zagłębia Lubin bezpośrednio do Premier League. Teoretycznie niczego nie ryzykował, bo przecież jeśli coś nie wyjdzie, zawsze można wrócić. W lidze angielskiej nie zadebiutował, stracił czas na trwającej cztery lata serii wypożyczeń (Rizespor, Sheriff Tiraspol, Raków Częstochowa, Fortuna Sittard, ponownie Raków, Zagłębie). Dziś ma 29 lat i gra na trzecim poziomie rozgrywkowym. Transfer do Premier League okazał się w jego przypadku początkiem końca kariery. Za symbol przedwczesnego skoku na zbyt głęboką wodę uchodzi często Bartosz Kapustka, ale on, będąc po powrocie z Anglii piłkarzem Legii Warszawa, dopisując do dorobku mistrzostwo i Puchar Polski, czy występy w europejskich pucharach, i tak wylądował stosunkowo miękko.

Każdy przypadek jest oczywiście inny. Kariera 28-letniego Piątka, teoretycznie będącego w sile wieku, od czterech lat jest na zakręcie, ale trudno przekonywać, że nie było warto. Kariera Mateusza Łęgowskiego, który dopiero wyjechał i już w miarę regularnie grywa w Serie A, ma wszelkie szanse nabrać rozpędu. Niewykluczone, że Karol Świderski zapracuje występami w reprezentacji i w MLS na transfer do silnego klubu i tam się przebije jak Przemysław Frankowski. Albo, że kłopoty Bartosza Bereszyńskiego, Karola Linettego, Roberta Gumnego, czy Jana Bednarka, którzy zasadniczo grali w ligach top 5 po wyjeździe z Polski naprawdę sporo, okażą się tylko chwilowe. Ewentualnie, że wciąż relatywnie młodzi Kamiński, Michał Skóraś, Kamil Piątkowski i inni przebrną przez turbulencje i zaczną się przebijać, jak było choćby z Walukiewiczem czy Dawidowiczem, u których też musiało minąć sporo czasu, zanim znaleźli za granicą swoje miejsca. Patrząc jednak tu i teraz, a także patrząc na to, co się działo w ostatnich siedmiu latach, trudno nie stwierdzić, że jest źle.

A już na pewno bardzo brakuje polskiej piłce karier, które szłyby stopniowo w górę, zgodnie z jakimś planem i bez momentów zatrzymania, czy kroków w tył. Tak, jak przebiegały losy wzorcowych w tym przypadku Lewandowskiego, Piszczka, Błaszczykowskiego, Krychowiaka, Zielińskiego i innych flagowych okrętów, u których, przynajmniej do dojrzałego piłkarskiego wieku, każdy kolejny klub był silniejszy, a liczba rozgrywanych minut nie malała wraz ze wzrostem poziomu. W ostatnich siedmiu latach taką trajektorię można przypisać bardzo nielicznym przypadkom. Najbardziej spektakularnym jest niewątpliwie Frankowski – Jagiellonia – Chicago Fire – Lens, obiecująco zaczęło się za granicą u Wieteski: Legia – Clermont – Cagliari, nieźle rozwija się kariera Szymańskiego, grającego poza ligami z czołowej piątki, ale za to w naprawdę dobrych klubach, czyli kolejno Legii, Dinamie Moskwa, Feyenoordzie, Fenerbahce.

Reklama

To jednak historie do zliczenia na palcach jednej dłoni. Częściej, nawet gdy ktoś zaczyna obiecująco (Kamiński, Gumny, Walukiewicz sprzed kilku lat), z czasem ląduje na ławce. Albo spada z ligi jak Bartłomiej Drągowski czy Jan Bednarek. Zrywa więzadła jak Jakub Moder, Bartosz Białek czy Przemysław Wiśniewski. Albo ewentualnie odbija się od bardzo silnego klubu, by zacząć się odbudowywać w mniejszym (Michał Karbownik, Kacper Kozłowski, Arkadiusz Reca, Tymoteusz Puchacz). A czasem po prostu nie robi kolejnego kroku (jak Kamil Jóźwiak, Jakub Piotrowski).

BŁĘDNY KRĄG REPREZENTACJI

Ma to bardzo jasne przełożenie na reprezentację Polski, która od siedmiu lat jest pozbawiona naturalnego napływu świeżej krwi. Na wielu pozycjach nie miał kto podgryzać liderów z czasów Euro 2016, przez co ci, nawet w miarę starzenia się i obniżania poziomu, nie mogli zostać naturalnie wyparci. Każdy selekcjoner (oprócz Fernando Santosa) starał się wyłuskać z polskiej ligi kogoś, w kim widział potencjał, by w przyszłości zaczął się przebijać do podstawowej jedenastki kadry, ale schemat w dalszym ciągu był podobny – gdy ktoś zaczynał się naprawdę wyróżniać w Ekstraklasie na tyle, by zadebiutować w reprezentacji, natychmiast stawał się naturalnym kandydatem do zagranicznego transferu. A potem najczęściej przepadał. Nie ugruntował pozycji w kadrze na tyle, by być powoływany, mimo braku gry (za jeden z nielicznych wyjątków można uznać Jakuba Kiwiora, który nie ma wielu meczów w kadrze, ale zmiana klubu ze słabszego na silniejszy nie kosztowała go utraty miejsca w reprezentacji). Pozostawał więc coraz starszy lider i kolejny próbujący go podgryzać młodziak z polskiej ligi, który po debiucie wyjeżdżał za granicę i znowu przepadał. Tak toczyły się przez lata losy kadry.

Dobrze widać to na przykładzie skrzydłowych. W czasach Jerzego Brzęczka wciąż silną pozycję w kadrze mieli grający za granicą Kamil Grosicki i Jakub Błaszczykowski. Wyróżniającymi się zawodnikami z polskiej ligi byli wówczas Kamil Jóźwiak i Przemysław Płacheta. Obaj dostali od ówczesnego selekcjonera szansę debiutu, a następnie wyjechali za granicę, gdzie ich kariery spowolniły. Paulo Sousa dał szansę wyróżniającemu się w Ekstraklasie Jakubowi Kamińskiemu, który jednak po wyjeździe do Wolfsburga miał początkowo problemy z grą (teraz znów je ma), więc Czesław Michniewicz dał zadebiutować będącemu w dobrej formie Michałowi Skórasiowi z Lecha. Ten jednak wyjechał, więc Michał Probierz nie miał powodu, by powołać go na pierwsze zgrupowanie. Wybrał Pawła Wszołka, który dobrze spisuje się w polskiej lidze. A 35-letni Grosicki, jak był w kadrze siedem lat temu, jest teraz, wciąż obserwując tylko, jak odpadają z rywalizacji jego kolejni domniemani następcy.

Z tym samym zjawiskiem będzie się zmagał także Probierz. Wiele osób oczekuje od niego, że odświeży kadrę i wpuści do niej kilka nowych nazwisk. Już zresztą to zrobił, podbijając wartość Patryka Dziczka, Bartosza Slisza, Patryka Pedy (akurat nie z Ekstraklasy), Filipa Marchwińskiego, czy Bartłomieja Wdowika. Jeśli rozegrają na tyle dobry sezon, by utrzymać się w reprezentacji na kolejne miesiące, najpóźniej w lecie wyjadą. I bardzo prawdopodobne (tak mówi nieubłagana statystyka), że przyszłej jesieni nie będą już naturalnymi kandydatami do reprezentacji. Tych trzeba będzie odkrywać na nowo wśród kolejnych objawień rundy w Ekstraklasie.

TRZY (MAŁO PRAWDOPODOBNE) ROZWIĄZANIA PROBLEMU

Jako że w polskiej piłce takie rzeczy nie dzieją się systemowo i zgodnie z planem, a trochę dziełem przypadku, każdy selekcjoner reprezentacji może liczyć na trzy rzeczy mogące zatrzymać to zjawisko. Wszystkie mało prawdopodobne. Na to, że ktoś wyjeżdżający z Ekstraklasy okaże się mimo wszystko na tyle mocny, by bez większych turbulencji płynnie przejść do grania w silnym zagranicznym klubie. Na to, że polskie kluby na tyle wzmocnią się finansowo, by jakimś cudem zdołać utrzymać młodych Polaków w kraju choćby na rok po debiucie w reprezentacji (udaje się to ekstremalnie rzadko). Wreszcie na to, że sami zawodnicy staną okoniem, przestaną się spieszyć i wbrew wszelkim podszeptom menedżerów i klubów chcących jak najszybciej spieniężyć ich talent, będą trzeźwiejszym okiem spoglądać na swoje szanse w potencjalnych nowych klubach. Sądząc po wypowiedziach Michała Rakoczego z Cracovii, który ostatnio stwierdził, że jest gotowy do wyjazdu, trudno jednak mieć na to nadzieję. A niestety bez tego będzie bardzo trudno utrzymać kręgosłup kadry, który przetrwa dłużej niż kilka miesięcy.

Bardzo znamienna jest w tej kwestii statystyka debiutów w reprezentacji. Po Euro 2016 do drużyny selekcjonerzy wprowadzili pięćdziesięciu piłkarzy, którzy nigdy wcześniej w niej nie grali. Reprezentacja Polski rozegrała w tym okresie 79 meczów. Ktoś, kto w tym czasie zaczął występować w kadrze, mógłby więc już liczbą występów być gdzieś w okolicach Wojciecha Szczęsnego czy Zbigniewa Bońka. Tymczasem jedynym, który wystąpił w ponad połowie z tych spotkań, jest Jan Bednarek (52 mecze). Przemysław Frankowski, drugi z debiutantów ery po Euro 2016, wystąpił w 36 meczach. Więcej niż 30 spotkań w tym okresie ma na koncie jeszcze tylko Tomasz Kędziora. To najlepiej pokazuje, z jakim zastojem w kwestii napływu świeżej krwi do reprezentacji ma do czynienia polski futbol. Nie sztuką jest więc znaleźć kogoś, kto zadebiutuje i rozegra dwa albo pięć spotkań. Sztuką jest znaleźć kogoś, kto dobije w kadrze do choćby 20 występów. Bo przy częstotliwości około dziesięciu meczów międzypaństwowych rocznie oznaczałoby to umiejętność utrzymania się na poziomie reprezentacyjnym przynajmniej przez dwa lata.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

18 komentarzy

Loading...