Pomarudził sobie ostatnio Robert Lewandowski. Przejechał się między innymi po Polskim Związku Piłki Nożnej, po kolegach z zespołu – zwłaszcza młodszych. Nie będziemy już przytaczać konkretnych cytatów, bo na pewno doskonale je znacie, wypowiedzi kapitana reprezentacji Polski zostały medialnie przeanalizowane na wszelkie możliwe sposoby i we wszelkich możliwych kontekstach. Jeśli jednak Lewandowski liczył, że jego – dość mocne i kontrowersyjne, przyznajmy – wystąpienie wstrząśnie zespołem, wywoła pozytywną reakcję partnerów, dostarczy im jakiś dobry impuls… Cóż, niczego takiego nie dostrzegliśmy. Biało-czerwoni znowu zagrali piach.
Ba, kompletny piach długo grał także sam “Lewy”.
Na koniec dnia nie sposób go przesadnie krytykować – strzelił dwie bramki, jedną nawet całkiem ładną. Uchronił drużynę narodową przed kolejną kompromitacją. Gdybyśmy do porażki z Mołdawią dołożyli również remis u siebie z Wyspami Owczymi, byłby to już bez wątpienia najczarniejszy pod względem czysto sportowym okres w całych dziejach kadry. Tylko że Lewandowski rozwinął na murawie skrzydła dopiero wówczas, gdy oponenci – półamatorzy, przypomnijmy – kompletnie opadli z sił. A dodatkowo podciął im skrzydła gol stracony po dość przypadkowo sprokurowanym rzucie karnym. I oczywiście chwała Lewandowskiemu za to, że jedenastkę wykorzystał. Brawa również za uspokojenie sytuacji drugim trafieniem. Ale od gracza tego kalibru oczekiwalibyśmy jednak trochę więcej w czasie, gdy drużyna ewidentnie bije głową w mur. Tymczasem również “Lewy” się o farerski mur przez kilkadziesiąt minut rozbijał bez żadnych efektów.
Szczególnie zapadła nam w pamięć sytuacja, gdy kapitan biało-czerwonych wybiegł w zasadzie sam na sam z bramkarzem gości, ale tak się poplątał w dryblingu, że ostatecznie nie udało mu się nawet zakończyć rajdu strzałem. Zastanawiamy się zresztą, ilu kadrowiczów na widok tej dość pokracznej akcji Lewandowskiego w duchu uśmiechnęło się z poczuciem mściwej satysfakcji. Mamy szczerą nadzieję, że żaden. Ale nie jesteśmy tego wcale pewni.
Wstrząsu nie było
Tak czy owak, jak już zaznaczyliśmy na wstępie – żadnego wstrząsu nie było. Zespół się nie obudził, nie odżył, nie odzyskał ducha. Nie pomógł ani wywiad kapitana, ani wspólna kolacja. Polska ekipa zaprezentowała totalną padakę w konfrontacji z ogórkami i jedyny pozytyw jest taki, że zainkasowała trzy punkty.
Po młodych piłkarzach także nie widzieliśmy, by uwagi “Lewego” pozytywnie na nich wpłynęły. Michał Skóraś należał do najsłabszych bohaterów tego wątpliwej jakości widowiska, został zresztą szybko zmieniony, a Jakub Kamiński zagrał tylko niewiele lepiej. No po prostu nic, kompletnie nic nie drgnęło. To już za późnego Beenhakkera, gdy biało-czerwoni też pogrążali się w wielopłaszczyznowym kryzysie, zespół potrafił się chociaż zmobilizować do władowania dwucyfrówki amatorom z San Marino. Dzisiejsze zwycięstwo kojarzy nam się natomiast prędzej z tą wygraną z San Marino, którą w wiadomy sposób załatwił Jan Furtok.
Tym śmieszniej wyglądają zatem wypowiedzi Fernando Santosa, który w pomeczowych rozmówkach starał się budować pozytywny przekaz, plotąc coś o koncentracji w drugiej połowie, która przełożyła się na podbramkowe sytuacje. Z kolei Lewandowski cieszył się z solidnej postawy defensorów (przypomnijmy po raz setny – w meczu z Wyspami Owczymi!!!), a Grzegorz Krychowiak w swoim stylu stwierdził, że w przerwie kadrowicze byli w dobrych humorach. To już przynajmniej Arkadiusz Milik miał dość przyzwoitości, by stwierdzić, że remisowanie 0:0 z Farerami po 45 minutach nie powinno być źródłem satysfakcji.
Trudno jest, cholera, lubić tę kadrę. Nawet gdy wygrywa.
Czytaj więcej na Weszło:
- Góralski nie zrozumiał Lewandowskiego. I wielu innych rzeczy
- Dni Niedźwiedzia w Widzewie policzone? Wszystko na to wskazuje
- Polska tańczyła jak Takesure Chinyama
Fot. FotoPyk