Już przed dzisiejszym meczem wiadomo było, że trzeba będzie podejść do rywala z respektem, bo choć Japonia na papierze była outsiderem starcia z Polakami, to w tym roku zaskakiwała naprawdę dobrą i solidną grą. Jednak na własnym terenie Biało-Czerwoni pozostawali zdecydowanymi faworytami półfinałowego starcia Ligi Narodów siatkarzy. I choć nie był to łatwy mecz, a po pierwszym secie przegrywali, ostatecznie weszli do finału. Jutro zagrają o złoto!
Rewelacja z Dalekiego Wschodu
Japonia to największe zaskoczenie fazy grupowej Ligi Narodów. Mało brakowało, a siatkarze ze Wschodu nawet by ją wygrali, ostatecznie jednak skończyli rozgrywki z takim samym bilansem zwycięstw i porażek jak Stany Zjednoczone i Polska (10-2), ale że siatkarze z USA zgarnęli po drodze więcej punktów, to oni okazali się najlepsi. Gra Japonii, prowadzonej przez Philippe’a Blaina (w przeszłości między innymi asystenta Stephane’a Antigi, z którym zdobywał mistrzostwo świata prowadząc… Polaków), i tak robiła jednak wrażenie.
Przede wszystkim Japończycy niezmiennie imponowali w defensywie. To ekipa, która doskonale broni ataki rywali i potrafi wyprowadzić świetne kontrataki. Świadomi tego byli sami Polacy, którzy już po ćwierćfinale podkreślali, że będą musieli pozostać skoncentrowanymi do samego końca. – Potrzeba dużo cierpliwości. Wiele piłek będzie podbijanych. To najlepsza charakterystyka Japonii. Nie blokują zbyt często, ale dużo bronią. Spokój w ataku to klucz – mówił Jakub Kochanowski.
Japończycy swoje atuty pokazali już w starciu ze Słowenią, w ćwierćfinale, które wygrali 3:0 (takim też wynikiem wygrali Polacy z Brazylią). Oczywistym stało się po tym meczu, że trzeba mieć się w starciu z nimi na baczności. Z drugiej strony historia stała zdecydowanie po stronie Biało-Czerwonych.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Do tej pory z zawodnikami z Dalekiego Wschodu przegraliśmy bowiem tylko trzykrotnie. W 2008, 2009 i… tym roku. Ale ten ostatni mecz był towarzyski, nie miał większego znaczenia. Gdy niedawno graliśmy o stawkę – w fazie grupowej Ligi Narodów – to z Japonią wygraliśmy 3:0, po stosunkowo łatwym spotkaniu. Choć Nikola Grbić podkreślał, że nie można Japonii lekceważyć, bo w tym spotkaniu grała bez dwóch podstawowych zawodników: Rana Takahashiego i Masahiro Sekity, znakomitego rozgrywającego. Do tego inaczej gra się, gdy dochodzi presja walki o medale, a przecież Polacy chcieli po raz drugi w historii awansować do finału tych rozgrywek (a licząc razem z ich poprzedniczką, Ligą Światową – po raz trzeci), szczególnie, że grają w Gdańsku, przed własną publiką.
Stąd czekaliśmy na ten mecz z wielkimi nadziejami, ale też lekkim niepokojem. Spotęgowanym zresztą tuż przed meczem.
Fatalny początek
Zły news przyszedł jeszcze przed rozpoczęciem pierwszego seta. Ze składu reprezentacji Polski na spotkanie z Japonią z powodu urazu wypadł bowiem Bartosz Kurek. Atakujący naszej kadry już w trakcie ostatniego turnieju Ligi Narodów na Filipinach doznał urazu kolana, jednak przez jakiś czas wydawało się, że z jego nogą wszystko w porządku. Został powołany na finały, a na ćwierćfinał z Brazylią wyszedł nawet w podstawowym składzie. Przed meczem z Japonią o absencji Kurka poinformował jednak sam Nikola Grbić. W składzie zastąpił go więc Łukasz Kaczmarek, który zresztą zrobił to też w trakcie spotkania z Canarinhos. Drugą zmianą w składzie Polaków było wejście na parkiet Bartosza Bednorza, kosztem posadzenia na ławce Wilfredo Leona.
Polacy mimo wszystko nadal mieli więc skład, który powinien z Japończykami spokojnie wygrać. Ale początkowo tego nie robił.
Pierwszy set układał się dla nas bowiem fatalnie. Nie było w grze Biało-Czerwonych dokładności, wszystko, co złe, zaczynało się już tak naprawdę od niezbyt dobrego przyjęcia, a kontynuowało w dalszych fazach akcji. Japończycy za to – zgodnie z zapowiedziami – bardzo dobrze bronili i byli w stanie wykorzystywać błędy Polaków, którzy wydawali się sfrustrowani postawą rywali i własną nieporadnością w ataku. W dodatku siatkarze z Kraju Kwitnącej Wiśni świetnie serwowali. W pewnym momencie przy serwisie Takahasiego wygrali nawet pięć akcji z rzędu, a Nikola Grbić zdecydował, że na boisku potrzebny jest Wilfredo Leon.
I faktycznie, Leon (który z Brazylią w ataku bardzo się męczył) od razu dał Polakom nieco jakości, bo kilka razy udanie zaatakował, ale to było za mało na bardzo dobrze grających Japończyków, którzy pewnie szli po zwycięstwo w pierwszym secie. Nam brakowało również zagrywki, która zwykle jest naszą mocną stroną, a dziś nie dawała tyle, ile normalnie, przez co rywale świetnie radzili sobie w przyjęciu i wyprowadzali szybkie, dokładnie rozegrane akcje. Efekt? Set przegrany do 19 i spore obawy przed tym, co czeka nas w kolejnej partii. Bo nie chodziło tylko o postawę naszych siatkarzy, ale i o to, jak grali rywale (choćby Yuki Ishikawa, który w pierwszym secie w ataku miał 100 procent skuteczności!).
Drugi set zresztą faktycznie nerwów nam nie oszczędził.
Przebudzenie i dominacja
Po przerwie Polacy zaczęli wyglądać jak inny zespół. Poprawili się w polu zagrywki (szalał tam Mateusz Bieniek), lepiej przyjmowali i rozgrywali, do tego zaczął dochodzić niezły blok. A że Japończycy pod presją sami zaczęli popełniać błędy, to szybko zrobiło się 10:5 dla Polaków. Przyznamy, nieco wówczas odetchnęliśmy. Tyle że nie na całego seta. Bo nasi siatkarze to prowadzenie stracili i zrobiło się 18:18. Oczywistym było, że opcjonalna strata drugiego seta byłaby dla polskich zawodników fatalną wiadomością i wielkim wyzwaniem stałoby się potencjalne odrobienie strat. Dlatego o drugą partię trzeba było walczyć z całych sił.
I Polacy walczyli. Doszło w końcu do gry na przewagi, w jej trakcie zresztą nieco szczęśliwie – bo po minimalnym kontakcie z blokiem – punkt zdobył Aleksander Śliwka. Kluczowy okazał się jednak nie on, a serwis Mateusza Bieńka, z którym nie poradził sobie Takahashi. Piłka po jego przyjęciu przeszła na drugą stronę, a tam już tylko czekał na to Łukasz Kaczmarek, który zbił ją w parkiet, zapewniając tym samym Polakom wygraną 28:26.
Potem wszyscy nasi reprezentanci zgodnie twierdzili, że to był kluczowy moment, który napędził ich na dalszą część spotkania. I to wyraźnie było widać.
Trzeci set był naszym najlepszym w całym spotkaniu. Już na samym początku Polacy odskoczyli rywalom na sześć punktów (8:2), a potem świetnie zaczęli prezentować się w obronie i punktować z kontry. W efekcie dorzucili jeszcze dwa oczka przewagi i jasnym stało się, że tylko kataklizm mógłby odebrać nam zwycięstwo. Japończycy nie znaleźli jednak recepty ani na lepszą grę Biało-Czerwonych, ani na swój słabszy okres i nasi siatkarze spokojnie doprowadzili seta do końca, wygrywając 25:17.
W czwartej partii nie zwolnili tempa. Owszem, ich przewaga nie była aż tak widoczna, ale skuteczny blok, który włączył się po początkowych problemach, szybko zaczął dawać efekty. Do tego doszły mocne ataki i od stanu 5:7 nagle zrobiło się 10:7 dla Polski. Japończycy jeszcze poderwali się raz w tym meczu, gdy zmniejszyli straty do ledwie jednego punktu (15:14) za sprawą dobrych serwisów Yukiego Ishikawy, ale potem asem odpowiedział Olek Śliwka, a sam Ishikawa popełnił błąd w przyjęciu przy innej okazji. Polacy prowadzili czterema oczkami i tej przewagi już nie oddali. Wykorzystali drugiego setbola, gdy atakiem po prostej mecz zakończył Śliwka.
– To znaczy wiele. Gramy z fantastycznymi kibicami, jest ich mnóstwo, dopingują nas, dodają energii. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że udało się wygrać – mówił na gorąco po spotkaniu Wilfredo Leon, przy wciąż buzującej od emocji hali, na której zasiadło dziś 11 tysięcy kibiców, w zdecydowanej większości polskich. Jutro znów będą mieli dobry powód, by się na trybunach pojawić. Polacy w niedzielę o 20 zagrają bowiem z lepszym z pary Włochy – USA.
Stawką meczu będzie pierwsze w historii naszej kadry zwycięstwo w Lidze Narodów (a drugie, licząc razem z Ligą Światową). Jest więc o co walczyć.
Fot. Newspix