Reklama

Tak, Leo Messi podbija Stany Zjednoczone

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

05 sierpnia 2023, 07:29 • 10 min czytania 77 komentarzy

Zwycięski rzut wolny z Cruz Azul. Dublet i asysta z Atlantą United. Dwa zgrabne woleje z Orlando City. Chyba najwyższy czas ostatecznie zawiesić niewiarę i bezkrytycznie uwierzyć w bajkę o Leo Messim, który w różowym trykocie Interu Miami ruszył właśnie na podbój Stanów Zjednoczonych, prawda?

Tak, Leo Messi podbija Stany Zjednoczone

Lata sześćdziesiąte XX wieku. Psycholog Robert Rosenthal przeprowadza badania zdolności intelektualnych na grupie uczniów z  San Francisco. Wyniki przekazuje nauczycielom. W dokumentacji znajdują się wyszczególnione nazwiska – „wybitne jednostki”. Po roku okazuje się, że naukowiec bez pudła wskazał potencjalnych geniuszy, bo „wybitne jednostki” faktycznie osiągały najlepsze wyniki w nauce.

Problem był jeden: Rosenthal już na samym starcie wskazał belfrom całkowicie przypadkowych uczniów. W ten sposób powstał „efekt Rosenthala”, polegający na urzeczywistnianiu się naszych oczekiwań i uprzedzeń odnośnie do innych ludzi i zdarzeń.

MLS w swoim gwiazdorskim wydaniu może figurować jako niemal doskonały przykład udoskonalonego „efektu Rosenthala”, podawanego kibicom i widzom w formie lekkostrawnego dania z kultu idoli, celebrytów, sportowców, fleszy, markowości, czyli wszelkiego rodzaju odmian namacalnego amerykańskiego sukcesu.

Uwierz w show

Pamiętacie może debiut Zlatana Ibrahimovicia w MLS? El Trafico, czyli derby kalifornijskiego „Miasta Aniołów”, Los Angeles Galaxy przegrywają 2:3 z Los Angeles FC. Do wejścia „Ibry” w siedemdziesiątej pierwszej minucie spotkania. Kilka chwil później Szwed zdobywa bowiem swoją premierową bramkę w Stanach Zjednoczonych. Wolejem z jakichś trzydziestu pięciu metrów lobuje bramkarza rywali, Tylera Millera.

Reklama

Nie byłby to jeszcze jednak scenariusz wystarczająco godny napisu „Hollywood”, usytuowanego na południowym zboczu góry Lee, wcale nie tak daleko Dignity Health Sports Park, więc w doliczonym czasie gry Ibrahimović, dla niepoznaki niekryty przez żadnego z trzech obrońców w czarnych koszulkach i górujący nad skołowanym golkiperem, władował gola na 4:3. Utonął w objęciach kolegów z zespołu, na trybunach zapanował dziki szał i już wtedy właściwie mógł powiedzieć to, co rzucił, gdy dwa lata później odchodził z USA: „Veni, vidi, vici”.

Albo: czy jesteście w stanie wygrzebać z pamięci słynną asystę Wayne’a Rooneya z meczu jego D.C. United przeciwko Orlando City? 2:2, krytyczny punkt dziewięćdziesiątej minuty meczu dawno przekroczony, bije licznik doliczonego czasu. Rzut rożny dla drużyny z Waszyngtonu. Po drugiej stronie boiska opuszczona bramka, bo golkiper David Ousted ma chrapkę na bohaterskiego gola. Nic z tego, piłka wybita z pola karnego gości leci pod nogi nijakiego Willa Johnsona z Orlando City. Kanadyjczyk z „czwórką” na plecach przekracza własną połowę boiska, większość zrezygnowanych rywali daleko w tyle, po prawej przynajmniej trzech nadbiegających z pomocą kolegów, z przodu zaś autostrada do gola na 3:2…

SUPER PROMOCJA W FUKSIARZ.PL! MOŻESZ ODEBRAĆ 100% DO 300 ZŁ

Tu następującym zdarzeniom należy nadać jednak nieco kiczowaty ton, bo oczom 17 tysięcy kibiców na Audi Field objawia się niestrudzony Rooney. Anglik, całkowicie osamotniony w swoim pościgu za przeciwnikiem, wślizgiem zatrzymuje Johnsona, wstaje z ziemi, prowadzi piłkę przez kilkadziesiąt metrów w przeciwnym kierunku, spogląda w stronę „szesnastki” i posyła – wydawałoby się – przeciągnięte dośrodkowanie, które mimo wszystko ląduje na głowie Luciano Acosty i mamy 3:2. Dla D.C. United, rzecz jasna.

W show trzeba uwierzyć. Tak jak w wydarzenia 22 lipca 2023 roku, kiedy Leo Messi stanął do rzutu wolnego w swoim debiucie dla Interu Miami. Doliczony czas gry, wiadomo. Lewa noga, nie inaczej. Na wagę zwycięstwa, ani chybi. Na ten widok David Beckham, król hollywoodzkiego blichtru i współwłaściciel florydzkiego klubu piłkarskiego, wzruszył się chyba całkiem szczerze i powiedział, że „tak właśnie powinno się wygrywać”. Na pewno mają to nagrane.

Reklama

Czy oni są tak słabi?

Ciut zabawne, że choć Leo Messi należał do czterdziestki najczęściej faulowanych zawodników poprzedniego sezonu Ligue 1, to w dwóch pierwszych meczach dotychczas niespecjalnie prestiżowego turnieju Leagues Cup, w którym mierzą się zespoły z amerykańskiego MLS i meksykańskiej Ligi MX, nieczysto zatrzymany został tylko raz przez mniej więcej dwie godziny gry.

Po wolnym z Cruz Azul zapanowała euforia, ale dopiero na tle Atlanty United uwidocznił się cały kunszt Argentyńczyka: w polu karnym hasał sobie absurdalnie wręcz bezkarnie, dobijał nawet własne strzały, rozgrywał chyba ze wszystkich miejsc na murawie, rzucał piękniutkie crossy, a wybornie przy nim wyglądał nie tylko Sergio Busquets, lecz także wyjątkowo zaangażowany ofensywny duet Robert Taylor-Josef Martinez, no i cała reszta Interu Miami, niech im już tam będzie.

Całkowicie nieprzypadkowo jednak na The Athletic powstał artykuł pod tytułem „Leo Messi jest tak dobry czy rywale Interu Miami są tak słabi?”. Pytanie wydaje się bardzo zasadne, ponieważ istotnie początki Argentyńczyka w Leagues Cup przypominały trochę tego mema z Marcinem Gortatem, który czternastolatków roznosi  „sto do zera” w kosza. Kilometry wolnej przestrzeni i godziny wolnego czasu, brak jakiegokolwiek ataku na piłkę i presji odbioru ze strony rywali, dla wielkiego piłkarza to wakacyjna zabawa, a nie poważna piłka nożna.

Dziennikarz John Muller z The Athletic udziela klarownej odpowiedzi. Tak – tłumaczy – bywa, że defensywy klubów MLS znacząco odstają od ofensyw klubów z MLS, bo cały system ligi MLS jest tak skonstruowany, że organizacjom bardziej opłaca się w rolach tzw. „Designated Player” obsadzać pomocników i napastników niż obrońców (według Capology: różnica w średnich zarobkach jednych i drugich w Premier League wynosi 31%, a w MLS – 150%). Ale – dodaje – nie jest przecież powiedziane, że Leo Messi tak samo nie wymiatałby w jakiejś topowej lidze Europy.

I faktycznie, bądźmy uczciwi dla Leagues Cup. Ostatni sezon Messiego w La Lidze? Trzydzieści pięć meczów, trzydzieści goli, jedenaście asyst. Pełnoprawne początki w PSG, trochę opóźnione przez sagę transferową i problemy ze zdrowiem? Gol i asysta z Nantes, trzy asysty z Saint-Etienne. Powiecie, że ciut naciągane, bo jednak czternasta i piętnastka kolejka Ligue 1 z sezonu 2020/21? No to kolejny rok: Clermont Foot wtarte w ziemię dubletem i jednym ostatnim podaniem. To jest jednak człowiek, który pół roku temu zostawał bezdyskusyjnym MVP najbardziej prestiżowego turnieju w piłce nożnej – mistrzostw świata.

Uśmiech na twarzy i specjalne prawa

Na początku czerwca 2023 roku w ramach „pożegnania” z PSG okrutnie wygwizdał go Park Książąt. To nie był zresztą pierwszy raz takiego aktu buntu fanów z Paryża. Nie polubili go – drepczącego i naburmuszonego, przedwcześnie schodzącego do szatni i zawodzącego w ważnych meczach. Stolica Francji, miasto mody i przepychu, to nie było miejsce dla niego, bo tam nie mógł liczyć na status boga, jaki nadano mu w Argentynie i Barcelonie. A teraz i w Miami. 

Jordi Alba, nie tylko kapitan reprezentacji Hiszpanii w letnich meczach Ligi Narodów, lecz także licencjonowany „kumpel Messiego”, ściągnięty mu do pomocy i towarzystwa w Interze, mówi: – Leo czuje się wspierany, kochany, to jest najważniejsze. W PSG ani się dobrze nie czuł, ani dobrze się nie bawił, teraz dopiero w Miami odzyskuje radość. Widzę jego szczęście. 

Z Orlando City, w jego trzecim meczu w Stanach Zjednoczonych, pierwszy raz zrobiło się poważniej, bo faulowano, kopano i wyzywano go znacznie, ale to znacznie częściej niż z Cruz Azul i Atlantą United, może lepiej byłoby napisać nawet, że zwyczajnie faulowano, kopano i wyzywano go na miarę gwiazdorskiego statusu. Odgryzał się nie gorzej niż Woutowi Weghorstowi w Katarze z kultowym już „Que miras bobo?”. A to sam sfaulował, a to sam kopnął, a to sam zwyzywał.

Irytował go szczególnie namolny Cesar Araujo. Messi zarobił nawet żółtą kartkę, mógł ujrzeć drugą, a w konsekwencji czerwoną, ale Messi to Messi, musiałby naprawdę nabroić, żeby Amerykanie w takim Leagues Cup wyrzucili go z murawy. W MLS pewnie podobnie. Wszyscy wiedzą, że gra na specjalnych prawach, jak wszędzie zresztą, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale Oscar Pareja, szkoleniowiec Orlando City, i tak po wszystkim zakrzyknął, że „to cyrk”. Miał prawo się wnerwić. Przegrali 1:3. Messi złożył się do dwóch wolejów. Konsekwentnie: faulowany, kopany i wyzywany, ale w polu karnym niespecjalnie zatrzymywany i ustawowo najlepszy na stadionie. 

Mania

Sports Business Journal podaje, że liczba subskrypcji MLS Season Pass w aplikacji Apple TV, za pośrednictwem której można będzie oglądać mecze MLS, wzrosła od transferu Leo Messiego do Interu Miami o 300 tysięcy – z poziomu 700 tysięcy z początku czerwca do poziomu miliona na koniec lipca. Przedstawiciele Apple TV dodają, że dotychczasowe podboje Argentyńczyka w Leagues Cup pobijają rekordy oglądalności. Forbes dorzuca kolejny smaczek: ceny biletów na spotkania drużyny z Florydy podrożały o 500%.

Fanatics, cyfrowy sklep z odzieżą sportową i partner e-commerce MLS, chwali się, że przez dwa miesiące sprzedał więcej gadżetów związanych z samym Messim w Interze niż całego Interu we wcześniejszych miesiącach 2023 roku, a tak w ogóle to ogólna sprzedaż dalece przebiła wyniki z poprzednich histerycznych manii, czyli transferów Cristiano Ronaldo, LeBrona Jamesa czy Toma Brady’ego.

Ponoć było nawet kilka dni, w czasie których „The Herons” cieszyli się większym zainteresowaniem użytkowników Fanatics niż jakakolwiek organizacja czy jakikolwiek inny klub ze Stanów Zjednoczonych. To spełnienie największego marzenia Davida Beckhama, który w niedawnej rozmowie z Davidem Ornsteinem przyznał, że w jego wizji marka Interu Miami stanie się realną konkurencją dla New York Yankees w kategoriach szeroko pojętej globalnej rozpoznawalności. Tudzież: zajebistości. 

Konto gwiazdora na Instagramie ma czterysta osiemdziesiąt milionów obserwujących, czyli trzydzieści siedem razy więcej niż konto klubu, w którym występuje, ale Amerykanie podkreślają ciągle, że te liczby rosną w niesamowitym tempie, co w XXI wieku należy uznać za niebywały sukces marketingowy, do tego bez konieczności opłacania armii złotoustych mistrzów PR-u. Wystarczyło zapłacić piłkarzowi. Dużo zapłacić. Bardzo dużo.

Pal licho, skoro ci sami Amerykanie oszaleli do tego stopnia, że próbowali wmówić światu, iż prezentację Leo Messiego w Interze Miami obejrzało ponad trzy miliardy ludzi. Była to oczywista manipulacja i dosyć prymitywna propaganda sukcesu, ale trudno im się dziwić, skoro na tych podstawach budowana ma zostać wieloletnia strategia działania MLS.

Rewolucja

Nagle okazało się bowiem, że na ostatnim spotkaniu zarządu MLS w Waszyngtonie wyjątkowo dużo do powiedzenia miał Jorge Mas, właściciel Interu Miami, mimo wszystko wciąż najgorszego zespołu Konferencji Wschodniej. Ten dziarski miliarder jest jednym z głównych zwolenników przeprowadzenia gruntownej rewolucji rozgrywek MLS: przede wszystkim przemodelowania modelu działania w taki sposób, żeby liga zniosła lub zliberalizowała najbardziej restrykcyjne limity nakładane na właścicieli franczyz. Krótko: życzyłby sobie móc wydawać więcej pieniędzy. Konkretnie: zatrudniać więcej gwiazd, najlepiej takich z poziomu Leo Messiego.

Możliwość zorganizowania mundialu w 2026 roku sprawiła, że Stany Zjednoczone właśnie weszły w dekadę historycznej szansy na podbój piłkarskiego świata, który wcześniej podchodził do nich może nie z pogardą, ale z wyższością już na pewno. Sportowo powinny być gotowe, bo ostatnie lata poświęciły na wychowanie pokolenia zdolnych zawodników, którzy za trzy lata prawdopodobnie znajdą się w najlepszych momentach swoich karier: Weston McKennie – 24 lata, Auston Trusty – 24 lata, Christian Pulisic – 24 lata, Timothy Weah – 23 lata, Chris Richards – 23 lata, Brenden Aaronson – 22 lat, Sergino Dest – 22 lata, Folarin Balogun – 21 lat, Yunus Musah – 20 lat, Joe Scally – 20 lat, Giovanni Reyna – 20 lat.

Dlatego kiedy Jorge Mas przewiduje, że przychody i wartość Interu Miami wzrosną dwukrotnie już na początku ery Messiego, reszta właścicieli klubów MLS, a może nawet komisarz Don Garber i dyrektor wykonawczy J. Todd Durbin, pozornie bardziej zachowawcze ligowe szychy, skłaniają się do coraz głośniejszego, konkretniejszego i odważniejszego planowania przyszłości, w której MLS staje w szranki z gigantami Starego Kontynentu. Dobrze wiedzą, że mają jedną przewagę: na razie nie ma tu wielkich nierówności. Jeśli jest szał na Messiego, to korzysta nie tylko Miami, ale i wszystkie inne kluby z USA, bo chociażby przychodami ze sprzedaży biletów wciąż jeszcze trzeba dzielić się z innymi.

Sceptycy przypominają historię bolesnych upadków pogrążonych w problemach finansowych amerykańskich lig soccerowych poprzedzających MLS i oskarżają Masa, a także pośrednio Beckhama, o burzenie zdrowo funkcjonującego ładu, do którego obaj podłączyli się nieco boczną furtką dopiero w 2018 roku, ale ten niezmiennie ma w rękawie jokera: Leo Messiego. A, trzeba wiedzieć, Mas to biznesmen tego kalibru, że autentycznie uważa, iż w obecności Argentyńczyka w Interze Miami największa zasługa jego samego we własnej osobie.

Ponoć – tak opowiada Mas w podcaście „Offside” – planował to już cztery lata wcześniej, kiedy na wieczornym spotkaniu w Barcelonie mówił Messiemu, że na Florydzie ponad 70 procent populacji to Latynosi, których mocy i uwielbiania Argentyńczyk potrzebuje do życia jak wody i tlenu. I – dodawał najpewniej naprawdę przekonująco, skoro słowo stało się ciałem – że dopiero w Miami stanie się kimś na miarę Michaela Jordana i Muhammada Aliego. Megalomania jest to doprawy ogromna, ale skoro Messi uwierzył w Miami, to trzeba uwierzyć w Messiego w MLS.

Czytaj więcej o MLS:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
0
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
2
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Komentarze

77 komentarzy

Loading...