Śpiewa o nim Robbie Williams. Urodził się w miejscu, którego nazwa brzmi amerykańsko, ale znajduje się w Grecji. Dorastał w Australii. Porażki przed własnymi trybunami są mu właściwie obce. Kibice Tottenhamu odczuwają dumę – nie tylko słuchając pełnych humoru i ciepła konferencji prasowe, lecz przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz od kadencji Mauricio Pochettino mają trenera, któremu warto zaufać. Ange Postecoglou przebojem wdarł się do Premier League, zgarnął statuetkę dla najlepszego menedżera sierpnia i dał Spurs nowe życie.
Nea Filadelfeia to przedmieścia Aten. Tutaj, kilka kilometrów na północ od tętniącej życiem stolicy Grecji, dorastał Postecouglou. Wątpliwe jednak, by to pamiętał. Kiedy miał pięć lat jego rodzina musiała wyemigrować do Australii i poszukać szczęścia w Melbourne, ponieważ upadł rodzinny biznes ojca. Stało się tak za sprawą przemian politycznych w kraju, gdy do władzy doszła skrajna prawica, a ściślej rzecz ujmując: dyktatura wojskowa.
Tata robił w branży dywanów. Początkowo miał inny plan na utrzymanie familii i szukał nadziei w kontraktach w Libii. Ostateczną destynacją okazała się jednak Australia. To był strzał w dziesiątkę i początek drogi obecnego menedżera Tottenhamu do dużej piłki.
Ange Postecoglou. Kim jest nowy trener Tottenhamu?
Nigdy już nie przekonamy się, jak potoczyłoby się życie małego Angelosa, gdyby dorastał w dzielnicy będącej historycznym domem AEK-u Ateny, jednego z najważniejszych klubów sportowych w Grecji. Już jako Ange nie zapomni jednak o korzeniach i będzie biegle posługiwał się językiem greckim.
Miłość do piłki nożnej zwyciężyła, nawet jeśli Australia nie była dla niej ziemią obiecaną w 1970 roku. To tam chłopak zaczął interesować się futbolem na poważnie. Kibicował oczywiście AEK-owi, nawet jeśli tylko na odległość, a już w Melbourne pokochał Liverpool. I właśnie wtedy liga angielska stała się wielkim jego marzeniem.
Piłkę kopał przed obozem dla uchodźców, gdzie z rodzicami musiał czekać na ostateczne osiedlenie. A później kradł cenne chwile z tatą, gdy ten udawał się do lokalnej społeczności skupionej wokół futbolu, mógł tam jeść greckie przysmaki, słuchać rodem muzyki z Hellady i spędzać czas z synem.
– To były najpiękniejsze dwie godziny w tygodniu – wspomni po latach Postecoglou.
Piłka nożna podarowała mu wszystko, także własną rodzinę, bo to w klubie South Melbourne poznał przecież żonę Georgię, która pracowała tam jako menedżerka marketingu. To ona da mu trzech synów, z którymi – pomny twardego dystansu ojca – zbuduje ciepłą i wspierającą relację.
Tata nie doczekał niestety jego największych sukcesów, zmarł w 2018 roku. Ale Ange zawsze będzie pamiętał, dlaczego wyjechali do Australii: by żyło im się łatwiej. Poniekąd stara się to przełożyć na futbol.
– Zawsze chciałem, żeby moje zespoły grały taką piłkę, która spodoba się ojcu – wyznał pewnego dnia.
Szkockie przetarcie
Po ostatnim gwizdku derbowego starcia z Arsenalem Postecoglou i Mikel Arteta pożegnali się z wzajemnym szacunkiem. Mecz przeciwko Kanonierom, którzy sezon wcześniej na serio stanęli w szranki z Manchesterem City w batalii o tytuł, miał być rozwianiem wszelkich wątpliwości dotyczących pracy nowego menedżera Tottenhamu.
Wszyscy ci, którzy już przed pierwszym gwizdkiem skreślili gości, zdawał się godnie reprezentować Paul Merson. Kiedy trzeba powiedzieć coś idiotycznego, były gracz Arsenalu a dziś ekspert telewizyjny (bardziej jednak „ekspert”), zgłasza się na ochotnika. Liczba jego kretyńskich wypowiedzi – bez konsekwencji rzecz jasna – zaczyna zmierzać do nieskończoności. I tak oto wydał wyrok: The Gunners urządzą Spurs rzeźnię i zniszczą ich. Jeśli Premier League bywa czasem cyrkiem, Merson jest dyrektorem działu klaunów.
Ale Postecoglou zupełnie nie przejmuje się takimi wypowiedziami. Jest bowiem menedżerem niezwykle dojrzałym, bardzo późno dostał szansę na pracę w klubie z silnej, poważanej ligi. Emanuje od niego spokój. Stara się przede wszystkim być dostojnym ambasadorem australijskiej piłki, jako pierwszy trener z tego kraju pracujący w angielskiej elicie.
Nie ma się co czarować. Big Ange był dla wszystkich sporą niewiadomą. Ze Szkocji w ostatnich latach przychodzili do Premier League Steven Gerrard (z Rangers) i Brendan Rodgers (z Celtiku). Obaj znali jednak ligę od podszewki, obaj mogli nawet z Liverpoolem sięgnąć po tytuł. Gerrard to ikona The Reds, Rodgers – były szkoleniowiec z Anfield, który swoje zalety pokazał już podczas kadencji w Swansea.
Gerrard – to chyba nie będzie nadużycie – skompromitował się w Aston Villi. Kiedy go zwalniano, zastępując Unaiem Emery’m, Hiszpan musiał ratować zespół przed degradacją. Ostatecznie Stevie G wylądował w Arabii Saudyjskiej. Dość duża to rozbieżność – od naturalnego kandydata na następcę Juergena Kloppa w Liverpoolu po pracę z piłkarzami w większości piątego sortu.
Rodgers z kolei był bliski awansu z Leicester City do Ligi Mistrzów, ale dwa razy wywrócił się na twarz na ostatniej prostej, co przywodzi na myśl niepowodzenie z Liverpoolem, jakie zgotowali sobie m.in. z Gerrardem w roli czynnego zawodnika. Trener z Irlandii Płn. stał się więc synonimem porażki, nieumiejętności trzymania ciśnienia w kluczowych chwilach. Zaś praca w Szkocji, gdzie obaj panowie odnosili sukcesy, tak naprawdę wyznacznikiem niczego poważnego.
Warto jednak odnotować dokonania Postecoglou w lidze szkockiej. Był tam dwa lata i zdobył pięć na sześć możliwych do zgarnięcia trofeów. W poprzednim sezonie zespół strzelił 114 goli, co było rekordowym wynikiem, biorąc pod uwagę 10 najwyżej notowanych lig w Europie. The Bhoys nie mieli takiego instynktu snajperskiego od lat 30. ubiegłego stulecia.
Jak w każdym zespole, który prowadził, oparł grę na posiadaniu piłki.
– Nieważne jak bardzo jesteście zmęczeni, pamiętajcie, że kiedy przeciwnik biega za piłką, jest zmęczony jeszcze bardziej – wyjaśniał zawodnikom swoją filozofię, która w skrócie brzmiała WE NEVER STOP.
Przejął ją od ojca. Ten był jego największym krytykiem. Gdy Ange wygrywał jakiś mecz, albo zdobył trofeum, tato jako jedyny potrafił rzucić, że dało się to zrobić w lepszym stylu, czy z większym spokojem.
Rozmowa kwalifikacyjna na grillu
Postecoglou trafił do Tottenhamu w bardzo trudnym momencie. Klub próbował zbudować swoją tożsamość od nowa po przegranym z Liverpoolem finale Ligi Mistrzów i rozstaniu z Mauricio Pochettino. Nie dość, że Spurs cierpieli na permanentną destabilizację, czego najlepszy dowód stanowi fakt, iż Postecoglou jest ich siódmym menedżerem w ciągu czterech lat, to jeszcze latem, zamiast spokojnie przepracować najważniejszy okres, trzeba było sporą część koncentracji przeznaczyć na śledzenie losów Harry’ego Kane’a.
Nowy menedżer starał się ze wszelkich sił przekonać angielskiego snajpera do pozostania w klubie, jednak pomiędzy Kane’em a Danielem Levy’m było już tak dużo napięć (spowodowanych m.in. słynnym niedoszłym transferem do City), tak dużo rys i pęknięć, że zmiana otoczenia wydawała się jedynym słusznym scenariuszem.
Być może inny menedżer traktowałby transfer Kane’a do Bayernu jako znakomitą wymówkę dla potencjalnie słabych rezultatów, ale przecież Postecoglou przywykł do pracy z dużo gorszymi piłkarzami, niż ci, których zastał w północnym Londynie. Stąd też zamiast lamentować w swoim stylu wziął się do pracy.
Jej zwieńczeniem nie może być remis na The Emirates. To dopiero początek. Postecoglou chce bowiem przekonać niedowiarków, że tak jak w innych miejscach, gdzie był zatrudniany jako trener, tak i w Tottenhamie uda mu się stworzyć coś większego, niż wszyscy od niego oczekiwali.
Czy to nie przypomina sytuacji z Australii? Gdy siedział w banku, na drugim etacie, który pozwalał żyć na godnym poziomie, odebrał telefon od Petera Filipoulosa. Człowiek ten dał mu posadę w South Melbourne. W tym właśnie klubie jako 24-latek Ange był kapitanem, ale już trzy lata później musiał zakończyć karierę z powodu kontuzji. Został jednak jako jeden z asystentów, wciąż kochający futbol, z głową pełną pomysłów i marzeń.
Odbierając wspomniany telefon pracował pod Frankiem Arokiem, któremu zaczęło iść coraz gorzej. Dzień wcześniej doszło do ciekawej sytuacji w autokarze, zespół poległ 0:3, a Arok popadł w czeluście bezradności. Piłkarze wyczuli jego słabość i nie obawiali się tego okazać. Filipoulos wspominał na łamach „Daily Mail”, jak Postecoglou wziął mikrofon i podczas podróży wyjaśnił zawodnikom, że nie są godni nosić tych barw.
Podnosząc słuchawkę podczas przerwy w pracy w banku nie spodziewał się, że otrzyma ofertę zmieniającą jego życie. Dostał szansę, by poprowadzić zespół w kolejnych meczach. Do końca sezonu pozostały wtedy zaledwie trzy spotkania. Wszystkie okazały się zwycięskie. Postecoglou naiwnie uwierzył, że dalej nastąpi oczywista rzecz: zostanie pierwszym szkoleniowcem South Melbourne na stałe. Ale Filipoulos nie miał dla niego dobrych wieści. Zarząd klubu rozmawiał z innymi kandydatami. Postanowił jednak pomóc Ange’owi. Wiedział, że przekona on członków zarządu do swojej osoby, musi tylko dostać odpowiednią scenerię. Był nią grill.
Ange był sobą. Szybko udowodnił, że jedyną słuszną opcją jest on, zajęło mu to dokładnie tyle, ile trwa połowa meczu piłkarskiego. To był pierwszy z wielu przełomów. Jak słusznie zauważyli angielscy dziennikarze – w Szkocji też był grill, tyle że na nim znalazł się sam Postecoglou, gdy fani Celticu łapali się za głowy i smażyli go na forach internetowych, zanim poprowadził pierwszy trening. Gość z Australii? To chyba żart!
Jak w historii o Wengerze
Kibice z północnego Londynu nie bardzo mogli deprecjonować osiągnięcia Postecoglou. Jako trener wywalczył w Australii, Japonii i Szkocji siedem tytułów mistrzowskich. Co prawda to nie Anglia, ale od czegoś trzeba było zacząć.
Podobną historię już zresztą przeżyliśmy. W dniu, w którym władze Arsenalu ogłosiły, że menedżerem drużyny zostanie Arsene Wenger. Piłkarze także byli mocno zaskoczeni. Nigdy nie wiemy, jak potoczą się losy trenera. Sir Alex Ferguson był bardzo bliski utraty posady na Old Trafford, ale cudem się uratował. W Tottenhamie nikt pewnie nie myślał, że trener, którego ściągnięto z Southampton, zbuduje imperium i doprowadzi drużynę do finału Ligi Mistrzów, a taki Antonio Conte sobie nie poradzi.
Postecoglou skradł serca kibiców, nie tylko tych Spurs, ponieważ postępuje według swoich zasad. I mówi co naprawdę myśli. W ośrodku treningowym woli zadawać pytania i samemu szukać na nie odpowiedzi, niż wdawać się w zbyteczne small talki. Bo kiedy czuje, że nadchodzi czas, by coś powiedzieć, jego słowa mają brzmieć donośnie, docierać do ludzi i poruszać ich.
Jest jak Ted Lasso z genialnego serialu. Trochę przybysz z obcego uniwersum, a jednak swój chłop. Niby mówi oczywistości, ale kiedy je mówi, to brzmią jak coś odkrywczego. Richmond AFC, fikcyjna drużyna z Londynu, skorzystała na tym, że amerykański wizjoner, niemający pojęcia o futbolu, wskazał jej zupełnie nową drogę. Postecoglou dziś przestaje być tym „Australijczykiem co przyjechał z Japonii”. Szybko ustawił sprawy, zyskał szacunek.
Lubi opowiadać o odpowiedzialności, przywiązaniu, punktualności. Jeśli piłkarze nie mają ochoty spełniać tych wymagań, bez żalu ich żegna. W wywiadach wychodzi na wujka pełnego ciepła, ale w szatni bywa nieprzejednany. Jakby wciąż trzymał w rękach mikrofon z autokaru jadącego do Melbourne, gdy grzmiał w kierunku przegranych zawodników.
Postecoglou powiedział w jednym z wywiadów, że najgorszą rzeczą w piłce jest dziś presja czasu. Trener zamiast pracować według własnej filozofii, idzie na zgniłe kompromisy, by tylko zachować posadę. Finalnie i tak ją przecież straci, razem z ideałami, jakie nosił w sercu.
Nie przywiązuje się do sztabów szkoleniowych i należy do tych trenerów, którzy nie ciągną za sobą wszystkich ludzi z klubu do klubu. To daje mu możliwość patrzenia na sprawy z nowej perspektywy. Levy powiedział, że jest „powiewem świeżego powietrza”. Niczego innego Tottenham nie potrzebował bardziej.
WIĘCEJ O LIDZE ANGIELSKIEJ:
- Mamy taką Chelsea, jaką mamy
- Jak Jadon Sancho rujnuje sobie karierę
- „Byłam jego więźniem”. Wszystkie demony Antony’ego
- Rudzki: Aston Villa, czyli złoty dotyk Unaia Emery’ego
PRZEMEK RUDZKI (CANAL+, KANAŁ SPORTOWY)
fot. Newspix