Bardzo długo wydawało się, że bohaterem derbów Londynu zostanie Mychajło Mudryk. Że wreszcie będzie na ustach wszystkich z powodu wyczynów na boisku, nie astronomicznej ceny. Że gol i wywalczony karny da jego Chelsea zwycięstwo nad Arsenalem na Stamford Bridge, po długich jak Tamiza czterech latach oczekiwań. Ale nie został bohaterem, bo bramkarz The Blues Robert Sanchez tchnął w Kanonierów drugie życie i z 0:2 zrobiło się 2:2.
Do końca rywalizacji zostało mniej niż kwadrans. Może nie chwila, prędzej dłuższy moment, ale już nic nie wskazywało, by goście mogli odrobić dwubramkową stratę. Przyjezdni sprawiali wrażenie, że stracili resztki wiary w uratowanie czegokolwiek. Tego wieczoru gospodarze udzielali im lekcji gry w obronie. Dochodziła 77. minuta, a Arsenal wciąż nie zdołał oddać celnego strzału. Nawet jednego. Choćby niegroźnego. Takiego byle jakiego, byle Robert Sanchez musiał się chociaż troszeczkę wysilić. Zawodnicy Chelsea zawsze znajdowali się tam, gdzie powinni. Punktualnie. Co do sekundy. Jakby byli przygotowani na każde zagranie rywali…
Ale na takie zagranie własnego bramkarza, jakie zaprezentował Sanchez, najwyraźniej już się nie przygotowali.
The Blues rozgrywali od tyłu, piłka trafiła do Sancheza. Hiszpan miał sporo czasu. Może nie tyle, by wypić kawkę i zagryźć ciastkiem, ale wystarczająco, by podać celnie albo z braku laku wywalić w pokrzywy. A mimo to tak podał do Enzo Fernandeza, że futbolówka trafiła do Declana Rice’a.
To był kluczowy moment spotkania.
Wychowanek akademii Chelsea (w klubie w latach 2006-13) nie zawahał się, bez przyjęcia kopnął w kierunku dalszego słupka, a Sanchez patrzył, jak piłka leci do bramki, ślamazarnie dreptając. Staruszki z większą werwą zrywają się do modlitwy w kościele niż Hiszpan do powrotu do „klatki”.
2:1.
To wystarczyło, by pewność siebie ekipy Mauricio Pochettino zachwiała się, jak w trakcie potężnego trzęsienia ziemi. Kontrola nad wydarzeniami stracona, inicjatywa przekazana gościom jak pałeczka w sztafecie. Kanonierzy – niepokonani w tym sezonie – chętnie skorzystali z prezentu i po chwili jedno z nielicznych udanych zagrań Bukayo Saki na gola zamienił Leandro Trossard, który wykorzystał gapiostwo Malo Gusto.
2:2.
Jakimś cudem Chelsea wypuściła ten triumf. Jakimś cudem, bo do trafienia Rice’a nie tylko lepiej broniła, lecz także konkretniej atakowała. Choćby sam na sam z Davidem Rayą spartolili Cole Palmer (wcześnie pewnie wykonał jedenastkę) i Nicolas Jackson. Spokojnie mogła podwyższyć na 3:0, a zamiast tego nerwowo drżała o remisik.
Gdyby nie Sanchez, The Blues rozegraliby najlepszy mecz za Pochettino. Marc Cucurella nagle zaczął wyglądać jak lewy obrońca za 60 baniek, a nie oszust z Brighton. Mychajło Mudryk dał dwa konkrety – najpierw podaniem klatką piersiową napędził akcję, którą skończył strzałem głową zablokowanym ręka przez Williama Salibę, a potem dał na 2:0 efektownym centrostrzałem (Raya powinien to wyłapać). Raheem Sterling tak nękał Ołeksandra Zinczenkę, że ten po przerwie już został w szatni, Mikel Arteta się nad nim zlitował. Thiago Silva grał profesurę…
Ale na końcu miejscowi zostali z jednym punktem. Arsenal pozostaje niepokonany, Chelsea – niezdarna, nieskuteczna, niefrasobliwa. Dużo dobrego przed Artetą (trudno nie docenić, że mimo słabego dnia Kanonierzy uratowali remis, to cecha wielkich zespołów), dużo pracy przed Pochettino (trudno nie uznać, że jego drużyna straciła dwa punkty).
Hit Premier League nie zawiódł.
Chelsea – Arsenal 2:2
Palmer (15) z karnego, Mudryk (48) – Rice (77), Trossard (84)
WIĘCEJ O PREMIER LEAGUE:
- Pomnik Jordana Hendersona ostatecznie runął
- Rudzki: Tottenham ma swojego Teda Lasso. Czy to będzie serial z happy endem?
- Jak Jadon Sancho rujnuje sobie karierę
foto. Newspix