Wiesz, jak miałam 18 lat i ważyłam 38 kilogramów, usłyszałam od lekarzy, że został mi miesiąc życia. W najgorszym momencie choroby byłam tak słaba, że nie potrafiłam wstać z wózka inwalidzkiego. A gdy ją pokonałam, zaatakował mnie złośliwy nowotwór, przez który straciłam tarczycę. Potem miałam wypadek na rowerze. Niby nic poważnego, tylko złamany łokieć. Ale wdało się zakażenie, przez które prawie amputowano mi rękę. Niedawno zostałam… mistrzynią świata amatorek w triathlonie. Nazywam się Ola Bańbor i opowiem ci moją historię.
CELIAKIA
Przez dwa lata odwiedziłam dziewięć szpitali. Doktorzy nie potrafili powiedzieć, co mi jest. Choroba mnie wykańczała, czasem chudłam w ciągu doby nawet dwa kilogramy. Ludzie w moim wieku imprezowali i korzystali z życia, a ja najlepszy czas młodości poświęciłam na leczenie. Nigdy do końca się nie załamałam, nawet wtedy, gdy powiedziano mi, że umrę za miesiąc.
Medycyna była bezradna, więc wypisano mnie do domu. A tam mama, wbrew zaleceniom lekarzy, stwierdziła, że mam przejść na dietę bezglutenową. Nie podobało im się to, bo uważali, że takie menu zaburzy obraz badań, jakie chcieli jeszcze przeprowadzić. Nie mieli racji, okazało się, że mam ostrą celiakię. Tę chorobę da się z reguły wykryć z badań krwi lub z badań wycinków histopatologicznych. U mnie wcześniej pokazały one, że wszystko jest ok. Dopiero bardzo szczegółowa gastroskopia, zrobiona już po wypisie, pozwoliła coś znaleźć.
Uczulenie na gluten jest u mnie tak silne, że w kuchni mam osobne sztućce i talerze. Muszę uważać, bo jeden okruszek chleba może mnie załatwić. Żartuję, że gdybym kiedyś postanowiła się zabić, to poszłabym do piekarni i opierdoliła kilka bułek. Umarłabym szczęśliwa.
Zanim dopadła mnie choroba, dużo pływałam. Ten sport towarzyszył mi przez 11 lat życia. Byłam sprinterką kraulową, a moje największe osiągnięcia to medale mistrzostw Polski juniorek. Byłam też w młodzieżowej kadrze. Peak moich możliwości miał dopiero nadejść, niestety wtedy zamiast na basenie spędzałam czas w szpitalach.
Proces powrotu do zdrowia był długi i żmudny. Chciałam nie tylko przybrać na wadze, ale i wrócić do formy. Jadłam dużo, sporo ćwiczyłam w siłowni. Przez to dostałam propozycję, żeby startować w konkursach bikini fitness. Ludziom podobało się to, że byłam i szczupła, i umięśniona. Odmówiłam, to w cholerę nudne, nie dla mnie. Ale lubię inne sporty poza pływaniem, co udowodniłam jakiś czas później. Na akademickich mistrzostwach kraju zdobyłam 17 medali, między innymi w biegach przełajowych, trójboju siłowym, ergometrze wioślarskim i w jeszcze paru innych dyscyplinach. Z tego, co wiem, to rekord Polski, zostałam najbardziej wszechstronną zawodniczką w historii AZS-ów.
RAK TARCZYCY
Akurat byłam w szpitalu na badaniach kontrolnych, kiedy lekarka powiedziała, żebyśmy zrobili też przy okazji USG tarczycy. Gdy je przeprowadzała, powiedziała, że “coś tam jest, ale to na pewno nic groźnego”. Dla pewności wysłała mnie jeszcze na biopsję cienkoigłową. Pan doktorek rzucił podczas niej do mnie coś w stylu: “e, to nic takiego, pani wróci za miesiąc”. Przychodzę po wyniki, a tam gość mówi, że mam być za tydzień w szpitalu. Dopytuję go dlaczego, a on mi na to: “Pani nie wie? Pani ma raka!”. W głowie miałam takie trzy kropki, potrzebowałam chwili do namysłu. Pytam go, czy mogę przyjechać za dwa tygodnie, bo muszę pozałatwiać różne sprawy. Tak naprawdę miałam akademickie mistrzostwa Polski w pływaniu, na których zdobyłam zresztą dwa czy trzy medale. Rak musiał poczekać, zawody były ważniejsze.
Tuż po nich położyli mnie na stół operacyjny w Gliwicach. Wycięli mi tarczycę, a także – przez przypadek – przytarczycę i uszkodzili struny głosowe. Przez parę dni nie mogłam nic mówić! Dla mnie to tragedia większa niż nowotwór, jestem w końcu gadułą, zresztą sam słyszysz.
Potem chcieli umieścić te przytarczyce znowu na swoim miejscu, ale się nie przyjęły. Przez to do dziś mam problem z metabolizowaniem wapnia. Mówiąc po ludzku – bywa, że podczas wysiłku tracę czucie w mięśniach, drżą mi na maksa i dochodzi do… stanu przedzawałowego. Już kiedyś po takiej akcji na mecie musieli mi dać szybko zastrzyk z adrenaliny w tyłek, żebym nie zeszła. Mówiłam ci już, że mam orzeczenie o niepełnosprawności w stopniu umiarkowanym?
W tym całym raku tarczycy najbardziej odjechana była radioterapia. Idziesz po schodach do jakiegoś dziwnego pomieszczenia, w którym widzisz kobietę ubraną w kostium rodem z filmu “Interstellar”. Ta babka wyciąga szczypce, którymi bierze taką małą tabletkę. Musisz ją połknąć, a jak to zrobisz, to idziesz na kilkanaście dni do pokoju, który jest odizolowany od świata, i spokojnie sobie w nim promieniujesz. Czad, prawda?
WYPADKI
To był mój trzeci trening rowerowy. Na zjeździe stuknęło mnie auto, niczyja wina, to się po prostu stało. Wróciłam jeszcze 30 km do siebie do domu i nagle zauważyłam, że łokieć zaczął mi puchnąć. W szpitalu powiedzieli, że to raczej nic poważnego, ale na wszelki wypadek zrobimy prześwietlenie. Usłyszałam, jak radiolog mówi za kotarą “o kurwa!”, i już wiedziałam, że nie jest dobrze. Okazało się, że odpadł mi tak zwany wyrostek przedłokciowy, trzeba go było przykręcać na śrubę i jakieś druty. Ale że życie Oli nie może być za proste, to metal, który mi wszczepili, spowodował u mnie alergię. Rana się nie goiła, dostał się do niej gronkowiec, chcieli mi tę rękę uciąć! Ostatecznie wyjęli te druty i jakoś zaczęło się to zabliźniać, choć do dziś nie mam w niej pełnej sprawności.
Mimo że trochę zraziłam się do kolarstwa, to cały czas chciałam spróbować połączenia kilku dyscyplin. W necie znalazłam, że jest taki sport jak aquathlon, czyli miks pływania i biegu. Uznałam, że to coś dla mnie i pojechałam na mistrzostwa Polski do Suszu, gdzie wystartowałam bez żadnego doświadczenia i… wygrałam. Dzięki temu dostałam slota na mistrzostwa Europy do Bilbao. W Hiszpanii byłam druga, choć płynęłam w dosyć chłodnej wodzie – miała 18 stopni – bez pianki. Wtedy uznałam, że pora pogodzić się z rowerem i zacząć triathlonowe przygotowania. Z czasów pływackich znałam Paulinę Klimas, obecnie jedną z najlepszych polskich triathlonistek. Zobaczyłam, że trenuje z Mateuszem Kaźmierczakiem z teamu Kaziki, swoją drogą zawsze miałem z tej nazwy bekę. Dzwonię do gościa i pytam, czy mnie nie przygarnie, a on na to, że nie ma już miejsc. To zaczęłam mu opowiadać radosnym głosem historię swojego życia. Posłuchał, pomyślał i powiedział “ok, spróbujmy”.
Współpraca zaczęła się w grudniu 2022 roku, a wiosną obecnego… potrąciło mnie auto. Jechałam rowerem na drodze z pierwszeństwem, pan w samochodzie włączał się do ruchu. Nie zauważył mnie i bum, wjechał mi w bok. W szpitalu powiedzieli mi, że mam złamane jedno żebro. Uznałam, że to nic takiego i tydzień później poszłam potrenować na basen. Jak odepchnęłam się od ściany, poczułam tak pulsujący ból, że zaczęłam dryfować. Znajomi ratownicy śmiali się, że chyba mi rzucą koło, żebym nie poszła na dno.
TRIATHLON
Nie poszłam, co więcej uznałam, że wystartuję w swoich pierwszych zawodach triathlonowych w życiu, w Olsztynie. Zanim do tego doszło, przejechałam się rowerem podczas majówki z Częstochowy do Kalisza, do miasta rodzinnego trenera Mateusza. To 220 kilometrów, a jak pedałowałam, żebro napierniczało mnie strasznie. Potem okazało się, że mam złamane trzy, a nie jedno! Przyznam ci, że wtedy to się trochę załamałam psychicznie. Do tej pory wszystkie te swoje problemy znosiłam dzielnie, a tu coś we mnie pękło.
Uznałam jednak, że nie mogę się poddać i pojechałam na tą Warmię i Mazury. Pół godziny przed wyścigiem organizatorzy powiedzieli mi, że nie mogę wystartować w ubraniach, które mam, bo to strój kadry narodowej, a ja do niej nie należę, więc nie mam prawa go ubierać. No to zaczęłam biegać po stoiskach na expo i czegoś szukać. Dosłownie dziesięć minut przed startem wcisnęłam się w nowe ciuchy. Byłam zestresowana, tym bardziej, że sporo ryzykowałam w wodzie. Gdybyś ktoś mnie pacnął w te połamane żebro, to mogło przebić płuco i byłoby niewesoło. Jednak zaryzykowałam i… wygrałam w swoim debiucie. Dodam że to był supersprint (400 m pływania – 10 km roweru – 2,5 km biegu – red.).
Rozochocona tym startem pojechałam potem do Rzeszowa. Tam na drugiej pętli biegowej ból przeszedł moją granicę wytrzymałości, a uwierz, że jest ona spora. Cisnęło, jakby ktoś mi wbijał dzidę w płuco. Musiałam na chwilę stanąć i się pozbierać, ostatecznie na mecie byłam druga. Z kolei w Suszu, na trzecich zawodach triathlonowych w życiu, dojechała mnie celiakia. Pewnie miałam kontakt z jakimś okruszkiem chleba, dlatego już przed zawodami byłam mocno osłabiona, dałam z siebie maks 50% możliwości. Zajęłam trzecią pozycję.
Naprawdę wesoło było podczas kolejnego startu, w Bydgoszczy. To miał być sprawdzian przed mistrzostwami świata w Hamburgu. Chciałam go wygrać, ale miałam się oszczędzać. No niestety, nie udało się. Na trasie rowerowej mocno wiało, wiatr zdmuchnął mi pod koło taki pomarańczowy pachołek drogowy. Wyjebałam się przy prędkości 40 km/h. Pewnie pomyślałeś, że znów coś złamałam. Cóż, na szczęście nie tym razem. Byłam cała, rower trochę ucierpiał, ale dojechałam do mety, chociaż ze skrzywioną kierownicą. Przez tę kraksę zajęłam drugie miejsce.
W Niemczech miałam startować na sprincie (750 metrów pływania – 20 km roweru – 5 km biegi – red.) w kategorii wiekowej K25. Na ostatnim treningu przed zawodami zauważyłam, że jeden but sam z siebie wypina się z bloków. Okazało się, że zajechałam ten blok podczas wypadku w Bydgoszczy. Nie mogłam tak jechać bo oczywiście znowu coś by się stało. Na szczęście kumpel pożyczył mi swoje pedały i bloki. O 23 przykręcaliśmy je do mojego roweru, a rano miałam wyścig. Jak poszło? A daj spokój, jak to powiedział mój trener “sfrajerzyłam”! Wyszłam z wody w czołówce, po rowerze też byłam w pierwszej grupie. No ale po 1000 m biegu odjechałam reszcie dziewczyn bo uznałam, że coś za wolno biegną. Po ponad czterech kilometrach nadal byłam pierwsza, ale na ostatnich kilkuset metrach wyprzedziły mnie cztery rywalki. Miały siłę finiszować, a ja nie. Wyszedł brak doświadczenia.
Nie uwierzysz, ale zanim pojechałam na kolejne MŚ, do Pontevedry, to… miałam wypadek. Tym razem nie na rowerze. Ba, nawet nie na treningu. Otóż wyrąbałam się na schodach w firmie, w której pracuję. Oczywiście spadłam na ten lewy bok, gdzie niedawno miałam połamane żebra. Po wszystkim bolał mnie jeszcze bark, ale to olałam. W końcu poszłam do doktorka, a on do mnie, że jest zwichnięty lub skręcony. No ale to nie mogło mnie powstrzymać przed startem sezonu, prawda?
W Hiszpanii wysiadłam szczęśliwa z samolotu po długiej podróży. Spokojnie czekałam sobie na walizkę z rowerem, po czym zobaczyłam, jak spada kilka metrów w dół plackiem na ziemię. Ja i moje szczęście. Oczywiście rozjebała się, jestem kilka tysięcy złotych w plecy, ponieważ nie była moja, tylko pożyczona. No ale myślę sobie: może chociaż rower cały? Niestety, z tyłu była pourywana elektryka, rama się wyłamała, a hak został wygięty. Jak to zobaczyłam, zaczęłam beczeć. Mistrzostwa świata, a tu taki pech! Byłam rozbita tym bardziej, że kilka dni wcześniej zmarł mi piesek.
Jak już się pozbierałam, to napisałam ogłoszenie z prośbą o pożyczenie roweru. Szybko dostałam cztery propozycje od życzliwych ludzi. Wybrałam jeden, miałam tylko pół godziny w czwartek, żeby się z nim zaznajomić, bo w piątek były zawody. Niestety, miał mechaniczne przerzutki, których za cholerę nie ogarniam, i dysk, niepotrzebny przy tych warunkach pogodowych, jakie tam panowały. No ale pojechałam na ryzyku, jak śmigałam z górki 60 km/h, to modliłam się w duchu, żeby nic się nie stało. I wiesz co? Poszło dobrze, a nawet znakomicie.
Nazywam się Ola Bańbor i mimo wszystkich przeciwności losu, zostałam mistrzynią świata age grouperek (amatorek – red.) na dystansie superprinterskim w swoim debiutanckim sezonie triathlonowym. Uwierz mi, nie ma rzeczy niemożliwych!
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Archiwum prywatne