Reklama

Sprawa Marcina Torza, czyli legalna korupcja

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

14 września 2023, 17:28 • 7 min czytania 80 komentarzy

Istnieją dwie opcje. Powołanie Marcina Torza na wiceprezesa Śląska Wrocław wymyślił skrajny dureń. To wersja lajtowa i jednocześnie mniej prawdopodobna. Ta bardziej przypuszczalna brzmi: powołanie Marcina Torza na wiceprezesa Śląska Wrocław wymyślił skrajny cynik, który wpadł na sprytny sposób, by pisało się o WKS-ie nieco przychylniej. W obliczu nadchodzących wyborów — to naprawdę ważne.

Sprawa Marcina Torza, czyli legalna korupcja

Warte każdej ceny, chciałoby się napisać, ale jaka to cena? Marcin Torz ujawnił, że miał zarabiać w Śląsku 34 tysiące złotych brutto miesięcznie (plus premia i służbowy samochód). Daje nam to 408 tysięcy złotych rocznie samej pensji. Razy trzy – ponad 1,2 miliona. Razy trzy, bo jego kadencja miała potrwać właśnie trzy lata.

1,2 miliona złotych. Brutto. To cały koszt operacji pod tytułem „zamykamy usta naszemu największemu krytykowi”. 

Patrząc z perspektywy wrocławskiego oddziału „Super Expressu” — ogromne pieniądze. Marcin Torz mógłby ujawniać przekręty Jacka Sutryka dwa razy w tygodniu, a i tak nigdy by tyle w swoim zawodzie nie zarobił. Gdy spojrzymy od strony klubu piłkarskiego — jakieś drobne, ułamek z ułamków. To mniej niż dziesięć procent pożyczki, jaką WKS dostał w wakacje od ratusza. Nie budżetu całego klubu, samej letniej pożyczki. Za 1,2 miliona złotych można było wykupić z Pogoni Szczecin Damiana Dąbrowskiego. Tyle wynoszą też roczne zarobki Erika Exposito, którego Śląsk zdecydował się pozostawić w kadrze mimo konkretnej oferty. To kwota, która może zmienić życie Marcina Torza. Ale też kwota, która nic nie zmieni w Śląsku Wrocław.

Władza lubi ogrzać się przy futbolu, to oczywiste, zwłaszcza ta wrocławska. Śląsk stał się w rękach rządzących maszynką wyborczą. Cokolwiek wydarzy się w WKS-ie, ma doprowadzić do wzrostu wyborczych słupków. Wyniki? Transfery? Akcje promocyjne? Fajnie, choć to wszystko jest drogą do celu, jaką jest przedłużenie ciągłości władzy. To będzie duże uproszczenie, ale trudno: rola miejskich klubów w polskiej piłce sprowadza się do poprawy wizerunku panującej władzy. To oczywista patologia, ale — jak mawia wytarty klasyk — taki mamy już klimat.   

Reklama

Optymalnie, jeśli klub ma sukcesy. Wtedy machina napędza się sama. Sukcesy może zapewnić Damian Dąbrowski lub Erik Exposito. Gorzej, jeśli zamiast sukcesów widzimy pasmo porażek. A już najgorzej, kiedy znajdą się upierdliwcy, którzy zaczną wyciągać nieprawidłowości i kreować afery. Za pokazywanie światu tych ostatnich odpowiada Marcin Torz.

To zwykła kalkulacja. Wizerunek rządzących można poprawić poprzez ligowe punkty (do zapewnienia tych przydałby się Dąbrowski lub Exposito) lub mniejszą liczbę negatywnych publikacji w mediach (tak się stanie, jeśli Torz przestanie pisać). Gole Exposito, przychylność Torza — charakter pracy niby diametralnie inny, ale koniec końców składa się na to samo: obraz wielkiego Śląska Wrocław, którym świetnie zarządza Sutryk i jego świta.

Rządzącym miastem zależy na tym, by o Śląsku mówiło się dobrze. Jego marketingowcy jakoś obroniliby kolejny stracony sezon (sportowo), ale nie obronią niejasnych powiązań pomiędzy miejskimi spółkami czy fikcyjnych etatów tworzonych dla kręcącej się wokół ratusza kliki. Ktoś w mieście wpadł na kapitalny pomysł (kapitalny w swojej logice, ale cyniczny i niemoralny): zamiast walczyć z Torzem, wystarczy przeciągnąć go na swoją stronę. Z biznesowej perspektywy — to naprawdę świetne rozwiązanie. Wisła Kraków oszacowała ostatnio, jakie straty wizerunkowe odniosła po publikacji nieprawdziwego artykułu o Kevinie Komarze, którego mieli rzekomo pobić kibole „Białej Gwiazdy”. Wyliczono orientacyjnie, że wartość wszystkich negatywnych publikacji wyniosła 1,7 miliona złotych. Innymi słowy: 1,7 miliona złotych należałoby wyłożyć, by wygenerować prostujące treści o identycznym zasięgu.

Mówimy o jednej historii. Jednej aferze, opisanej przez jednego dziennikarza, powielonej przez inne portale w ciągu jednego dnia. Zakneblowanie ust Marcinowi Torzowi na trzy lata (w praktyce: na całe życie) kosztowałoby mniej niż odkręcenie strat wizerunkowych po jednej aferze. 1,2 miliona to cena za spokój naczelnego krytyka wrocławskiej władzy, którego wcześniej próbowano zdyskredytować choćby tym, że pije wódkę na strefie VIP (wielkie rzeczy).

Z całym szacunkiem dla Marcina Torza: nie posiada on praktycznie ŻADNYCH kompetencji do tego, by traktować jego kandydaturę realnie. Jeśli czymś mógłby zarządzać, to co najwyżej swoim budżetem domowym. W samym Wrocławiu znajdziemy tysiąc osób, które bardziej nadają się na wiceprezesa klubu. Jednocześnie nie znajdziemy żadnej, która z większą zawziętością punktuje patologie zaistniałe wokół Śląska Wrocław. Torz nie ma realnych kompetencji na zarządcze stanowisko. Przez całe życie jest dziennikarzem — umie składać literki, pisać logiczne zdania, rozmawiać z ludźmi, odbierać telefon, odróżniać treści miałkie od kontrowersyjnych. Doświadczenie w dziedzinach podobnych do prowadzenia klubu? Nie ma. Wykształcenie? Nie ma. Pomysł na klub? Mówimy o dziennikarzu, który realnie proponował wyburzenie wrocławskiego stadionu. Ekstremalne opinie pomagały mu w pracy publicysty, ale nie powinny być domeną osoby na stanowisku kierowniczym.

Gdy spytaliśmy prezesa Śląska o kompetencje jego niedoszłego zastępcy, odpowiedział: — Jest stricte z Wrocławia, kocha ten klub…

Reklama

To wiele mówi. Załęczny oczywiście wspomniał później, że Torz ma 20-letnie doświadczenie w mediach, ale, no właśnie: w mediach. Kiedy Leszek Bartnicki został etatowym prezesem pierwszoligowych klubów, to nie dlatego, że fajnie komentował mecze w Orange Sport. Bardziej dlatego, że miał na siebie konkretny pomysł i potrafił odkleić od siebie łatkę „pana z telewizji”. A Torz? on nawet nie myślał o tym, by pracować w klubie. Pisał artykuły, węszył afery, nagle ktoś zadzwonił.

Patryk Załęczny: – Jestem w szoku. Nie było żadnego przekupstwa!

Wyobraźmy sobie, że Śląsk Wrocław zatrudnia wiceprezesa w taki sposób, w jaki korporacje zatrudniają pracowników: konkurs CV, rozmowa kwalifikacyjna, zaawansowane negocjacje. Torz skończyłby na pierwszym etapie, bo jego CV wylądowałoby na dnie kosza. W zasadzie to nawet do tego pierwszego etatu by nie doszedł, bo raczej sam nie wpadłby na to, by wysłać do WKS-u swoje CV. A jednak to Marcin Torz miał zostać mianowany na wiceprezesa. Za 34 tysiące złotych brutto.

Śląsk próbuje teraz tłumaczyć, że oferta dla Torza była zupełnie logiczna i uzasadniona (i słusznie, bo co ma mówić?). Sam Torz buduje aurę dziennikarskiej prowokacji, którą z premedytacją podjął (i słusznie, bo co ma mówić?), o której z jakichś powodów nie wiedział „Super Express”, który go zawiesił (jak podaje Robert Skrzyński). Prowokacja bez informowania o niej pracodawcy nie wygląda zbyt wiarygodnie. Mnie się wydaje, że Torz poważnie rozważał przyjęcie tej oferty. Po pierwsze: to jego klub, w którym jest autentycznie zakochany. Po drugie: to ogromna kasa, która każdemu uderzyłaby do głowy. I pewnie nawet zostałby tym wiceprezesem, gdyby w internecie nie zrobił się dym. Kibice całkiem słusznie uznali: przecież dziennikarz nie nadaje się na wiceprezesa. Nakręcili falę internetowych protestów. Obie strony wiedziały, że sprawy nie da się już wyratować. Sam klub: bo nie dało się wybronić powołania Torza na wiceprezesa. Sam Torz: bo musiał wycofać się w porę, by zachować twarz. Najgorszy scenariusz z jego perspektywy: chce przyjąć pracę w Śląsku, gdy Śląsk się jednocześnie wycofuje.

Obie strony zrobiły krok w tył i próbują dobudować własną narrację. Ale ta narracja jest w tym wszystkim, z mojej perspektywy, najmniej istotna. Czy Torz chciał przyjąć tę ofertę, czy nie chciał — wszystko jedno.

Najistotniejsze jest to, że w ogóle dostał taką propozycję. Ktoś naprawdę chciał zapłacić miejskimi pieniędzmi za uciszenie ust największego krytyka. Mógł wyremontować kilka przystanków tramwajowych, wolał zapewnić Torzowi ciepłą posadkę na trzy kolejne lata, by samemu dalej rządzić. 

Czym to się różni od korupcji?

Tym, że pieniędzy nie przekazuje się pod stołem albo w sportowej torbie gdzieś za miastem, a rozlicza się w ramach legalnej pracy w miejskiej spółce. I tylko tym. Mechanizm jest w zasadzie ten sam. Te same motywacje. Te same cele. Ta sama władza nad drugim człowiekiem, któremu ucina się kręgosłup. Dla Torza byłaby to droga, z której nie mógłby już zawrócić. W ostatnich latach zaciekle krytykował wszystkich tych, którzy przesiadują na ciepłych miejskich posadkach, mimo że nie mają ku temu kompetencji. Przyjmując ofertę WKS-u, sam stałby się jednym z nich. Straciłby jakąkolwiek wiarygodność. Po odejściu ze Śląska (a czemu miałby nie zostać zwolniony np. po wyborach?) już nigdy nie wróciłby do roli naczelnego krytyka politycznego układu. Pod każdym jego artykułem można byłoby napisać proste hasło: jesteście po jednych pieniądzach. 

Zobaczyliśmy obrzydliwą próbę poprawy swojego wizerunku za miejskie pieniądze. No, chyba że ktoś w Śląsku faktycznie chciał zrobić z Torza wiceprezesa ze względu na kompetencje… Wtedy poprzestalibyśmy tylko na tym, że WKS-em rządzi banda idiotów.

WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

80 komentarzy

Loading...