Reklama

Wieloryby, nepotyzm, futbol i krajobrazy. Wszystkie oblicza Wysp Owczych

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

09 października 2023, 15:13 • 18 min czytania 10 komentarzy

Wyspy Owcze można przejechać w półtorej godziny. Chyba że chcesz dostać się na wyspy zewnętrzne, które nadal zamieszkują pojedyncze rodziny, na których można utknąć na dzień, a nawet tydzień. 50-tysięczna społeczność jest bogata, wysportowana, ale też zdystansowana, nie zawsze tolerancyjna. Na rynku pracy dominuje nepotyzm, a chęć obrony własnej tożsamości sprawia, że Farerzy wciąż polują na wieloryby, barwiąc całe zatoki na czerwono. O tym wszystkim opowiada nam Kuba Witek, dokumentalista, autor książki i przede wszystkim człowiek, który poznał Wyspy Owcze od podszewki, bo spędził tam ponad dwa lata.

Wieloryby, nepotyzm, futbol i krajobrazy. Wszystkie oblicza Wysp Owczych

Od czego zaczęła się twoja przygoda z Wyspami Owczymi?

Moją pierwszą w życiu wyprawą na północ była podróż do Islandii. Bardzo mi się tam spodobało, postanowiłem ją objechać na rowerze, dookoła. To była pierwsza większa podróż w życiu, 2017 rok. Ten wyjazd zainspirował mnie do nakręcenia dokumentu o Polakach, którzy żyją na Islandii od wielu lat, których poznałem podczas wyprawy rowerowej. To mnie zaskoczyło, bo wiedziałem, że jacyś Polacy tam żyją, ale nie spodziewałem się, że jest i tak wielu i że spotkam ich wszędzie.

Gdy zakończyłem ten projekt, usłyszałem o tym, że na Wyspach Owczych też mieszkają Polacy. Przez wspólnych znajomych zacząłem kombinować, szukać opcji wyjazdu tam. Poznałem Kingę Eysturland, która od dziesięciu lat mieszka w tym kraju, wraz z mężem prowadzi pensjonat. Umówiliśmy się na moje odwiedziny z takim samym planem — nakręcenia filmu o Polakach mieszkających na Wyspach Owczych.

Planem, który bardzo szybko się zmienił, bo okazało się, że historie tych osób były bardzo podobne do historii Polaków z Islandii, a same Wyspy Owcze oferują wiele więcej. Tak powstał film „Faroe Way”, który wprowadza nas w to, czym są Wyspy Owcze, kto tam żyje, jaki to kraj, kto tam mieszka. Opowiadają o tym zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i Polki, które zdecydowały się tam zamieszkać.

Reklama

Co najbardziej cię zafascynowało na Wyspach Owczych?

Początkowo przede wszystkim natura, która jest porażająca. O ile na Islandii możemy doświadczyć piękna lodowców, wulkanów, pól lawowych, gór, dolin i tak dalej, to ono jest „porozkładane”, bo Islandia jest większym krajem. Na Wyspach Owczych trafia to do nas już po wyjściu z samolotu. Wsiadając w samochód i jadąc nim z Vagar do Klaksvik, człowiek za każdym zakrętem wstrzymuje oddech. Tak samo po wyjeździe z każdego tunelu. Nie wiem, czy w jakimkolwiek miejscu świata, na tak małym terenie, spotykamy się z takim krajobrazem.

A później?

Zacząłem poznawać ludzi, poznawać historie. Okazało się, że jak na tak mały naród — bo to 54 tysiące osób, które żyją sobie gdzieś na Atlantyku — Wyspy Owcze mają bardzo bogatą historię i tradycję. Przede wszystkim, co jest unikalne w skali globalnej, mają też swój własny język. Język, który przetrwał trudne chwile, kiedy Duńczycy wprowadzali swój język najpierw do kościołów, potem do administracji. Próbowali tym samym pozbyć się farerskiego, który przetrwał dzięki balladom przekazywanym z pokolenia na pokolenie.

Reklama

Jak szybko zadałeś sobie pytanie: co ci ludzie robią na tak odległym od świata miejscu, w tak małej społeczności?

Żyją! Nie wiem, czy zadałem sobie akurat takie, bardziej pytałem o przeszłość. O to, jak tam dotarli, jakim cudem przetrwali. To jest niesamowite, bo nawet dzisiaj, gdy pojedziemy na Wyspy Owcze i trafimy na sztormowy dzień, możemy zostać odcięci, zamknąć się w domu. Możemy sobie tylko wyobrazić, jak musiało to wyglądać w przeszłości, gdy domy nie miały tak silnej konstrukcji, dachy nie były tak szczelne, a elektryczności — nie mówiąc już o drogach, tunelach — nie było wcale. Gdzie szukali ratunku? Jak funkcjonowały wioski, które były od siebie odizolowane, położone po dwóch stronach gór?

Żyli w miejscu, do którego można było dotrzeć tylko łodzią. Pełna zależność od pogody.

Dlatego Farerzy bardzo często doświadczali głodu. Gdy pogoda nie dopisywała przez dwa, trzy tygodnie, nie mogli wypływać na połowy, a statki z zaopatrzeniem nie docierały do portów. Można się tu odwołać do historycznych początków grindadrapu, czyli polowania na grindwale. Polowanie na wieloryby to efekt potrzeby przeżycia, nie żadnej fanaberii.

Fascynowało mnie też to, jak to społeczeństwo się przeobraziło. Z farmerów i rybaków walczących o przetrwanie w nowoczesny kraj ze świetnymi drogami i superszybkim internetem. Dziś Farerzy żyją jak my wszyscy, jak mieszkańcy lądowej części Starego Kontynentu.

Czyli nie powinniśmy być zaskoczeni, że ci ludzie nadal chcą tam żyć, a nie rzucić to wszystko i jechać gdzieś, gdzie wiatr nie sprawia, że nie możesz wyjść z domu.

Nie, nie. Farerzy są bardzo przywiązani do swoich korzeni. Są w stanie prześledzić losy swojej rodziny na wiele pokoleń wstecz, w tak małej społeczności to stosunkowo łatwe, bo często mówimy o ludziach, którzy od lat mieszkali w tej samej miejscowości czy na tej samej wyspie. Farerom rzadko w ogóle zdarza się myśleć o tym, żeby rzucić to w cholerę i się gdzieś wynieść, tak są wychowani.

Moja książka, „Uciec z Wysp Owczych”, rozpoczyna się od rozmowy z Andrasem Solsteinem, historykiem z Klaksvik. Zadałem mu pytanie, czy nie zastanawiało ich nigdy to, jak żyją ludzie w krajach, które oglądają w telewizyjnych serialach? Powiedział, że gdy jesteś wyspiarzem, nie myślisz w ogóle o takich rzeczach. Jest, jak jest i koniec.

Książkę Kuby Witka „Uciec z Wysp Owczych” możecie kupić klikając w ten link

Najciekawsze jest to, że nawet ludzie, którzy wyjeżdżają z Wysp Owczych na zagraniczne studia, wracają do ojczyzny. Czyli także ci, którzy doświadczyli życia w innym miejscu, nie mają przekonania, że gdzieś indziej jest lepiej.

Tak, ale to działa w dwie strony. Z jednej wyjeżdżają, żeby spróbować czegoś nowego. Z drugiej są tak przesiąknięci farerską rzeczywistością, że w innej trudno im się odnaleźć. Nie chcę generalizować, bo wielu Farerów mieszka w Danii, ale relacje rodzinne są bardzo silne i nawet ci, którzy wyjechali z kraju, często go odwiedzają. Większość jednak wraca na stałe.

Co jest dziś największą trudnością, gdy mówimy o codziennym życiu Wyspach Owczych?

Pogoda, ogólnie mówiąc. Warunki są zmienne, kapryśnie. Rzadko się zdarza, że jest mile i przyjemnie. Na Wyspach Owczych spędziłem ponad dwa i pół roku. W pewnym momencie człowiek zapomina o tym, że w Polsce są takie październikowe dni, gdy świeci słońce i można usiąść na ławce, posiedzieć. Na Wyspach Owczych zazwyczaj wieje. Nie zawsze silnie, ale jednak. Bardzo często też pada. Latem występuje anomalia zwana białymi nocami, bo słońce nie zachodzi — do tego też trzeba się przyzwyczaić, a to bardzo męczące zjawisko, bo godz. 21 wygląda tak, jak godz. 12 w Polsce.

Potem przychodzi zima, która jest najtrudniejszym okresem. Bardzo lubię surowe klimaty północy — śnieg, lód i tak dalej. Natomiast po przeżyciu dwóch zim na Wyspach Owczych wiem, że z trzecią nie dałbym rady. Słońce zachodzi wcześnie, jest szaro, ponuro, występują sztormy. Człowiek wpada w apatię. Farerzy radzą sobie z tym lepiej niż przyjezdni, ale widać, że ich także to dotyczy.

Ciężko jest sobie wyobrazić regularną aktywność na zewnątrz, pracę czy uprawianie sportu w takich warunkach.

Ciężko sobie wyobrazić cokolwiek, co jest regularne. W słoneczne, mniej wietrzne dni, wszyscy nagle robią coś w ogródku, na ulicach można zobaczyć ludzi na rowerach. Zazwyczaj tylu osób na mieście nie ma. Albo siedzą w swoich wielkich domach, albo przemieszczają się samochodami.

Żeby zrobić sondę uliczną, musimy chodzić od domu do domu i pukać do drzwi, bo inaczej nikogo nie złapiemy?

W Klaksvik czy w Torshavn ludzie są, ale nie widać tłumów. W środku tygodnia można przejść się przez miasto i spotkać trzy, cztery osoby na spacerze. To inna skala niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce.

Wciąż istnieją też mikrospołeczności. Wioski, w których mieszka kilkadziesiąt lub kilkanaście osób. Wydawało się, że skoro już chcą zostać na Wyspach Owczych, to przynajmniej uciekną do większych miast.

To bardzo indywidualna kwestia w każdej miejscowości. Te, które były najbardziej odizolowane, od dawna są już opuszczone. Na całym archipelagu znajdziemy kilka takich miejsc, często pięknie położonych, ale właśnie — żeby do nich dotrzeć, trzeba czasami iść trzy, cztery godziny górami, albo przeprawiać się przez jakieś przełęcze, płynąć łodzią, wspinać się po klifach.

Siedemnaście z osiemnastu wysp jest zamieszkałe. Pięć czy sześć to wysepki zwane wyspami zewnętrznymi. Można się na nie dostać tylko promem, sporadycznie helikopterem. Z tych miejsc ludzie uciekają w zastraszającym tempie. W zasadzie zostały w nich tylko starsze osoby. Często jest też tak, że mieszkańcy takich wysp przyjeżdżają na nie tylko latem, a zimę spędzają gdzie indziej. Czyli z rzekomych 30 mieszkańców de facto robi się trzy, cztery osoby, reszta to „sezonowcy”.

Reszta wysp jest albo dobrze skomunikowana, albo połączona tunelem z główną częścią kraju, więc ludzie tam zostają. Dziś kwestia przejechania z północy na południe „mainlandu” to półtorej godziny. Cały czas jednak rozwija się trend wyludniania pozostałej części Wysp Owczych, bo większość osób chce mieszkać w stolicy. Myślę, że w ciągu najbliższych dziesięciu, dwudziestu lat, ten proces będzie się pogłębiał.

Jak to się dzieje, że tak mała społeczność istnieje na sportowej arenie? Nie mówię tylko o piłce nożnej, ale też o piłce ręcznej, bo Farerzy jadą na EURO.

Farerzy są bardzo dumni z tradycji, ale równie mocno z obecnych sukcesów. Oficjalnym sportem numer jeden na Wyspach Owczych są wyścigi łodzi wiosłowych, które odwołują się do przeszłości. W sezonie wiosenno-letnim wszędzie trwają przygotowania do wyścigów. W Klaksvik bardzo często słychać jakąś grupę na łódce, gdzie osoba nadająca rytm krzyczy na resztę po farersku. Wygląda to zabawnie, bo dookoła deszcz i wiatr, człowiekowi nie chce się wyjść z domu, a oni zasuwają łodziami i drą się na całe miasto. Same konkursy przyciągają dużą publikę, pływają ludzie w różnym wieku, są załogi męskie i żeńskie.

Sportem numer dwa, ale nieoficjalnie sportem numer jeden, jest piłka nożna. W większości miejscowości znajdują się boiska, często pięknie położone. W wielu ligach piłkarze pracują, więc treningi odbywają się wieczorami, bez względu na pogodę. Piłkarski klimat czuć także w pubach. Nie jest ich wiele, ale w każdym z nich są telewizory i ludzie zbierają się w nich, żeby kibicować. Zabawne jest to, że zawsze, gdy ogląda się farerską piłkę w barze, ktoś podejdzie i powie:

– Zobacz, to mój kuzyn/brat!

Słyszałem, że miłość do piłki na Wyspach Owczych zaczęła się od ligi angielskiej. Początkowo oglądali tylko Premier League i słyszałem anegdoty, że kibic Liverpoolu z kibicem Manchesteru United potrafili się pokłócić na lata.

Poważna sprawa.

Wątpię jednak, żeby doszło do jakichś rękoczynów, atmosfera jest bardzo pozytywna. Raz miałem okazję być w knajpie podczas meczu KI Klaksvik, który grał w europejskich pucharach. Wszyscy byli przyzwyczajeni do tego, że przegrywają, więc tego się spodziewali. W momencie, gdy KI strzelił pierwszą bramkę, ludzie oszaleli. Ciężko to opisać, bo skakali na stoły, śpiewali, rzucali się sobie w ramiona – żeby do tego stopnia dać się ponieść, Polska musiałaby chyba wygrać z Anglią w półfinale EURO.

Ten mecz skończył się jakimś niespodziewanie dużym zwycięstwem Klaksvik, co było wielkim wydarzeniem. Barmanka zaczęła roznosić shoty za darmo po całej knajpie, wszyscy czekali na powrót zawodników i późnym wieczorem bawili się razem z nimi.

Specyficznie musi się kibicować, gdy w każdym zespole czy w reprezentacji grają twoi znajomi. Ciężko jest się na nich wkurzać.

Widać to po meczach ligowych, na których nie ma żadnej oprawy. Ludzie po prostu sobie siedzą, kibicują. Nie znam farerskiego, więc tylko przypuszczam, ale nie wydaje mi się, żeby tam padały jakieś wulgaryzmy. Mnie bardzo urzekło to, że po każdym meczu kibice wpadają na murawę, żeby podziękować piłkarzom. Nie ma dystansu, zagrożenia, wszyscy się cieszą, a potem rozchodzą się do domów.

Jeden z polskich piłkarzy, który na Wyspach Owczych grał, to Marek Wierzbicki, który w KI Klaksvik święcił sukcesy. Gdy mówisz, że przyjechałeś z Polski, to pierwsze pytanie brzmi: znasz Marka? Jest tam legendą. Wierzbicki opowiadał mi, że początkowo najbardziej zaskakiwał go właśnie ten pozytywny doping. Zaczynał grać w zespole, który ciągle przegrywał, w którym byli amatorzy opuszczający treningi, więc zastanawiał się, kiedy kibice w końcu się wkurzą.

W Torshavn jest dość specyficzny stadion — każdy klub ma swoją trybunę, w swoich barwach. Zawiści czy wrogości między kibicami chyba tam nie doświadczymy.

Nic takiego nie słyszałem. Podejrzewam, że mogą pojawiać się niesnaski, ale gdy są derby, to ludzie nie ustawiają się na bójki. W ostatnim czasie, gdy KI Klaksvik odnosiło sukcesy w pucharach, moi znajomi, którzy mieszkają w Torshavn, jeździli za drużyną z Klaksvik. W Norwegii była pełna trybuna Farerów, którzy wspólnie śpiewali piosenki. Na Facebooku ci, którzy wcześniej mieli jakieś ikonki innych klubów, zaczęli zmieniać je na ikonki KI.

Artykuły z lokalnej prasy pokazują, że Farerzy bardzo przeżyli ten sukces, że mają nadzieję, że to zmotywuje kolejne pokolenia i pchnie ich do następnych zwycięstw. To ogromna iskra dla całego narodu.

Zapytam prowokacyjnie — oni robią to na poważnie? Ciężko sobie wyobrazić, że jakiś chłopak trenuje futbol na Wyspach Owczych, bo marzy o wielkiej karierze. Nikomu się to nie udało.

Myślę, że wraz ze zmianą pokoleniową będzie się to zmieniało. Kiedyś mogło się wydawać, że nie przebije się żaden piosenkarz z Wysp Owczych, a jeden ma już światowe trasy koncertowe, Eurowizję Danię reprezentował Farer, który robi karierę, był już w USA. Młodzi chłopcy wierzą w to, że mają szansę na grę w najlepszych ligach świata. Pomaga to, że są częścią skandynawskiego świata, gdzie wszędzie jest blisko. Farerzy grają w Danii, Norwegii, to wszystko się wymienia. Nie jest już aż tak trudno wyrwać się z Wysp Owczych, jeśli grasz na jakimś poziomie.

A czego oczekują obcokrajowcy, którzy osiedlają się na Wyspach Owczych?

W dziewięćdziesięciu pięciu procentach mówimy o czynniku finansowym. Na pewno część z nich traktuje to jako przygodę, zobaczenie nowego miejsca. Jest wąska grupa ludzi, która wyjeżdża tylko dla samego miejsca. Dużo osób kogoś poznaje i w ten sposób trafia na Wyspy Owcze.

Jeśli chodzi o polskich piłkarzy, to najczęściej trafiali tu po trzydziestce, gdy ich kariera w kraju była w zasadzie skończona, a tutaj mogli pograć jeszcze sześć, siedem sezonów w ekstraklasie. Obecnie zagraniczni piłkarze często pracują w fabrykach, przetwórniach ryb. Dla zawodników z krajów afrykańskich futbol był sposobem wyrwania się i wyjazdu, dodatkiem, dzięki któremu mogli tu trafić. Marzą o lepszym życiu.

Inna rzecz, że o Wyspach Owczych i Farerach nie można mówić w samych superlatywach. Emigranci doświadczają ciemnych stron, bo są bardzo duże nierówności w traktowaniu, płacach. Farerzy uważają, że dają ludziom szansę, że im pomagają i w teorii tak jest. W praktyce lokalsi mogą przyjść do pracy na dziewiątą, gdy mają na ósmą i wyjść o trzynastej. Obcokrajowcy muszą siedzieć w niej do dziewiętnastej.

Na Wyspach Owczych spotkamy się z rasizmem, na forach obcokrajowców można przeczytać historię o tym, że ktoś kogoś jakoś nazwał. Farerzy robią świetne wrażenie, po swoich rozmowach, gdy kręciłem film, nie mógłbym o nich powiedzieć złego słowa. Ale na dłuższą metę to jest zamknięte społeczeństwo, bardzo klasowe. Nawet wewnętrznie istnieją duże podziały. Znaczenie ma to, z jakiej rodziny pochodzisz, bo wpływa to na to, jakie stanowisko i jaką pracę dostaniesz. Jeżeli w danej firmie jest kilkadziesiąt miejsc, nie jest łatwo się do niej dostać. Funkcjonuje nepotyzm.

Brzmi to bardzo źle, niepokojąco. Nie ma wyjątków?

Obcokrajowcy są z góry skazani na porażkę. Na YouTube można zobaczyć filmy dokumentalne o Filipinkach, które tam przyjeżdżają. Farerzy często biorą je za żony, bo mężczyzn jest więcej niż kobiet, w dodatku kobiety częściej wyjeżdżają. Sprowadzają więc Filipinki, Tajki, kobiety z Afryki. Film opowiada o pierwszym pokoleniu Filipinek, które są w kraju od dwudziestu lat, nauczyły się w jakimś stopniu języka, zdobyły wykształcenie, ale nadal pracują przy sprzątaniu i nie mogą zdobyć lepszej pracy.

Czyli gdybym chciał po prostu wyjechać na Wyspy Owcze do pracy, miałbym ciężko.

Najpewniej, jak 99% przyjezdnych, musiałbyś zacząć pracę w przetwórni ryb. Nie wiem, co byłoby dalej, ale na pewno musiałbyś nauczyć się farerskiego, to podstawa. Mimo że bez problemu dogadasz się z nimi po angielsku — poznałem jedną, czy dwie osoby, które go nie znają — to są zafiksowani na punkcie swojego języka. Najgorsze jest to, że ten język jest nigdzie więcej nieużywany, jest niepotrzebny, więc skoro mówią po angielsku, to jest to trochę bez sensu. Z moich obserwacji i rozmów wynika, że bez wżenienia się w jakąś farerską rodzinę — którą też trzeba dobrze „wybrać” – ciężko o jakiś awans społeczny.

Czy ich duma przejawia się też w relacjach z Danią, od której są zależni?

To są bardzo indywidualne kwestie. Nikt nie mówi o Duńczykach źle, ale to wynika też z tego, że Farerzy są nauczeni, żeby się nie wychylać. Podejrzewam, że gdyby poznać ich bliżej, można byłoby usłyszeć o tym, że Danii nie lubią. Prawdą jest jednak to, że Farerzy są już bardzo blisko z Duńczykami przez więzy rodzinne. Wyjeżdżają do Danii, biorą śluby, są więc częścią duńskiego narodu.

Farerzy regularnie jeżdżą do Danii, załatwiają tam dokumenty, robią zakupy, podróżują przez Kopenhagę, więc szczególnie mocnych animozji nie ma. W starszym pokoleniu są jednak osoby, które mówią, że chciałyby dożyć czasów, w których Wyspy Owcze staną się niezależne. Z drugiej strony są i tacy, którzy twierdzą, że Farerzy sami tego nie pociągną. Nie ufają swojemu rządowi na tyle, żeby popierać niezależność.

Wspominałeś jednak, że to dość bogaty naród. O wysokim standardzie życia.

Moim zdaniem to najbogatsze społeczeństwo w tej części świata. Są na Wyspach Owczych ludzie, którym żyje się trudniej, ale gdy popatrzymy na podstawy — w jakich mieszkają domach, na co ich stać, jakimi samochodami jeżdżą — to poziom życia jest bardzo wysoki, fakt.

Bogaci ludzie, którzy żyją na wysokim poziomie. I polują na wieloryby, choć dziś nie jest to już kwestia przetrwania.

Grindadrap bardzo mnie zaciekawił. Rozmawiałem z ekspertami, ze związkiem wielorybników, z całą masą ludzi. Większość osób popiera polowania, mało kto mówi kategoryczne „nie”. Moim zdaniem to kwestia dumy narodowej. Tak jak mówiłem, są bardzo dumni — z tradycji, historii, flagi narodowej, tradycyjnych strojów. Młode dziewczyny robią sobie zdjęcia w ludowych strojach i chwalą się nimi w mediach społecznościowych — u nas raczej nie do pomyślenia.

Tylko w kontekście grindadrapu duma przybiera negatywny wydźwięk. Streszczając: genezą polowania na wieloryby jest walka z głodem. Nie wiadomo, kto nauczył ich tego, jak polować, ale po wszystkim suszyli mięso, a że wielorybi tłuszcz ma dużo witaminy C i wartości odżywczych, mogli przetrwać zimę. Mnóstwo jest opowieści, książek krążących wokół tego, że rodzina przymierała głodem na jakiejś wsi, a tu ktoś wypatrzył wieloryby i przeżyli.

Dla mnie taka definicja i sens grindadrapu jest zrozumiały, tylko… dzisiaj Farerzy tego nie potrzebują. Są rozwiniętym społeczeństwem, wszystko sprowadzają statkami. Gdy pytałem ich, czemu to robią, nie tłumaczyli się i nie uznawali za konieczne wyjaśnianie tego zjawiska. Połów jak każdy inny, mówili:

– To darmowe jedzenie.

Farerzy twierdzą, że ludzi polowania na wieloryby bulwersują, bo widok krwi przeraża, odrzuca. Mówią: gdybyśmy mieli ubojnie dla wielorybów, nikt nie interesowałby się tym tematem. I odwrotnie: jak zabijesz krowę czy świnię w basenie, to woda też będzie czerwona.

Moment, w którym świat zaczął interesować się grindadrapem, w którym pojawiły się protesty organizacji praw zwierząt, Farerzy się wściekli. To była płachta na byka, bo nie chcieli, żeby ktokolwiek mówił im co powinni, a czego nie powinni robić w swoim kraju. Wydaje mi się, że często robią to na pohybel, żeby udowodnić, że mogą. Tak było w tym roku, gdy na Wyspy Owcze przypłynęła jedna ze wspomnianych organizacji i tego samego dnia znaleźli gdzieś wieloryby i je zabili.

Mogę zrozumieć, że alergicznie reagują na to, że ktoś wtrąca się w ich tradycje. Bronią swojej dumy, tożsamości.

Tylko to nie jest żadna tradycja. Sami to przyznają. Wizerunek grindadrapu w zagranicznych media płynie swoim nurtem i nie ma wiele wspólnego z faktami. W polskich mediach temat jest opisywany jako „coroczny rytuał”. Tymczasem każdego roku odbywa się od kilku do kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu polowań. Nie jest to też połączone z konkretną porą czy dniem roku. Mogą to robić zimą, latem, wiosną — w każdej chwili i każdym miejscu.

Jest to zależne tylko od tego, czy dostrzegą wieloryby w okolicy Wysp Owczych. Zagnanie ich do zatoki z oceanu byłoby niemożliwe i nieopłacalne, musieliby chyba oddelegować do tego marynarkę wojenną. Gdy jednak ktoś wypłynie na połów, gdy wyjdą w góry i dostrzegą stado, mają obowiązek zadzwonienia na policję, która z kolei powiadamia konkretne służby, które oceniają, czy to na pewno grindwale, jakie to stado, czy jest gdzie je zagonić i przygotowują polowanie.

Prawo dotyczące grindadrapu się zmieniało, jeszcze kilkanaście lat temu były zabijane w sposób bestialski — dźgane harpunami w wodzie. Teraz opracowano bardziej humanitarną metodę, która polega na przebijaniu kręgosłupa, natomiast z bliska też nie wygląda to tak fajnie i humanitarnie. W każdym razie Farerzy nie muszą już tego robić i nie powinni tego robić. W teorii wciąż wielu z nich tego nie robi, ale że to mała społeczność, powiązana z rybołówstwem, to nikt nie kwapi się, żeby odważnie się temu sprzeciwiać.

Zakończmy przyjemniejszym tematem. W jaką stronę twoim zdaniem zmierzają Wyspy Owcze? Co będzie się z nimi działo w najbliższych latach?

Na pewno będzie się pogłębiał problem wyludniania wysp. Na pewno Wyspy Owcze będą się jeszcze bardziej rozwijały turystycznie, co zrodzi kilka problemów. Już teraz wielu Farerów czuje się oszukanych tym, że sprowadzani turyści są wszędzie, chodzą po ich prywatnej ziemi, a nikt nie dzieli się z nimi przychodami z turystyki. W wielu miejscach spotkamy dziś bramki z opłatami, żeby dostać się w jakieś ładne, ciekawe miejsce. Ostatnio czytałem, że wejście na najwyższy szczyt Wysp Owczych w nowym sezonie też będzie już płatne.

Wyspy Owcze będą więc szły w stronę Islandii, staną się trochę takim lunaparkiem dla bogatego turysty z zachodu, którego za rączkę prowadzi się do restauracji, żeby zjeść kawałek maskonura i wieloryba, a potem idzie na taras widokowy pstryknąć sobie zdjęcie. Przestanie to być miejsce dzikie i tak piękne, jak teraz. Niedawno ruszyły bezpośrednie loty na Wyspy Owcze z Nowego Jorku, więc bogatych turystów będzie coraz więcej i możemy spodziewać się „instagramizacji” tego kraju.

Jeśli chodzi o życie Farerów — gdyby przytrafił się jakiś kataklizm związany z rybami, będą mieli bardzo duży problem, bo przede wszystkim z tego żyją. Jeśli nie, będą się dalej rozwijać.

WIĘCEJ O PIŁCE NOŻNEJ NA WYSPACH OWCZYCH:

fot. Adam Zoszak

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

10 komentarzy

Loading...