Rok temu na mistrzostwach świata zdobyliśmy cztery medale i to za sprawą ledwie dwóch konkurencji. Złoto wywalczył Paweł Fajdek, srebra dołożyli Wojciech Nowicki i Katarzyna Zdziebło. W tym roku w Budapeszcie… trudno może być nawet o taki wynik. Polska kadra lekkoatletów na nieco ponad dwa tygodnie przed startem mistrzostw ma bowiem sporo problemów. Czego więc możemy spodziewać się w stolicy Węgier?
Spis treści
Jeden pewniak, dwie spore szanse
Nie ma wątpliwości, że jeśli ktoś ma z Budapesztu przywieźć do Polski medal, to głównym faworytem do tego jest Wojciech Nowicki. Mistrz olimpijski z Tokio odkąd zaczął jeździć na seniorskie imprezy mistrzowskie, ani razu nie wrócił z takiej bez krążka. Kolory się co prawda zmieniały, a złoty na tych najważniejszych był do tej pory „tylko” trzy razy – raz na igrzyskach, dwukrotnie na mistrzostwach Europy – jednak serię Wojtka wielu lekkoatletów i tak może obserwować z zazdrością.
W tym sezonie powinna zostać przedłużona, bo Nowicki wyraźnie wyrasta ponad resztę stawki. Jego 81.92 m to najdłuższy w tym sezonie rzut na świecie. Osiemdziesiątkę przekroczyło jeszcze dwóch młociarzy, ale jednego na mistrzostwach na pewno nie będzie, bo jest Białorusinem. Z kolei Amerykanin Rudy Winkler huknął, owszem, znakomite 80.88 m, ale jego drugi najlepszy wynik to 79.78 m. Nowicki aż pięć razy w tym sezonie rzucał dalej.
– Nie ma co ukrywać, że każdą taką wyliczankę trzeba zacząć od Nowickiego – mówi Tomasz Spodenkiewicz, statystyk lekkoatletyczny, zarządzający kontem Athletics News na Twitterze (czy też X). – Po pierwsze występuje w tym roku na bardzo dobrym, stabilnym poziomie i jest liderem list światowych. Do tego międzynarodowa stawka też nie jest przesadnie mocna. Wojtek to nie tylko faworyt do medalu, ale i złota. Dobrze, że mamy taką szansę, zwłaszcza że poza tym jest z nimi nieco gorzej.
Sam Nowicki dodatkową motywację powinien czerpać z faktu, ze do skompletowania „wielkiej trójki” tytułów brakuje mu właśnie jedynie mistrzostwa świata. Mistrzem Europy już był i to dwukrotnie. Wywalczył złoto igrzysk. I tylko na MŚ mu się nigdy w pełni nie powiodło, choć sporo medali już ma – trzy razy był brązowy (2015, 2017 i 2019), raz z kolei srebrny (2022). Na każdych z tych mistrzostw (i w 2013) wygrywał za to Paweł Fajdek, nasz pięciokrotny mistrz świata – na polskie warunki absolutny rekordzista.
Sam Paweł mówił jakiś czas temu, że chciałby pognać za Serhijem Bubką, który sześciokrotnie zostawał mistrzem świata w jednej konkurencji. Polakowi brakuje do tego jednego złota, ale… o to nie będzie łatwo. Choć to właśnie Paweł jest jedną z dwóch „sporych szans”, o których wspomnieliśmy. Ten sezon nie układa się jednak na razie po jego myśli, zaliczył nawet kilka fatalnych konkursów, w których próby notował albo słabe, albo nie notował ich w ogóle. Sam Nowicki niedawno mówił, że „nie wie, czy Paweł wyrobi się do mistrzostw z formą”.
Niemniej ostatnio Paweł pokazał, że zaczyna łapać dobrą dyspozycję.
– Nawet przed mistrzostwami Polski rozmawiałem z kimś o tym, że chyba za wcześnie ludzie skreślają w tym sezonie Pawła Fajdka. No i tak naprawdę ten niedawny występ na mistrzostwach Polski, gdzie o ponad półtora metra poprawił swój najlepszy wynik w tym sezonie, pokazuje, że praca idzie u niego w dobrym kierunku. Może w Budapeszcie ten młot będzie latać daleko, a jak mówiłem – poziom na świecie w tym roku nie jest w rzucie młotem wstrząsający – twierdzi Spodenkiewicz.
Wynik z mistrzostw Polski – 78.10 m – plasuje Fajdka na dziewiątym miejscu tegorocznych list. Ale trzech zawodników, którzy zajmują wyższe miejsca w Budapeszcie się nie pojawi. Paweł już więc jest szósty. Gdyby poprawił się o 1.30 m, wylądowałby na podium zestawienia wśród tych zawodników, którzy w Węgrzech wystartują. A wiemy, że Fajdek na mistrzostwach świata jest innym zawodnikiem i często rzuca tam najdalej w sezonie. W przeciwieństwie do innych zawodników.
Można też bowiem przeanalizować wyniki z poprzednich lat. 78.10 m z Gorzowa dałoby Pawłowi medal w 2019 czy 2017 roku. Rok temu byłoby z tym gorzej – tam trzeba było osiągać ponad 80 metrów, to jeden z lepszych konkursów w najnowszej historii rzutu młotem – ale poziom w trwającym sezonie, co podkreślał Spodenkiewicz, spadł. Fajdek, szczególnie jeśli jeszcze się poprawi, może więc śmiało walczyć o podium.
– Szkoda, że nie dwa metry dalej. No ale wreszcie mogłem normalnie potrenować. A jakby było 78,20 m, to miałbym minimum olimpijskie. Może za trzy tygodnie będzie – mówił Fajdek po swoim rzucie z Gorzowa. Pozostaje mu życzyć, by nie tylko było o te 10 centymetrów więcej, ale żeby dołożył do tego jeszcze z metr, a nawet dwa. Bo na pewno go na to stać.
Na co stać Natalię Kaczmarek widzieliśmy z kolei w ostatnich tygodniach doskonale. Jak żadna inna Polka w historii biegu na 400 metrów zbliżyła się do wiekowego już rekordu kraju Ireny Szewińskiej, wygrała dwa z rzędu mityngi Diamentowej Ligi (jako pierwsza lekkoatletka i pierwsza osoba w konkurencjach biegowych z naszego kraju), a do tego doskonale potrafi rozłożyć siły na dystansie. Gdyby takie rezultaty jak jej 49.48 s przełożyć na inne konkurencje, w wielu byłaby faworytką do medalu, może nawet do złota.
Ale bieg na 400 metrów jest naprawdę nieźle obsadzony. Niemniej – Kaczmarek o medalu może śmiało marzyć. I już samo w sobie pokazuje to, jak wielką formę osiągnęła. 400 metrów to wciąż przecież sprint, jeszcze w zeszłym roku cieszyliśmy się, że mamy zawodniczkę w najlepszej ósemce tych zawodów. Teraz mamy taką, która powalczy o najlepszą trójkę, zresztą nawet wynik nieco gorszy od jej życiówki rok temu dałby srebrny medal (choć można się spodziewać, że w Budapeszcie poziom będzie wyższy).
O Natalii pisaliśmy szerzej kilka dni temu, przywołajmy więc tylko opinię Spodenkiewicza:
– Nie zdziwię się, jeśli w Budapeszcie Natalia poprawi rekord Polski Ireny Szewińskiej [49.28 s]. Wydaje się, że to może dać medal. Sydney McLaughlin-Levrone [w tym sezonie 48.74 s] ma problemy zdrowotne. Mimo tego pozostaje oczywiście faworytką do złota. Marileidy Paulino [48.98 s] miała świetny początek sezonu, ale ostatnie starty ma słabsze, zwłaszcza na początku dystansu. Może wynikało to z jet lagów, bo na przykład na Memoriale Skolimowskiej startowała dość szybko po wylądowaniu w Polsce. Tego jednak nie wiemy. Z kolei zawodniczki takie jak Britton Wilson [49.13 s] czy Rhasidat Adeleke [49.20 s] niekoniecznie dotrzymają z formą do drugiej połowy sierpnia. Nieco boję się, że wyskoczy nam Salwa Eid Naser [w tym sezonie 49.78 s, wraca po dyskwalifikacji za unikanie kontroli antydopingowych, w przeszłości biegała jednak 48.14 s, to trzeci wynik w historii – przyp. red.], która obecnie nie startuje.
CZYTAJ TEŻ: GDZIE LEŻĄ GRANICE NATALII KACZMAREK?
I to tyle z naszych sporych szans medalowych. Mało? Mało, ale również dlatego, że ostatnie miesiące były katastrofalne dla naszych lekkoatletów.
Kandydaci do medali się posypali
Przede wszystkim pojawiła się plaga kontuzji. Z mistrzostw wypadli choćby Maria Andrejczyk, Patryk Dobek (w ich przypadku to przeciągające się problemy, nie tylko zdrowotne), Martyna Galant (która naprawdę dobrze radziła sobie w tym sezonie na 1500 metrów) i kilka innych osób. Ale chyba żadna konkurencja nie ucierpiała u nas tak, jak – i to paradoks, biorąc pod uwagę znakomitą formę Kaczmarek – kobiece 400 metrów.
Bo sztafeta, która niezmiennie jest naszym kandydatem do medali wszelkich imprez, właściwie przestała istnieć.
Wyliczanka idzie tak: Małgorzata Hołub-Kowalik ma akurat powody do radości, bo nie startuje z powodu ciąży. Justyna Święty-Ersetic ma problemy ze zdrowiem, podobnie Iga Baumgart-Witan i obie ogłosiły, że w tym sezonie już nie wystartują. Podobnie często brana „z rezerwy” Kinga Gacka. Nie wiadomo, co z Anną Kiełbasińską, bo ta w Gorzowie doznała urazu ścięgna Achillesa. Szanse na start w Budapeszcie ma, ale że już wcześniej nie była w wybitnej formie, to trudno się spodziewać, by przyjechała tam w naprawdę dobrej dyspozycji.
W tej sytuacji sztafeta kobiet 4×400 metrów wygląda tak: pewniaczką do miejsc w niej jest Natalia Kaczmarek, obok niej być może pobiegnie niedawno “przesatwiona” z krótszych biegów 35-letnia Marika Popowicz-Drapała, do tego dojdzie wracająca po niezwykle poważnych problemach zdrowotnych Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka i… w sumie nie wiadomo kto zajmie ostatnie miejsce. Szczęście w nieszczęściu, że taki „armagedon” nastąpił w sezonie mistrzostw świata, a nie za rok – gdy przyjdą igrzyska olimpijskie. Z drugiej strony nie ma żadnej gwarancji, że pech opuści dziewczyny po zakończeniu tego roku.
– Szkoda mi tej sztafety 4×400 metrów, bo to punkt, który zawsze był medalodajny, ale też budzący emocje i stanowiący dobry punkt do rozważań – kto powinien biegać, w jakiej kolejności i tak dalej. Wszystkie dziewczyny ze sztafety zdecydowały się wcześniej kontynuować karierę po Tokio mimo swego rodzaju spełnienia, bo przecież złoto w mikście i srebro w kobiecej sztafecie to wielkie osiągnięcia. Faktycznie szkoda, że ta szansa jest znacznie mniejsza, bo mamy właściwie jedną zawodniczkę w świetnej formie. Pozostałe są raczej zagadkami. Trudno przypuszczać, że znajdziemy cztery zawodniczki na poziomie światowym. Owszem, sztafeta kobiet jest pod koniec zawodów, to prawie miesiąc, ale cudów nie ma – Natalia będzie musiała nadrabiać do rywalek – mówi Spodenkiewicz.
Podobnie rzecz ma się z inną kandydatką do medali, zresztą obrończynią dwóch krążków sprzed roku – Katarzyną Zdziebło. W Eugene polska chodziarka była sensacyjnie dwa razy srebrna, zostając dla nas bohaterką tamtych mistrzostw. Po tamtym sukcesie zgarnęła jeszcze srebro mistrzostw Europy na 20 kilometrów, a potem zaczęły się problemy. Kontuzja żebra. COVID, który zostawił ślady w organizmie (zresztą problemy z zakażeniem mieli też Dawid Tomala, jej kolega po fachu, czy Sofia Ennaoui). Borelioza. Kłopoty ze znalezieniem motywacji. A w końcu też zmiana trenera – Roberta Korzeniowskiego, z którym współpracę nawiązała niedługo wcześniej, zastąpił Krzysztof Kisiel.
– Sytuacje z ostatnich tygodni zostawiły ślad w mojej psychice. Nie jest tak, że z dnia na dzień wszystko minie i zapomnę. Jestem zadowolona z momentu, w którym się znajduję. Bardzo trudny sezon trwa. Walczę i będę to robić do samego końca. Miałam chwilowy duży kryzys. Brakowało motywacji. Zastanawiałam się co ja w ogóle robię w sporcie. Nie cieszyłam się ze startów. Byłam zaniepokojona. Zawsze chciałam startować po to, by odczuwać radość. Byłam przebodźcowana. Za dużo sytuacji wydarzyło się w jednym czasie. Potrzebuję dużo spokoju. Odzyskuję go. Uczę się nowych rzeczy. Liczę, że to zaprocentuje w przyszłości – mówiła niedługo po tym wszystkim na łamach TVP Sport.
Trudno więc w tej chwili stawiać na Kasię Zdziebło w kontekście podium. Z drugiej strony – rok temu też nikt tego nie robił. W dodatku jeśli Polka zdecyduje się startować na obu dystansach, może okazać się, że na dłuższym z nich będzie miała mniejszą konkurencję. 35 kilometrów nie będzie bowiem obecne za rok na igrzyskach.
– Pewnie część zawodniczek spróbuje pogodzić oba dystanse, ale 35 kilometrów stało się teraz mniej atrakcyjne, skoro nie będzie dystansem olimpijskim. Zamiast tego będzie tam sztafeta, nigdzie dotąd nierozgrywana – mówi Spodenkiewicz. Dodaje jednak wprost: na ten moment Zdziebło i jej dyspozycja to zagadka. Podobnie jak forma Adrianny Sułek.
Podkreślmy od razu jasno: w Adę zawsze wypada wierzyć. Wielokrotnie udowadniała już, że potrafi poprawiać swoje życiówki czy zdobywać medale wbrew przeciwnościom losu. Ale ostatnio i ją dopadły problemy ze zdrowiem, w Gorzowie Wielkopolskim nie wystartowała przez nie w jakiejkolwiek konkurencji indywidualnej, z kolei niedługo wcześniej – na Memoriale Wiesława Czapiewskiego – zeszła z bieżni w trakcie ostatniej konkurencji, biegu na 800 metrów.
– Niespełna pięć miesięcy temu zrobiłam rekord świata w hali. Zdrowie, niestety dało o sobie znać, ale do igrzysk wyzdrowieje – pisała Adrianna na Twitterze. Kluczem są tu słowa: „do igrzysk”, co jednak z mistrzostwami świata?
– Poziom siedmioboju na świecie nie jest w tym roku wstrząsający. Nafi Thiam nie zdecydowała się na start kontrolny w żadnym wieloboju, miała też swoje problemy. Starty w pojedynczych konkurencjach w jej wykonaniu złe nie są, ale trudno powiedzieć coś więcej o jej wielobojowej formie. Z podium pewnie jednak i tak nie spadnie. Anna Hall wypada świetnie, ale to raptem dwie zawodniczki. Gdy u Ady wszystko przebiegało dobrze, to miejsce na podium byłoby realne. Ale wiemy, że nie przebiega, więc trudno powiedzieć, jaka jest przyszłość Sułek, jeśli chodzi o ten start – mówi Spodenkiewicz.
Niemniej jednak rywalizację siedmioboistek warto będzie włączyć. Raz, że dla Ady. Dwa, że czy to Nafissatou Thiam, czy Anna Hall, czy też wracająca powoli na najwyższy poziom (ale też mająca problemy ze zdrowiem) Katarina Johnson-Thompson mogą powalczyć o znakomite wyniki. A wielka rywalizacja zawsze jest mile widziana.
Gdzie szukać niespodzianek?
Odpowiedź na to pytanie brzmi: o dziwo na krótkich dystansach. O dziwo, bo tradycyjnie Polska w sprintach mocna po prostu nie jest. W tym roku jednak dają nam one nieco nadziei. Ta związana jest głównie ze sztafetami. Rok temu na mistrzostwach Europy obie nasze sprinterskie ekipy zaprezentowały się świetnie – kobieca zdobyła srebro, męska brązowy medal. Oczywiście, światowa stawka to inny poziom, ale wyniki z ME dawałyby bardzo wysokie miejsca również na ubiegłorocznych mistrzostwach świata.
Choć o medal będzie bardzo trudno. W końcu mówimy jednak o potencjalnych niespodziankach.
– Na papierze faktycznie ten medal nie wychodzi, ale to dość nieprzewidywalna konkurencja. Jeżeli Polacy czy Polki zaliczą bezbłędne dwa biegi, a rywale na przykład pogubią pałeczki, to może się zdarzyć miła niespodzianka. Szkoda nieco, że w kobiecej sztafecie nie zobaczymy Krysciny Cimanouskiej [ma już polskie obywatelstwo, ale jeszcze nie może biegać w biało-czerwonych barwach – przyp. red.]. Wydaje się, że przydałaby się sztafecie. Poza tym jednak Ewa Swoboda jest w życiowej formie, warto z tego skorzystać, choć trzeba będzie jakoś tę czwórkę ułożyć. Jest wiele znaków zapytania, na przykład czy Pia Skrzyszowska pomoże w biegu jak rok temu? W męskiej sztafecie tych znaków zapytania w składzie jest raczej mniej. W obu przypadkach musimy mieć po prostu czterech zawodników w dobrej formie biegowej, muszą wyjść zmiany i prawdopodobnie potrzebna będzie pomoc rywali, żebyśmy otrzymali tak miłą niespodziankę. To byłaby piękna sprawa – mówi Spodenkiewicz.
Wspomniane Ewa czy Pia mogą też sprawić miłe niespodzianki indywidualnie. Tyle że w ich przypadku chodzi raczej nie o medale, a o finały ich konkurencji. Szczególnie widać to w przypadku Swobody. Jej nowa życiówka – 10.94 s, o ledwie setną sekundy gorsza od rekordu Polski – jest jak na nasze warunki fenomenalna, ale daje jej dopiero 13. miejsce w tegorocznych tabelach. Kilka rywalek, które w tym zestawieniu są przed nią, na mistrzostwach nie wystartuje, niemniej jednak awans do ósemki byłby świetnym wynikiem.
Spodenkiewicz:
– Ewa Swoboda zaimponowała mi swoim biegiem w Gorzowie Wielkopolskim na mistrzostwach Polski [11.08 s przy mocnym wietrze w twarz – przyp. red.]. Pomijając kwestie temperatury i mokrej bieżni, to gdyby tam wiatr nie wiał jej w twarz, a w plecy, prawdopodobnie byłaby już rekordzistką Polski. Niech to się wydarzy w Budapeszcie.
Pia Skrzyszowska ambicje powinna mieć podobne, ale jej konkurencja – 100 metrów przez płotki – jest znacznie bardziej losowa. Pia jest w tegorocznych tabelach 17. na świecie z czasem 12.65. Wiadomo jednak, że to nie szczyt jej możliwości, do tej pory nie zanotowała zresztą w tym roku bezbłędnego technicznie biegu. I w jej przypadku jednak kilka rywalek na mistrzostwach nie wystartuje – Pia będzie więc na papierze w okolicach dziesiątego miejsca spośród tych biegaczek, które się tam pojawią. A to już potencjał na dobrą lokatę, mamy zresztą przykład z zeszłego roku – gdy Damian Czykier sensacyjnie, po części przez błędy rywali, był czwarty na świecie.
– Jeżeli chodzi o finał Pii Skrzyszowskiej, to gdy zawieszona została Tobi Amusan [za unikanie kontroli dopingowych, to mistrzyni świata sprzed roku – przyp. red.], staje się to coraz bardziej realne. Mamy oczywiście wśród rywalek Amerykanki, Jamajki czy Jasmine Camacho-Quinn, ale przed mistrzostwami wirtualnie wygląda to tak, że to miejsce Pii w finale – przy jej optymalnym biegu – nie wydaje się niemożliwe. Wiadomo, że biegi przez płotki mają swój urok. Nawet po tegorocznych startach widać, że Pii przytrafi się to falstart, to zahaczenie o płotek czy inny błąd. W opcjonalnym półfinale MŚ nie można sobie na to pozwolić. Podium? Trudno będzie jej się wbić w te okolice, bo tej prędkości na płotkach jeszcze nieco brakuje. Ale jak mówisz, pamiętamy wynik Damiana Czykiera – twierdzi Spodenkiewicz.
Spojrzeć możemy jeszcze w stronę… rzutu młotem. Tam bowiem polować na dobry wynik będzie Anita Włodarczyk. W tym sezonie nasza trzykrotna mistrzyni olimpijska zanotowała jeden całkiem niezły start – w Bańskiej Bystrzycy, gdy rzuciła 74.81 m. Bywały lata, że byłby to rezultat na walkę o podium (dałby na przykład brąz w 2019 roku). Ostatnio poziom młota kobiet na świecie jednak znacząco urósł. I Anita ze swoim rezultatem jest na tegorocznych światowych listach na ósmym miejscu. To w sumie niezły rezultat. Sęk w tym, że aż trzy zawodniczki rzucały ponad 78 metrów, a trzy kolejne osiągały co najmniej 75. O medal będzie więc trudno, z drugiej strony – to Anita Włodarczyk. Nigdy nie możemy jej skreślić.
A kogo jeszcze warto będzie obserwować zdaniem Tomasza Spodenkiewicza?
– Widzę jeszcze dwie potencjalne niespodzianki. Kandydatem do podium może być Piotr Lisek. Mistrzostwa Polski mu co prawda nie wyszły, ale widać, że w tym roku zrobił krok do przodu w porównaniu do poprzedniego sezonu. Spodziewam się jednak, że MŚ będą na bardzo wysokim poziomie. Nie stawiam więc Piotra w roli faworyta do podium, ale mogę sobie wyobrazić konkurs, gdzie szczęśliwym zbiegiem okoliczności zdobędzie kolejny medal.
– Druga szansa? Sztafeta mieszana 4×400 metrów. Z tabel wychodzi co prawda, że nie jesteśmy kandydatami do podium, ale fatalnie ułożony jest kalendarz mistrzostw. Pierwszego dnia są eliminacje i finał miksta, gdzie w składzie pomiędzy biegami można dokonać tylko jednej zmiany, a następnego dnia rano odbędą się eliminacje biegu indywidualnego na 400 metrów. To dla nas wielki problem, bo Natalia nastawia się na starty indywidualne i pewnie nie zobaczymy jej w mikście. Trudno mieć o to do niej pretensje, bo szczerze powiedziawszy program został ułożony nieludzko – trzy biegi w dobę na 400 metrów to naprawdę dużo. Gdyby jednak Natalia biegała w mikście, a pozostałe kraje odpuściły starty największych gwiazd w tej konkurencji, to można by myśleć o medalu. Na ten moment jednak scenariusz jest inny.
Podsumowując więc: mamy jednego pewniaka do podium. Dwie całkiem duże szanse. I kilka potencjalnych niespodzianek, ale takich, gdzie powodem do zadowolenia będą nawet miejsca w najlepszej ósemce czy szóstce. I choć brzmi to brutalnie, powinny nas ucieszyć nawet dwa zdobyte medale. Trzy będą wielkim powodem do zadowolenia. Więcej? Sensacją.
I w najbliższych latach powinniśmy się do tego raczej przyzwyczaić.
Tokio było szczytem
Już mistrzostwa świata w Eugene pokazały, że najlepsze lata naszej lekkoatletyki – przynajmniej na razie – za nami. W 2015 i 2017 roku zdobywaliśmy na MŚ osiem medali. Jeszcze w Dosze w 2019 – sześć (choć tylko jeden złoty). Ale już rok temu ledwie cztery, w tym dwa autorstwa Katarzyny Zdziebło, których się przecież nie spodziewaliśmy. A porównując to wszystko do igrzysk w Tokio (dziewięć medali: cztery złote, dwa srebrne i trzy brązowe) to jest już naprawdę blado.
I niestety, ale taka najpewniej będzie nasza rzeczywistość w najbliższych latach.
– Rywalizacja jest coraz trudniejsza, bo lekkoatletyka jest sportem globalnym, uprawianym w każdym kraju świata. Konkurencja jest olbrzymia, widzimy to nawet na poziomie kwalifikacji do imprez mistrzowskich. Nasza męska sztafeta 4×400 metrów biega całkiem przyzwoicie, a kwalifikacji do MŚ i tak nie zdobyła. Na pewno widzimy pewien spadek i to jest spadek spodziewany. Pewnych kwestii „okołowiekowozdrowotnych” się nie oszuka. I tak dobrze, że to pokolenie ponad trzydziestolatków jeszcze startuje i to na całkiem wysokim poziomie. Młody narybek z kolei jeszcze nie wszedł czy to na odpowiedni wiek, czy na poziom sportowy, który dawałby nadzieje na medale globalnych imprez. Więc jesteśmy w takim małym dołku. Miejmy nadzieję, że w Paryżu igrzyska się udadzą – czyli zgarniemy, powiedzmy, więcej niż cztery medale – mówi Spodenkiewicz.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Tokio było więc dla naszej lekkiej atletyki szczytem. A po szczycie przychodzi zjazd, pytanie brzmi jak długi i jak ostry. Dobrze widać to wszystko po naszych biegach średnich. Kariery pokończyli w ostatnich latach Adam Kszczot, Marcin Lewandowski czy Joanna Jóźwik, z urazami męczy się dużo innych osób, na przykład Angelika Cichocka i Patryk Dobek. Paradoksalnie i tak grono kandydatów czy kandydatek do wyjazdu na duże imprezy mamy całkiem szerokie, ale nikogo, kto miałby powalczyć o medale mistrzostw świata.
I tak to wygląda w naszym przypadku w wielu konkurencjach. Zawodników na niezłym poziomie, owszem, mamy. Wielu nawet na podia mistrzostw Europy. Ale w światowej stawce wypada to wszystko gorzej i z tym, przynajmniej na kilka lat, musimy się pogodzić.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o lekkoatletyce: