Reklama

„1,5 miliona za milczenie przed wyborami”. Marcin Torz o szokującej ofercie ze Śląska Wrocław

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

02 października 2023, 11:49 • 27 min czytania 101 komentarzy

Kilka miesięcy przed wyborami, Marcin Torz, dziennikarz ujawniający afery wokół Jacka Sutryka, otrzymał propozycję pracy na stanowisku wiceprezesa Śląska Wrocław. On sam nie ma wątpliwości: to próba przekupstwa lub zdyskredytowania go. – Na moje konto miało trafić 1,5 miliona złotych publicznych pieniędzy w zamian za milczenie. Z ręką na sercu: nie wiem, co bym zrobił. Nie powiem, że na pewno bym odmówił. Jestem tylko zwykłym człowiekiem – opowiada Marcin Torz w szerokim wywiadzie o szokującej ofercie z WKS-u.

„1,5 miliona za milczenie przed wyborami”. Marcin Torz o szokującej ofercie ze Śląska Wrocław

Kto chciał powołać cię na wiceprezesa Śląska Wrocław: skrajny dureń czy skrajny cynik? Dureń, bo nie masz do tej pracy żadnych kompetencji. Cynik, bo w ten sposób mógł zamknąć usta największego krytyka wrocławskiej władzy.

Uważam, że skrajny cynik. Pomysł zatrudnienia mnie w Śląsku był próbą zastopowania ujawniania kolejnych afer o Jacku Sutryku i o jego dworze. Chciałbym, żebyśmy w tym wywiadzie opowiedzieli ze szczegółami o tej próbie przekupstwa. Może najpierw zarysuję tło? 

Bardzo proszę. 

Zbliżają się wybory samorządowe. Jacek Sutryk nie ma najlepszych notowań. We Wrocławiu miało być lepiej, a mieszkańcy widzą, że nie jest. Krytyka prezydenta jest coraz częstsza i coraz głośniejsza – obrywa od PiS-u, ale też od środowiska Koalicji Obywatelskiej i przede wszystkim od zwykłych wrocławian. W tym wszystkim jestem ja. Dziennikarz, który punktuje jego rządy. Jest krytyczny wobec jego przeróżnych decyzji. Obnaża wstydliwe afery.

Reklama

Chciałbym je przypomnieć, bo to nie błahostki, a naprawdę poważne sprawy. Ujawniłem, że Jacek Sutryk kupił za bardzo atrakcyjną kwotę 240-metrowy dom z basenem na zabytkowym wrocławskim osiedlu. Sprzedał mu go prezes klubu sportowego Sparta Wrocław. Sparta jest z kolei hojnie dotowana przez magistrat. Mówimy o wielomilionowych dotacjach, które zwiększyły się w trakcie rządów Jacka Sutryka. Wcześniej Sparta nie dostawała aż tak dużych dotacji. Po tym, jak Sutryk został wybrany na prezydenta, strumień pieniędzy dla Sparty popłynął intensywniej. A potem doszło do transakcji zakupu domu… Podkreślam: cena była naprawdę atrakcyjna. 1,6 miliona złotych za wielki dom z basenem na sporej działce.

To była pierwsza afera, jaką ujawniłem. Ratusz zatrząsł się w posadach. Sprawa jest skandaliczna i zostało złożone zawiadomienie do CBA. Zakładam więc, że zajmują się tą sprawą, ale żadnych szczegółów nie chcą zdradzić.

Później wychodziły kolejne rzeczy. Na przykład rady programowe. Okazało się, że we Wrocławiu funkcjonują ciała, które zrzeszały, mówiąc wprost, kumpli i sojuszników politycznych Jacka Sutryka. Działały przy przeróżnych miejskich spółkach, na przykład przy aquaparku czy wodociągach. Ekipa znajomych spotykała się, by rozmawiać o „ważnych” problemach tych jednostek, kasując przy tym dwa tysiące złotych miesięcznie. Rada aquaparku spotkała się dwa razy w roku, ale przelewy otrzymywała co miesiąc. O czym rozmawiali? Na jednym z posiedzeń gremium ustaliło, że do basenowego menu należy wprowadzić sałatki jako element zdrowej żywności. Wprowadzili je, a później je jedli – żeby sprawdzić, czy dobre. Poważnie. Dostawali więc publiczne pieniądze w zasadzie za nic. Wszyscy byli powiązani z Sutrykiem, politycznie czy towarzysko.

Ujawniłem też (wraz z aktywistami z Akcji Miasto), że Sutryk i jego dwór zasiadają w radach nadzorczych w przeróżnych miastach na terenie Polski, zarabiając tam dodatkowe pieniądze. W zamian ważni ludzie z tamtych miast zarabiali w ten sposób w radach nadzorczych we Wrocławiu. Sutryk zasiadał na przykład w centrum logistyki w Gliwicach. Zarabiał tam ogromne pieniądze. To chyba wątpliwe moralnie.

Afer i patologii było znacznie więcej. Jedne były mniejsze, drugie większe. Niektóre ciągnęły się miesiącami. W każdym razie: stałem się osobą, która punktuje prezydenta regularnie i celnie. Nie pisałem o domysłach, nie uprawiałem złośliwej publicystyki. Operowałem wyłącznie niepodważalnymi faktami. 

Mamy obraz prezydenta miasta, który świetnie odnajduje się w świecie niemoralnych czynów. Mamy też dziennikarza, który za dużo widzi i dobrze byłoby go jakoś wyeliminować.

Reklama

Duża część wrocławskich mediów jest bardzo przychylna Sutrykowi. Nieprzychylnych jest znacznie mniej, to jednostki. Wśród tych jednostek w zasadzie tylko ja punktowałem prezydenta i udowadniałem, dlaczego jego rządy nie są tak wspaniałe, jak pisze o tym na swoim Facebooku.

Ludzie Sutryka próbowali najpierw wyśmiewać moje materiały. Bagatelizowali, że czepiam się zakupu domu od prezesa Sparty. Kpili, że dopatruję się czegoś w tym, że Sutryk sprzedaje swój dom swojemu podwładnemu – prezesowi aquaparku – a za chwilę robi jego żonę prezesem zoo z ogromnym uposażeniem. Panią, która była dotychczas tylko księgową. Ja to wszystko ujawniałem.

Szybko zaczęli się mnie obawiać. Ktoś próbował mnie zdyskredytować. Do internetu trafiło zdjęcie, na którym przechylam na stadionie kieliszek wódki. Miało mnie to pokazać w złym świetle. Jeśli ktoś mnie śledzi, robi zdjęcia z ukrycia, szuka czegoś, co może mnie skompromitować… Odebrałem to jednoznacznie: grożą mi. Sprawa stała się dla mnie poważna i niekomfortowa. Ale w dalszym ciągu obnażałem miejskie patologie. Nie złamali mnie.

Wpadli więc na ostateczny pomysł. Postanowili przeciągnąć mnie na swoją stronę.

Pojawiła się propozycja ze Śląska Wrocław.

Kto zadzwonił? Co powiedział? 

Patryk Załęczny. Pochwalił się, że będzie prezesem Śląska. Wcześniej kilka tygodni był dyrektorem ds. marketingu, a jeszcze wcześniej szeregowym urzędnikiem magistratu. Jechałem wtedy autem z żoną i dziećmi, byliśmy nad morzem. Pogratulowałem. Dodałem kurtuazyjnie, że dobrze się sprawdzi w tej roli.

– Chciałbym, żebyś był dwójką – powiedział po chwili. 

Dwójką, czyli wiceprezesem.

Tak od razu? 

Tak. Zdębiałem. Przecież ten pomysł był absurdalny i kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek logiki. Wywołał u mnie… Właściwie tylko śmiech. Zatkało mnie. Powiedziałem „raczej nie”. Nie byłem nastawiony entuzjastycznie.

Rozłączyliśmy się. 

Po chwili zadzwonił jeszcze raz: – Aaa, zapomniałem powiedzieć. 24 tysiące brutto miesięcznie. Zastanów się. 

Mieliśmy się spotkać po kilku dniach, ale przedłużył się pobyt nad morzem. Napisałem mu, że nie uda mi się przyjechać w umówionym terminie. Spytał, jakie mam odczucia co do oferty. Odpisałem, że bliżej mi do „nie”. Jestem dziennikarzem. Nie mam zielonego pojęcia o zarządzaniu jako takim, o zarządzaniu klubem Ekstraklasy, o zarządzaniu spółką akcyjną. Dla mnie ta sytuacja była zbyt absurdalna, by odpowiedzieć coś innego.

A potem? Wróciłeś i podziękowałeś za propozycję?

Podczas rozmowy telefonicznej odmówiłem. Powiedziałem, że m.in. nie mogę sobie pozwolić na pracę siedem dni w tygodniu ze względu na życie rodzinne.

Myślałem, że na tym temat się zakończy. Ale kilka dni później dostałem SMS-a: „34 brutto – więcej nie uzbieram”. 

Znowu zdębiałem. Nie prowadziłem przecież negocjacji – nie powiedziałem, że zgodzę się, ale za większe pieniądze. A Załęczny nagle podniósł ofertę do takiej kwoty. Astronomicznej kwoty. Zacząłem przeliczać. To zawrotna suma. Gigantyczne pieniądze dla zwykłego człowieka. Skontaktowałem się z moimi przyjaciółmi, którzy znają miejskie realia. Przestrzegali mnie wprost, że chcą mnie kupić i nie powinienem wierzyć w takie oferty. Poza tym, nie negocjuje się w taki sposób. Nikt sam z siebie nie podwyższa o dziesięć tysięcy propozycji dla osoby, która przecież – jak wszyscy wiedzą – nie zna się na tej robocie.

Odnosiłeś się do pieniędzy, zanim pojawiła się druga oferta?

Powiedziałem wcześniej tylko, że nie powalają.

Może uznali, że chcesz zagrać w tę grę, ale trzeba ci więcej zapłacić?

Nigdy w życiu nie powiedziałem niczego w stylu: „przyjmę to, ale dajcie mi większe pieniądze”. Nie podbijałem stawki, nie negocjowałem. Co istotne: wiedziałem, że pierwsza propozycja jest już maksymalnie wysoka, bo zarobki zarządu sztywno określa statutowy regulamin klubu. Poprzedni prezes Śląska zarabiał dokładnie tyle, ile mi zaproponowano: 24 tysiące brutto. Nie padło więc pół słowa, że chcę, ale nie za te pieniądze, wręcz przeciwnie. Wielokrotnie mówiłem Załęcznemu, że co prawda nie będę z nim pracować w Śląsku, ale może zawsze liczyć na moją pomoc. Darmową pomoc. Nie potrzebuję pieniędzy od Śląska, by mu pomagać w taki sposób, w jaki realnie mogę: swoimi zasięgami, kontaktami, pomysłami na akcje marketingowe. Mogę to zrobić nawet teraz. Podkreślam: za darmo. Dyskusja o pieniądzach wypływała wyłącznie z jego strony.

Jak wyglądało wasze spotkanie dwa dni przed niedoszłą nominacją na wiceprezesa?

Przypominało mi to dziwne i kryminalne akcje. Umówiliśmy się z Patrykiem Załęcznym w restauracji. Po wejściu Patryk powiedział, żebym wyszedł na zewnątrz, bo ktoś na mnie czeka. Tam był Damian Żołędziewski, który jest faktycznym szefem Śląska Wrocław. To prawa ręka Sutryka. To, że Załęczny jest nominowany na prezesa, o niczym nie świadczy. Nawet sam Patryk wielokrotnie mi przyznawał, że to Żołędziewski jest szefem projektu Śląska Wrocław. Choć przy wszelkich negocjacjach to od Patryka wychodzi słowo pisane czy mówione, to wszystko jest uzgadniane z Damianem.

On też wymyślił mnie jako człowieka w Śląsku Wrocław. To nie był pomysł Patryka tak jak to on przedstawia w mediach. Damian sam mi to wprost przyznał. Załęczny myli się jeszcze w jednym: sugeruje, że jesteśmy wieloletnimi znajomymi. To nieprawda.

Docierała do mnie narracja, że zdradziłeś dobrego kolegę, by ratować swój wizerunek. Sam Załęczny napisał w oświadczeniu: „znamy się od dłuższego czasu, szanujemy się, myślę, że nawet lubimy”. 

Pierwszy raz w życiu rozmawiałem z nim wiosną tego roku. Oddelegowano go do Towarzystwa Budownictwa Społecznego, by uratował leżący w gruzach wizerunek tej spółki. Początkowo byliśmy na pan. Później przeszliśmy w naturalny sposób na ty. Widziałem się z nim od czterech do pięciu razy w życiu. Pierwszy raz widzieliśmy się w kwietniu tego roku. Spotkałem się wtedy na piwie z nim i Żołędziewskim, by opowiedzieć o wzajemnych uwagach i pretensjach wobec siebie, może załagodzić napięcie pomiędzy mną a ratuszem. Typowo pojednawcze spotkanie. To była pierwsza próba nawiązania ze mną kontaktu inna niż wyśmiewanie i zastraszanie. 

Może kilka miesięcy znajomości wystarczy mu, by tak bardzo komuś zaufać? Nie wiem. Nie jesteśmy dobrymi kolegami. Po prostu się znamy. To co opowiada Załęczny teraz, to z góry zaplanowana narracja, która ma mnie pokazać jako osobę, która sieje ferment i posuwa się nawet do zdrady swoich kolegów. 

Wyszliście z knajpy, tam był Żołędziewski, co dalej?

Chodziliśmy po parkingu i chodnikach obok tej restauracji. Rozmawialiśmy o sytuacji. To nie było żadne spotkanie w urzędzie czy klubie. Nie tak można sobie wyobrazić rozmowę urzędnika z osobą, którą chce zatrudnić na ważną posadę. Było dziwnie. Rzucanie jakichś ofert. Warto dodać: nie tylko ja dostałem tego dnia wątpliwie moralną propozycję pracy, która może ocierać się o korupcję. Nie mogę mówić o szczegółach, ale zdaje się, że prokuratura dobrze zna sprawę.

To jest was więcej?

Inni dziennikarze też dostają różne oferty.

Czemu o tym nie piszą?

Nie wiem. Niektórym najwyraźniej pasuje, że dostają pieniądze w zamian za siedzenie cicho. Inni są kupowani inaczej: ułudą wpływu na rozwój np. Śląska. Jeszcze innym, choć tu mam na myśli tzw. twórców z Twittera, wystarczy dać bilet na mecz.

Czyli jeśli chcesz zarobić, to musisz odpalać armaty w stronę prezydenta i jak będziesz w tym dobry, to ktoś złoży ci ofertę, żebyś się zamknął?

Jeśli ktoś we Wrocławiu nie ma pomysłu na życie, to jak najbardziej. Nie musisz mieć wykształcenia i kompetencji. Musisz tylko założyć konto na Twitterze. Niech atakuje, pisze krytyczne komentarze, liczy, że się rozniosą. Jeśli taka osoba zyska popularność i zdobędzie zaufanie, jest o krok od zrobienia kariery we wrocławskim samorządzie za publiczne pieniądze.

To brzmi jak odcinek „Black Mirror”, ale wróćmy do ciebie. Czy ta propozycja miała jakiekolwiek merytoryczne podłoże? Mieli na ciebie jakiś konkretny pomysł? Powiedzieli ci, dlaczego akurat ty?

Nie, nie mieli żadnego pomysłu. Załęczny informował mnie tylko zdawkowo, że miałbym zajmować się działką komunikacji i marketingu. Nie rozmawialiśmy o dokładnym zakresie obowiązków. To mnie zastanawiało, że nikt nawet nie pyta, co ja chcę tam robić. Nikogo nie interesowały moje pomysły, przemyślenia czy spojrzenie na klub. W końcu sam z siebie przedstawiłem kilka pomysłów. „OK, OK”, mniej więcej w taki sposób komentowano każdy z nich. Autentycznie dziwiłem się: o co chodzi? To co ja mam tam robić? Siedzieć cicho i pić kawę? Pasowałoby to do obrazu Wrocławia.

Składają tak absurdalną pozycję i nawet nie weryfikują, czy się nadajesz? Idea zatrudnienia dziennikarza na takie stanowisko nie musi być z definicji głupia. Ale musisz mieć na niego jakiś pomysł i przeprowadzić obszerną rozmowę kwalifikacyjną. 

To była rozmowa antykwalifikacyjna. Na rozmowie kwalifikacyjnej ważne jest to, co powiesz. A ja… Czegokolwiek bym nie powiedział, to i tak chcieli mnie zwerbować. Mogłem stawiać jakiekolwiek warunki. Oni by mi je i tak zagwarantowali.

Stawiałeś warunki? Zgadzali się na nie?

Prawnik podpowiedział mi, żebym spróbował eskalować żądania i zobaczymy wtedy, jak daleko będą w stanie się posunąć. Zanim czegokolwiek sobie zażyczyłem, Załęczny zagwarantował mi samochód służbowy. Hyundai Tucson. Fajne auto, taki duży SUV. W ten sposób jeszcze podbijał stawkę, choć ja w ogóle o to nie prosiłem. Do tego miałem mieć nagrodę roczną w wysokości 30% rocznych dochodów, czyli dostałbym dodatkowo sto tysięcy złotych rocznie. O to też nie prosiłem.

Poprosiłem o jedną rzecz: dwunastomiesięczny okres wypowiedzenia. Czyli: jeśliby mnie wyrzucili, to musieliby mi płacić jeszcze przez cały rok. Coś totalnie z kosmosu. Usłyszałem, że dwunastomiesięczny nie przejdzie, ale mogą wpisać mi sześć miesięcy płatnego zakazu konkurencji, bo coś takiego funkcjonuje już na lotnisku. Czyli płaciliby mi jeszcze przez sześć miesięcy za to, że nie zostanę prezesem w innym klubie. Coś totalnie odklejonego od rzeczywistości. Ja jako prezes Śląska to już coś kompletnie absurdalnego, więc co dopiero ja jako prezes jakiegoś innego klubu? Jakiego niby? Kupa publicznych pieniędzy miałaby pójść na to, żebym przypadkiem nie został prezesem Legii, Widzewa czy innego klubu. Wariactwo. 

W statucie Śląska był zapis o tym, że w zarządzie nie może zasiadać osoba bez wyższego wykształcenia. W zasadzie tutaj powinien zakończyć się temat, skoro nie spełniałem podstawowego kryterium. Studiowałem długo historię dziennie na Uniwersytecie Wrocławskim. Poświęciłem się pracy dziennikarskiej i nie zdołałem napisać pracy magisterskiej. Jest mi z tego powodu wstyd. Poinformowałem ich, że nie mam wyższego wykształcenia.

– To nic. Zmienimy to – usłyszałem. 

Może to tylko takie gadanie, pomyślałem sobie. Ale potem pojawił się porządek obrad na walne zgromadzenie akcjonariuszy Śląska, a w nim punkt o zmianie przepisów dotyczących wymogów na stanowisko członka zarządu. Przeraziłem się. Widziałem, że to zmierza w bardzo dziwną stronę. Bliscy przestrzegali mnie: to musi być jakaś pułapka. Takie pieniądze mimo braku kompetencji i to jeszcze po tym jak specjalnie pode mnie zmieniają wymogi na to stanowisko…  To zwykłe próby skuszenia mnie. Na początku byłem tym przestraszony, a później przerażony. 

Zapytam wprost: chciałeś przyjąć tę ofertę?

Gdzieś w przypływie emocji…

Nie będę ukrywał: choć cały czas miałem włączoną czerwoną lampkę i wiedziałem, że ta sprawa śmierdzi na kilometr, że ci ludzie mają nieczyste zamiary i warto zbierać dowody, zbroić się w wiedzę, choćby dla własnego bezpieczeństwa, to…

Jest mi z tego powodu wstyd: zakręciło mi się w głowie po otrzymaniu tej oferty. Gigantyczne pieniądze. Wizja spełnienia marzenia każdego kibica. Szansa pracy w ukochanym klubie na tak wysokim stanowisku. Popłynąłem z tymi marzeniami. Myślałem sobie: a może to się jednak uda? Może ja jestem w stanie w jakiś sposób pomóc mojemu klubowi? Przecież znam wszystkie wrocławskie patologie. Dobrze wiem, co trawi Śląska jako organizację i drużynę. Czemu nie? Płynąłem. Przyznaję się do tego. Byłem czujny, ostrożny, lampka się paliła. Ale płynąłem. Zabłądziłem. Dałem się skusić. Zła część mojego sumienia podążyła tą ścieżką. 

Poproszono mnie o pełną dyskrecję, ja tej propozycji nie ujawniałem, wiedzieli tylko moi najbliżsi. Moje nazwisko jednak nagle wyciekło w internecie. Momentalnie powstał hashtag. Na Twitterze zrobiło się piekło. Nakręcało je kilka osób, które mnie nie lubią i trolle. Włączyło się do tego trzech dziennikarzy. Jeden, który do tej pory w ogóle nie wypowiadał się na tematy Śląska i jest kojarzony z Zagłębiem Lubin, nagle zaczyna krytykować. Włącza się inny – zaczyna szczuć w chory, obrzydliwy sposób. Pojawia się  trzeci – dobry kolega jednego z pracowników działu marketingu Śląska, który – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt sobie radzi na stanowisku. To wszystko jest podlewane komentarzami anonimowych internautów. Jeśli się przypatrzyć, to można dostrzec w tym jakiś plan. Przygotowaną akcję, która miała mnie zdyskredytować i nakręcić na mnie hejt.

Kibice nie mogli po prostu się oburzyć? Słyszą o tym pomyśle, wiedzą doskonale, że się nie nadajesz to tej funkcji. Mają w pamięci twoje tezy o Śląsku. Mówiłeś na przykład, że stadion miejski trzeba wyburzyć. Ich oburzenie jest zupełnie naturalne. Sam bym się oburzał.

Oczywiście, że kibice mogą się wściekać, ja się nie dziwię. Sam bym się wściekł. Sam bym o tym napisał. Ale to oburzenie było ponad skalę. Ci sami oburzeni ludzie w ogóle nie bulwersowali się, gdy w Śląsku zatrudniano znajomych Grzegorza Schetyny albo wtedy gdy wiceprezesem Śląska zostawał np. Wojciech Nowak. 

Kim jest Wojciech Nowak? 

To polityk, który np. wynajmował rowery wodne. Zawodowo zajmuje się Odrą. Był wiceprezesem z politycznego nadania. Na stanowisku prezesa mieliśmy też szefa miejskich basenów. Byli radni, byli znajomi posłów. Od około 20 lat może jeden członek zarządu Śląska nie był na stanowisku ze względu na polityczne układy. Te osoby jakoś nie przeszkadzały.

Ciebie bardziej znają. Twoje opinie wzbudzają kontrowersje. Jesteś kojarzony. 

Ten hejt był wyłącznie na Twitterze. Nie dostałem żadnych pogróżek ani nawet negatywnych wiadomości. Pół złej informacji. Nic. Same gratulacje. Naprawdę mnóstwo i od przeróżnych ludzi. Miałem też rozmowy z kibicami – tymi prawdziwymi. Część powiedziała, że nie mają żadnych obiekcji, część powiedziała, że ma to w dupie czy będę wiceprezesem, czy też nie.

Dlatego to co działo się na Twitterze – i tylko na nim – było moim zdaniem podsycane i zaplanowane. Poszlaki są.

Chcą cię skorumpować oferując ci pracę i jednocześnie w zorganizowany sposób nakręcają na ciebie hejt, który ma sprawić, że nie dostaniesz tej pracy? Gdzie to się ze sobą klei?

Opieram się tylko na swoich przypuszczeniach. Moim zdaniem w grę wchodziły dwa scenariusze. Pierwszy: oni mnie zatrudniają, przekupują, jestem po ich stronie, nie piszę źle o mieście. Drugi: udają, że chcą mnie zatrudnić, by później mnie zdyskredytować. „Nie ma żadnych kompetencji i chce zostać wiceprezesem Śląska”. Już samo to było dobrym powodem, by nagonić na mnie krytykę. Zniszczmy go. Doprowadźmy do sytuacji, gdy opinia publiczna przestanie mu ufać. Wtedy jego praca dziennikarska nie będzie już tak nośna i wiarygodna.

Prawie tak się stało. Hejt się poniósł. Gdyby nie fakt, że ujawniłem tę sytuację, opowiedziałem ją, prawdopodobnie byłbym już skończony. Chciano mnie po prostu ściągnąć z rynku. Później – na spotkaniu o którym rozmawialiśmy wcześniej – zaoferowano mi pracę w innej miejskiej spółce… Byłem bardzo bliski szafotu, ale uniknąłem go.

Gdyby nie wielki sprzeciw kibiców, byłbyś powołany na funkcję wiceprezesa? 

Nie. Nie wierzę w to. Nigdy w to nie wierzyłem. To byłoby zbyt odjechane. Nawet jak marzyłem, że mógłbym pełnić taką funkcję w moim klubie, i nawet jak tym marzeniom ulegałem, to też nie potrafiłem w to uwierzyć.

Żeby było jasne: ja nie mógłbym tego zrobić i raczej nie zrobiłbym tego z kilku powodów. Choćby dlatego, że członkowie zarządu odpowiadają własnym majątkiem za swoje błędy. Moja żona jest adwokatem, mamy wspólny majątek. Nie była – delikatnie rzecz ujmując – entuzjastką pomysłu, abym trafił do Śląska. Powiedziała wręcz „po moim trupie”. Zwróciła uwagę, że samo podpisanie umowy byłoby poświadczeniem nieprawdy. To karalne. A poświadczyłbym nieprawdę, bo podpisując dokumenty zapewniałem, że mam wszelkie niezbędne kompetencje do prowadzenia spółki. Dodatkowo: przecież ja się nie znam na tej pracy i mógłbym popełnić w niej dziesiątki błędów. Oprócz odpowiedzialności finansowej, miałbym też odpowiedzialność karną.

Być może oni by się z tego wycofali w dniu, w którym miałbym być powołany. Chcieli mnie wypuścić, żebym przyszedł na powołanie i wtedy powiedzieliby na przykład, że musimy wszystko odwołać, przepraszamy, braku magistra jednak nie możemy przeskoczyć.

Stawiłbyś się po fikcyjny etat za duże miejskie pieniądze, czyli stanąłbyś w jednym rzędzie z politykierami, z którymi tak mocno jechałeś.

Trafili w mój czuły punkt: Śląsk Wrocław. Klub, dla którego jestem w stanie zrobić wszystko. Kibicuję mu od dziecka. Jestem bardzo zaangażowany w jego istnienie, być może irracjonalnie. Tak niestety mam. Jestem z tym klubem na dobre i na złe. Wykorzystali to. Uderzyli celnie. Będę za to przepraszał i się kajał: w pewnym momencie uwierzyłem, że może jednak się to wszystko uda.

Wyobraź sobie, że ktoś mówi mi na ostatniej prostej tak:

– Nie możemy cię powołać, Marcin, przecież ty się na tym kompletnie nie znasz, nie masz wiedzy, doświadczenia i kwalifikacji. Naprawdę chciałeś to przyjąć? Tyle pisałeś o fikcyjnych etatach w miejskich spółkach… A ty? Czym ty się różnisz od bohaterów twoich tekstów?

Byłbym wtedy kompletnie skasowany.

Dlaczego nie odmówiłeś w jasny i klarowny sposób? Na jakiej podstawie kibice mają ci wierzyć, że nie przyjąłbyś tej oferty, skoro to nie ty zerwałeś rozmowy?

Bo kluczowym dniem miał być piątek. Zacząłem sobie wmawiać pewnie rzeczy. Niby z rezerwą, ale niestety pobłądziłem, nie będę ściemniał. Nie zakończyłem tego tematu, ale też nie powiedziałem jednoznacznie „super, chcę to robić, jedziemy z koksem”. Byłem daleki od podpisania czegokolwiek – zbyt grubą akcją było obejście braku magistra, to nie było normalne. Mogą brnąć w narrację, że ostatecznie to oni powiedzieli mi „nie”, ale prawda jest też taka, że ja nigdy nie powiedziałem jednoznacznego „tak”. Nie udowodnię, że zapierałem się rękami i nogami, bo tak nie było. Ale do piątku było jeszcze daleko.

No i wcale ze mnie nie zrezygnowali. W ramach rekompensaty złożono mi inną propozycję. Padła na spotkaniu z Damianem Żołędziewskim. Miałbym zostać doradcą prezesa Wrocławskiego Parku Technologicznego, za podobne pieniądze co w Śląsku. Wtedy straciłem jakiekolwiek złudzenia, że tu chodzi o Śląsk Wrocław i pomoc klubowi. Szlag mnie trafił. Maski opadły.

Jak wyglądała ta oferta?

Kreślili przede mną następującą wizję: doradzałbym temu prezesowi i robił studia w trybie przyspieszonym na prywatnej uczelni w Warszawie.

W przyspieszonym trybie?

Tak. Miał trwać kilka miesięcy, mieli to załatwić.

W kilka miesięcy od zera tytuł magistra?

Nie od zera. Studiowałem przez kilka lat, więc mam indeks, w który są już wpisane oceny. Część ocen można przepisać… Ale dyplomów przecież nie zdobywa się w kilka miesięcy. To uczelnia, której absolwentami są znane osoby. Studia typu: płacisz kasę, zajęcia online, a potem quiz na zaliczenie i dyplom. Cała masa urzędników z Wrocławia zdobywała tam „wykształcenie”. 

Pisałem kilka razy o Wrocławskim Parku Technologicznym. Prześwietlałem w artykułach ich fikcyjne ciała. Rady programowe, czy etaty doradców: tak zatrudniani są miejscy radni z obozu Jacka Sutryka. Dostają pieniądze nie wiadomo za co, a później głosują tak, jak chce tego prezydent. Nowa oferta była klarowna: za paręnaście miesięcy miałbym trafić do Śląska, gdy już wszystko ucichnie. Sugerowali mi, że w międzyczasie mam zbudować się oczach kibiców Śląska jako ekspert. Mieli mnie uznawać za fachowca, a nie pieniacza z zaburzeniami emocjonalnymi względem klubu.

Chcieli mnie po prostu wpuścić w swoje środowisko. Może nawet zabić mnie moją własną bronią. Pokazać: proszę, piętnuje układy i układziki, chyba że pieniądze płyną akurat do jego kieszeni, wtedy nie widzi w nich żadnego problemu. 

Pracę w Śląsku Wrocław można byłoby jeszcze jakoś wytłumaczyć. Jestem zakochany w tym klubie, coś wiem o piłce nożnej. A Wrocławski Park Technologiczny? Nie mam zielonego pojęcia o technologii. Nie ogarniam nawet specjalnie mojego telefonu. To byłoby już nie do wytłumaczenia. Miałem już pewność, że wciągają mnie w jakąś brudną grę, która może mnie publicznie skompromitować. Mocno się przestraszyłem, że to już za daleko zaszło. To dlatego siadłem wieczorem przed komputerem i to wszystko opisałem.

Popatrzmy na tę sprawę na chłodno. Od zawsze pracuję jako dziennikarz. Przypominam sobie inne zajęcia: w liceum byłem śmieciarzem przez tydzień, pracowałem na budowie i roznosiłem ulotki. Nic więcej w życiu nie robiłem. Jednocześnie krytykuję miasto. Nie da się racjonalnie uzasadnić tego, że składają taką propozycję akurat mnie. A to, że sami z siebie podbijają tę ofertę, zmieniają pode mnie przepisy, to jest jedna wielka granda. Nie da się przejść koło tego obojętnie.

Nieważne w tym wszystkim jest to, czy ja chciałem, czy nie chciałem, czy ja się dałem skusić, czy się nie dałem, czy ja płynąłem w stronę marzeń, czy pod prąd. Ważne jest to, że urząd miejski Wrocławia kusił niewygodnego dziennikarza ofertą gigantycznych publicznych pieniędzy. To jest wątek, nad którym wszyscy powinni się skupić. Wiem, że tę sprawę bada prokuratura. Wiem, że interesuje się nią Najwyższa Izba Kontroli. Słyszałem, że inne instytucje też się zastanawiają nad tym wszystkim. To nie jest tak, że ja sobie coś wymyśliłem i wylewam swoje żale, bo nie dostałem pracy marzeń. To zatacza naprawdę szerokie kręgi. Ujawnienie przeze mnie tych wszystkich informacji nie było zemstą czy złośliwością. Musiałem bronić się przed tym, w co chcieli mnie wmanewrować ludzie z ratusza. 

Twoja teoria trochę tak wygląda. Nie dostałeś pracy marzeń i wiesz, że twoja reputacja jako dziennikarza jest zagrożona. Tracisz wiarygodność u kibiców Śląska. Próbujesz się ratować. Pokazujesz szczegóły oferty i dorabiasz narrację, że to od początku była dziennikarska prowokacja. Ja tak sobie pomyślałem.

Nie użyłem nigdy zwrotu „dziennikarska prowokacja”. Nie zamierzam zarzekać się, że od początku do końca byłem ubrany w pelerynę tajnego agenta. Tak nie było. Wiele osób twierdzi, że wymyśliłem sobie tę historię, bo napisałem o niej na Twitterze, a nie w „Super Expressie”. Nie urządzałem prowokacji, aby o jej rezultatach napisać w SE. Zbierałem dowody na wszelki wypadek, a nie z konkretnym zamiarem. Poczułem zagrożenie. To wszystko ocierało się już o sprawy kryminalne. Musiałem to ujawnić, żeby nie mieć kłopotów. Teoria o tym, że „Super Express” o niczym nie wiedział, jest oczywiście wygodna dla urzędu miasta, ale nieprawdziwa.

Redakcja wiedziała?

Wiedziała, że rozmawiam z miastem. Zaznaczałem przełożonym, że to bardzo dziwna sytuacja i nie wierzę, że zostanę wiceprezesem.

Jak wyglądało zawieszenie, a potem zwolnienie w „Super Expressie”?

“Super Express” faktycznie zawiesił mnie dzień po tym jak ujawniłem skandal z próbą skorumpowania mnie. Redakcja nie wiedziała o tym, że mam zamiar ujawnić te wszystkie informacje. Zostałem zawieszony i paręnaście dni później zwolniony – bez podania powodu. Podziękowano mi po prostu za współpracę. W SE od 8 lat byłem zatrudniony na śmieciówce, nie było więc to trudne.

Czemu nie chciałeś opowiedzieć o tej sprawie na łamach „Super Expressu”? Skoro dla nich pracowałeś, to miałbyś świetny tekst.

Nie czarujmy się: wiedziałem, że jeśli zgłosiłbym taki materiał, to prawdopodobnie nic by z tego nie było. Aktualne stosunki na linii „Super Express” – urząd miejski we Wrocławiu są jasne. Łatwo zauważyć pewne zależności, które nastały po tym, jak zacząłem ujawniać afery. Nie spodziewałem się, że moja była redakcja będzie zainteresowana takim tematem.

Obnażanie przekrętów władz miasta z pewnością daje gazecie profity, ale czy tak duże jak zysk z reklam, które wykupują miejskie spółki?

Obserwowałem to. Wiele osób zwracało mi uwagę, że reklam miasta jest bardzo dużo, coraz więcej. Przykro się robiło. W redakcji padały sugestie, że powinienem bardziej zajmować się dramatami zwykłych ludzi, a nie politykami z Wrocławia. Nie sądziłem jednak, że to wszystko skończy się tym, że zostanę zwolniony. 

Faktycznie pojawiło się w ostatnim czasie w „Superaku” więcej reklam zlecanych przez miejskie spółki?  

Kto regularnie czyta wrocławski „Super Express”, papierowy i internetowy, ten doskonale zna odpowiedź. 

Jak przyjąłeś zwolnienie?

Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Byłem z Superakiem związany emocjonalnie. Lubiłem tę pracę, lubiłem ludzi SE. Sporo udało mi się dokonać dla tej gazety. Byłem dla „Super Expressu” w Egipcie tropiąc ślady śmierci Magdy Żuk. Miałem tam na pieńku z lokalną służbą bezpieczeństwa, która mnie śledziła i groziła – to nie było przyjemne. Byłem rok temu na Ukrainie, gdy tylko wybuchła wojna – zgłosiłem się na ochotnika. Moje publikacje doprowadziły do skazania policjantów, którzy pobili starszą kobietę. Myślę, że dostarczałem im poważne tematy, w tym takie, które mogły się dla mnie źle skończyć.

Jacek Sutryk wygra nadchodzące wybory?

Dla niego i jego ekipy wybory to walka na śmierć i życie. Jeśli je przegrają, to w zasadzie tracą rację bytu. Wpadają w otchłań. Nie mogą raczej liczyć na to, że inne partie polityczne chciały z nimi współpracować. Sam Sutryk nie miałby dokąd startować. Jako politykowi będzie mu trudno przetrwać. Są wybory do Parlamentu Europejskiego, ale nie może liczyć na jedynkę z listy PO, bo jest na nią tłum chętnych oddanych przez długie lata polityków. Sutryk nie byłby zresztą żadną wartością dodaną, bo ma swoje skazy i sporo osób go nie lubi. Musiałby więc czekać do następnych wyborów parlamentarnych, które będą przecież za kilka dobrych lat. Przegrywając wybory samorządowe, w polityce stanie się panem nikt.

Zasiada w radach. Poradzi sobie.

Kiedy nie będzie prezydentem, nie będzie już tak potrzebny… Nikt już go nie weźmie do nadzorowania wody i ścieków w Tychach. Jego ekipa zaś składa się z ludzi, którzy nie wyróżniają się niczym szczególnym. Takich jak oni jest pełno. Poza tym mnóstwo ludzi, nie tylko przeciwnicy polityczni, czują do nich sporą niechęć. 

Jacek Sutryk będzie miał gigantyczny problem z powtórzeniem sukcesu sprzed sześciu lat, kiedy wygrał w pierwszej turze. Raczej to się nie stanie. Pytanie, kto będzie jego kontrkandydatem. Jeśli Platforma Obywatelska wystawi swojego kandydata, to Sutryk może nie być nawet faworytem. Jeśli z kolei go poprze, to będzie faworytem i być może nawet wygra. Co zrobi Platforma? Na dwoje babka wróżyła. Jeszcze pół roku do wyborów. Czar Sutryka pryska. Pojawia się coraz więcej niezadowolonych.  PO to widzi. Pytanie, jak z odwagą u jej liderów.

Coraz więcej polityków  wyraża niechęć wobec jego rządów. I to nie ludzie z PiS-u czy inni oczywiści oponenci polityczni. Nawet ludzie z jego pnia, którzy byli z nim w koalicji, wprost mówią, że Sutryk to coraz większy problem Wrocławia. 

Chcesz odpalić jakąś bombę przed wyborami?

Dostaję mnóstwo różnych informacji od mieszkańców Wrocławia, polityków, byłych współpracowników Sutryka. Mam naprawdę kilogramy treści, które powoli weryfikuję. Niektóre wciskają w fotel.

Jak się masz z tym, że odbiór ludzi po twoich publikacjach na Twitterze skupił się głównie na tobie? Nie chcę być arbitrem w tej sprawie, ale moim zdaniem to, czy chciałeś przyjąć tę niemoralną ofertę, czy nie chciałeś, stoi na drugim planie przy mechanizmie działania miejskich władz, które chcą kupić miejskimi pieniędzmi głośnego krytyka, by zwiększyć swoje szanse w wyborach.

To pokazuje, jak bardzo Wrocław jest zepsuty, jaki wizerunek mają tamtejsi politycy. To przedziwne, że ludzie skupili się bardziej na mnie niż na tym, że próbowano mnie najzwyczajniej w świecie przekupić lub wciągnąć w coś, co miało mnie zdyskredytować. To trochę smutne. Ale to też pokazuje, jak wielkie zmiany muszą tutaj zajść, żeby takich sytuacji więcej nie było. Tematem zajmuje się prokuratura z urzędu, to o czymś świadczy. Tak samo NIK. To instytucje, które, myślę, uświadomią wrocławianom, że tu naprawdę nie jest problemem to, czy ja chciałem coś przyjąć, czy nie chciałem, a to, że władza kusiła mnie w niemoralny sposób gigantycznymi pieniędzmi. Na moje konto miało trafić 1,5 miliona złotych publicznych pieniędzy w zamian za milczenie. Tylko dlatego, że krytykuję władzę, a jej przed wyborami potrzebny jest spokój.

Nie oceniam, nie osądzam, ale doceniam, że miałeś odwagę powiedzieć też o tej drugiej stronie: że zacząłeś się łamać i naprawdę rozważałeś przyjęcie tej oferty.

Zupełnie serio: jest mi wstyd. Zaszumiało mi w głowie. Popłynąłem z tymi marzeniami. Pomyślałem, że naprawdę mogę mieć wpływ na mój ukochany klub. Prośba do kibiców, niezależnie od tego, komu kibicujecie. Zamknijcie oczy i zastanówcie się: ktoś daje wam szansę prowadzenia waszego ukochanego klubu za gigantyczne pieniądze. Tak łatwo byście odmówili? 

Miłość do klubu kusi.

Tak, to czuły punkt. 

A wielkie pieniądze? One też zaczęły ci łamać kręgosłup? 

Oczywiście, że tak. Pieniądze były bardzo ważnym elementem mojego odpłynięcia. Ja takich sum pewnie nigdy nie zarobię. Nawet nie wiedziałbym, co z nimi zrobić. To działało na wyobraźnię. I płynąłem myślami w tym kierunku także dlatego: z powodu pieniędzy. Nie będę się tego wypierał. 34 tysiące brutto miesięcznie to dla mnie fortuna. Interesujące, że zwykłe panie urzędniczki z magistratu nie dostają podwyżek, gdy proszą o kilkaset złotych, bo niby nie ma pieniędzy. A gigantyczna kasa dla jakiegoś randomowego kolesia, który krytykuje miasto, od razu się znajduje. To oburzające. Do tego te wszystkie ich machinacje prawne… Nagle podniesiono próg zarobków prezesa, by dać mi inną ofertę. Oburzająca jest ta łatwość, z jaką proponowali te pieniądze. Publiczne pieniądze.

Gdyby nie zerwano z tobą rozmów, przyjąłbyś je?

Powiem szczerze: nie wiem. Nie jestem w stanie powiedzieć. Miałem różne myśli. Wiedziałem, że to absurdalna oferta, do tego zbyt niebezpieczna prawnie. Raczej bym się wycofał z uwagi na opinię bliskich. Ale może pokłóciłbym się z żoną i w to jednak szedł? Teraz już wiem, że miałbym przechlapane podwójnie, bo pewnie miałbym do czynienia z CBA czy prokuraturą.

Gigantyczne pieniądze co miesiąc, pół roku odprawy, ogromna premia roczna, samochód służbowy, darmowe przejazdy, hotele, taksówki… Żyłbym sobie jak król. I jeszcze budowałbym wielki Śląsk. Mógłbym w realny sposób wykosić patologie, które piętnowałem, mieć udział w sprowadzaniu piłkarzy, nie wiem, negocjować z Erikiem Exposito. Może to nie jest mądre i racjonalne, ale jestem kibicem od urodzenia i robiło to na mnie wrażenie.

Nie chcę robić z siebie osoby, która wszystko przewidziała i rozgrywała sytuację z chłodną głową, bo ja naprawdę z ręką na sercu: nie wiem, co bym zrobił, gdybym dostał do podpisania dokument. 1,5 miliona złotych… Nie wiem. Nie powiem, że na pewno bym odmówił. Jestem tylko zwykłym człowiekiem. Nie będę robił z siebie robocopa, u którego takie sumy nie wywołują żadnych emocji. Jestem pewny tylko tego, że druga strona nie miała czystych intencji. 

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW: 

Fot. screen / FotoPyK

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

101 komentarzy

Loading...