Poniedziałek, 19:00, meczyk Warty ze Stalą. Czego chcieć więcej? Tylko prawdziwi fani Ekstraklasy, nie żadne podrabiańce, są w stanie docenić taki wieczór. Dobra, fajerwerków trudno było się spodziewać, skoro obie ekipy ostatnio przestały lubić się z wygrywaniem i zajmują niskie pozycje w tabeli. Ale nie było aż tak źle. Za wielki paździerz nikogo nie posądzimy, bo widzieliśmy gorsze spotkania, choćby z udziałem Warty. To dzisiejsze ustawilibyśmy na przedostatniej półeczce. Od dołu.
Warta od samego początku próbowała tworzyć jakieś argumenty i dawać do zrozumienia, że chce dorwać dzisiaj trzy punkty (ostatnie 1 września). Trochę pokracznie, ale jednak. W pierwszej połowie sytuację w polu karnym po świetnym dośrodkowaniu Matuszewskiego miał Miguel Luis, ale nawet nie trafił w bramkę. Ten sam Luis wykonał też groźny rzut wolny, przy którym Kochalski miał szczęście, że nie ruszał się z miejsca. Przydarzyła się także bramka Żurawskiego, trochę szczęśliwa, bo piłka spadła mu na nogę po odbiciu od słupka, ale długo goście się nią nie nacieszyli. Do akcji wkroczył VAR. Sędziowie dopatrzyli się faulu piłkarza Warty w środkowej strefie boiska.
Stal Mielec 0:1 Warta Poznań. Miguel Luis uratował atrakcyjność tego meczu
Mecz się toczył, trochę atakowali jedni, trochę atakowali drudzy, ale bez specjalnej finezji. Przy wyniku 0:0 naprawdę trudno było powiedzieć, kto zasługuje bardziej na coś więcej niż remis. Stal też miała swoje okazje, choć dalekie były od stuprocentowych. Standardowo najwięcej szumu robił Getinger i Hinokio, raz postraszył też Grobelnego Szkurin. Ale można było odnieść wrażenie, że brakuje w tym wszystkim sporo jakości. Że jeśli nikt nie pokaże błysku geniuszu albo nikt nie zrobi kardynalnego błędu, to nici z goli.
W drugiej kwestii pomagali czasami Esselink czy po drugiej stronie Stavropoulos – obaj pozaliczali takie straty przed własnym polem karnym, że lepsze zespoły mogłyby mieć bramkę za darmo. Ale co najważniejsze: w 75. minucie wreszcie ktoś pokazał coś więcej. A mówiąc „więcej”, mamy na myśli piękny strzał Miguela Luisa. Próbował, próbował i się doczekał. Załadował po widłach w taki sposób, że chyba sam się zdziwił, jak mu to wyszło, szczególnie że nie miał łatwej pozycji strzeleckiej.
Warta przerwała złą passę i wreszcie wygrała, ale to wciąż ubogi w możliwości zespół
Ale nie będziemy też ukrywać, że to była trochę bramka z tyłka (dosłownie też, ta część ciała Jaunzemsa była „asystentem” Luisa). I generalnie nie czujemy tego zwycięstwa Warty. Trochę ono przypadkowe. Okej, wynik 1:0 udało się obronić i za to należy się dobre słowo, ale ostatnie 20 minut spotkania oglądało się po prostu okropnie. To nie był futbol, tylko coś, co miało go przypominać. Przy niemal każdym kontakcie fizycznym jakiś piłkarz Warty padał na murawę i kradł czas, a Stal za bardzo nie miała pomysłu poza lagami w pole karne, jak zrobić Warcie krzywdę.
Finalnie spotkanie, które miało niezłe momenty i było całkiem dynamiczne, przerodziło się w rywalizację z domieszką paździerzu, którego się obawialiśmy. Całe szczęście, że to nie wyglądało tak od początku. – Trochę sytuacji stworzyliśmy, ale nie było w tym meczu za dużo futbolu. Myślę, że remis byłby tutaj sprawiedliwy – powiedział po końcowym gwizdku Maciej Domański. I raczej ma, kurka, rację.
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Renesans Śląska. Odżyli kibice, odżył stadion
- Magiera: – Nauczyłem się mieć gdzieś to, co ktoś sobie pomyśli
- Kwiatkowski: Dziwią mnie mocne słowa prezesa Widzewa. Mogliśmy grać w piłkę wodną
Fot. Newspix