Raków zrobił dużo, żeby przygotować się do europejskich pucharów, bo choćby zadbał o wzmocnienia na wielu pozycjach. Efekty widać – dawno polski klub nie słyszał hymnu Ligi Mistrzów, nawet jeśli to „tylko” czwarta runda eliminacyjna. Dla naszych zespołów to i tak wyzwanie porównywalne z wejściem na K2 zimą. W klapkach. Niemniej zdaje się, że jednej rzeczy w Częstochowie mimo wszystko nie dopilnowano. A chodzi – oczywiście – o pozycję napastnika.
Rany, wraca ten temat jak bumerang. Raków i kwestia atakującego jest stara jak świat, prawdopodobnie jeszcze Kain mówił do Abla: szkoda, że w tym Rakowie nie ma dobrego snajpera. Częstochowianie mają klasowych piłkarzy na wielu pozycjach. Kovacević kozak, Tudor kozak, Ivi kozak, na dziesiątce zresztą tłok jak na dworcu chwilę przed świętami, w obronie też jest z kogo wybierać – zabrakło Arsenicia i Svarnasa, a Kopenhaga i tak nie stworzyła sobie ani jednej stuprocentowej sytuacji. O czymś to świadczy.
A w napadzie… W napadzie cały czas to samo. Nie, że jest fatalnie, nie biega tam pies z kulawą nogą, tylko dwóch porządnych piłkarzy – Piasecki i Zwoliński. Tyle że to, co jest porządne w Ekstraklasie, czy nawet w Lidze Konferencji, niekoniecznie musi się sprawdzić piętro wyżej – w Lidze Europy – a co dopiero w elicie, a więc w Lidze Mistrzów.
Wczoraj widzieliśmy to jak na dłoni. Piasecki został przez Kopenhagę całkowicie zneutralizowany i się bardzo męczył. Swój jedyny celny strzał oddał taki, że obroniłaby go Ela Zapendowska. Miał jeden na jeden z obrońcą i ktoś szybszy, lepszy, poszedłby w drybling, ale nie Piasecki. To nie jego atuty. Z kolei gdy rozprowadzał kontrę, też uderzył – fatalnie – bo zabrakło mu jakości, by rozegrać to sensowniej.
Piaseckiego zmienił Zwoliński i nie była to przesiadka do sportowego samochodu. On też miał swoją okazję, ale ją zmarnował, kiedy trzeba było szybko przyjąć, a potem jeszcze szybciej strzelić. Pewnie był spalony, lecz co jeśli perspektywa okazałby się zgubna i napastnik był jednak na czystej pozycji? Tego nie sprawdzimy, pokonać Grabary i tak się nie udało.
A to był taki mecz, że jedno zagranie, jeden błysk, decydował o wyniku. Rakowowi go absolutnie brakowało, a Kopenhaga odrobiła swoją lekcję.
Jak to wyglądało – Duńczycy bardzo mocno zadbali o to, by gospodarze nie mieli jak przejść środkiem, czyli skorzystać z dwóch dziesiątek i współpracującego napastnika. Klepek przed polem karnym Kopenhagi było jak na lekarstwo, nie udało się wywalczyć ani jednego rzutu wolnego ze światła bramki (by mógł podejść Tudor), o strzałach z dystansu też zapomnijcie (chyba że liczymy Piaseckiemu, ale lepiej nie liczmy). Raków swoją grę musiał przerzucić na skrzydła i tam szukać dośrodkowań, co też robił. Ale tam czekali Vavro z Diksem, którzy w sumie – według statystyk – wyczyścili 17 piłek. Dla porównania: Racovitan, Rundić i Kovacević łącznie mieli… jedno takie zagranie. I nie, że wypadli źle, bo wypadli dobrze, ale Kopenhaga zmieściła swojego farfocla, więc to Raków musiał się martwić.
Martwił się tak, że wrzucał. Wrzucał, wrzucał i wrzucał. 26 razy. Tylko dwukrotnie piłka doszła jednak do adresata – między innymi raz do Piaseckiego, któremu – znów – zabrakło jakości, bo jego główka poszybowała daleko od bramki. Drugą okazję miał Rundić, natomiast też bez żadnego efektu.
Kopenhaga zdawała sobie więc sprawę, że pilnując Piaseckiego i Zwolińskiego, nie musi dać z siebie wiele, wystarczy jej solidność. To było jak przejście liniowej gry – wiesz, że tu ci wyskoczy ta postać, tam inna, a za tym rogiem jeszcze jakiś potwór. Zero elementu zaskoczenia, bo Piasecki i Zwoliński takimi zawodnikami są. Solidnymi, ale bez fajerwerków, bez efektu wow.
Do tematu można by podejść inaczej, gdyby zdrowy był Ivi i gdyby to jego ustawić na dziewiątce, bo wiemy, że Hiszpan potrafi zrobić coś z niczego. Kiwnąć na metrze, zagrać niekonwencjonalnie. No, ale Ivi zdrowy nie jest.
I dlatego – zbierając to wszystko do kupy – można żałować, że Raków wciąż nie uporał się ze swoim problemem. Często mówi się o jakichś nazwiskach, ale ostatecznie żaden kozak nie przyszedł. Częstochowianie zostali ze swoim duetem, który jak będzie miał niezłą piłkę, to raczej pieprznie gola, ale jak zostanie odcięty, to sam nic nie wymyśli.
Porównując – gdyby Raków na prawym wahadle nie miał Tudora, tylko kogoś przyzwoitego, to nie miałby goli z Karabachem czy Arisem, totalnego szefostwa na prawej stronie. Gdyby Raków nie miał w klatce Kovacevicia, tylko kogoś przyzwoitego, to problemów narobiłby sobie już z Florą, a z Karabachem czy Arisem odpadłby na pewno.
To są europejskie puchary, tu trzeba dać z siebie coś więcej, wspomniana przyzwoitość nie wystarczy. Szarpanie, bieganie, ambicja, niezła jakość – okej, ale do trzeciej rundy. W czwartej zapomnijcie. W fazie grupowej – nie wspominajcie nawet.
Wyobraźcie sobie Legię bez Prijovicia i Nikolicia. Wisłę bez Żurawskiego i Frankowskiego. Lecha bez Ishaka. To były konie pociągowe, bez których wszystkie te zespoły przepadłyby w Europie. To jest dość proste i aż dziwne, że dla Rakowa tak trudne do zrozumienia – bez klasowej dziewiątki szybko walnie się głową w sufit.
Wiemy, że Raków jest w wielu elementach inny, ba, wyjątkowy. Cała jego historia jest wyjątkowa. Ale na końcu mówimy wciąż o piłce nożnej. A w futbolu chodzi o strzelanie bramek.
I tak się składa, że robią to najczęściej napastnicy.
CZYTAJ WIĘCEJ:
Fot. Newspix