Dziwnie się czekało na pierwsze mecze eliminacyjne polskich drużyn w pucharach. Prezesi nie mówili, że muszą się wstrzymać do sierpnia z transferami i jak wtedy będzie okazja, to może, może. Piłkarze nie odchodzili hurtowo, ba, pojawiali się w eksportowych ekipach i to za całkiem niezłe pieniądze. Było tak… normalnie. Jak nie u nas. No i można było pomyśleć, że polski futbol robi nam psikusa, daje nadzieję, a zaraz przyjedzie Flora ze stuletnim Wasiljewem na kierownicy i walnie mistrza Polski. A nie walnęła.
I to jest podwójnie dziwnie, ponieważ trzeba jasno stwierdzić – to nie był specjalnie dobry mecz Rakowa. Delikatnie mówiąc. No i właśnie przy takich okazjach widzieliśmy masę razy, jak ekstraklasowiczom nie idzie, męczą się, potem urywa się jeden z przyjezdnych – który albo kiedyś grał w naszej lidze i nie zrobił furory, albo ma trudne nazwisko – i ładuje sztukę.
Dziś… Dziś mogło (powinno?) być podobnie. Raków w pierwszej połowie trzykrotnie ratował Kovacević – raz podwójną interwencją, kiedy przy dobitce cały stadion pewnie widział piłkę w siatce, potem broniąc uderzenie z ostrego kąta.
Irytowali częstochowianie. Swoją ślamazarnością, nonszalancją w tyłach. Bo trzeba rozróżnić – luz a nonszalancję. Przeciwko lepszemu rywalowi gospodarze nie mogą tak grać, to znaczy co 10 minut podawać mu piłkę pod nogi na dwudziestym-trzydziestym metrze. Tutaj tak się zdarzało i gdyby Estończycy mieli jakkolwiek lepsze pojęcie o tym sporcie, skorzystaliby z tego. Na przykład Arseniciowi wyszło sito w polu karnym, ale on tego sita nie zakładał – chciał podać. Tyle że kopnął w rywala, a temu się piłka poodbijała tak, że sam się okiwał. Lepszy przeciwnik strzela z tego gola.
Natomiast pod bramką Flory – też bryndza. Niby Raków wchodził w pole karne przeciwnika, niby coś tam kopał, ale w gruncie rzeczy: emocje jak na grzybach. Brakowało błysku, przyspieszenia, dokładnego ostatniego podania. Najbardziej irytował bodaj Jean Carlos, który jak miał zagrać szybko, to holował. A jak miał kiwać, to kopał w auty.
Tak się nie da sforsować żadnej defensywy, nawet tej z Tallina.
I tak czekaliśmy – będą się męczyć po przerwie i oho, zaraz gong. Potem gadki, że nie ten etap przygotowań, że rywal w rytmie meczowym, bla, bla, wyciągniemy wnioski. Ale właśnie: tak się nie stało.
ZWROT 100% DO 300 ZŁOTYCH W FUKSIARZU!
Częstochowianie po przerwie okazali się zdecydowanie lepsi i nie pozwolili Florze na nic. Żadnego strzału nie oddali Estończycy, nie to, że celnego, po prostu żadnego. Piłkę też mieli raz od wielkiego dzwona i musieli czekać na to, co zrobi przeciwnik.
Raków wzmocniony Sorescu i przede wszystkim Yeboahem zaczął grać szybciej, dokładniej. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo w 54. minucie bramkę strzelił Koczerhin. Tak, po rykoszecie, ale to jest ryzyko drużyny broniącej – jak się cofasz już wręcz rozpaczliwie, to musisz mieć świadomość, że czasem byle pierd jest w stanie wpaść do siatki. I tak stało się tu.
Szkoda, że tych sztuk nie było więcej, niedaleko do szczęścia miał Yeboah, nieźle w bramce Flory spisywał się Grunvald, a jak Raków wyszedł 4 na 2, to zgłupiał Wdowiak. Można było oczekiwać, że ekipa Szwargi wciśnie tutaj coś jeszcze i pojedzie na rewanż spokojniejsza. Wciąż odpadnięcie byłoby wielką niespodzianką, ale ten komfort dało się zwiększyć.
Można więc o tym meczu powiedzieć wiele rzeczy, jakie mówiło się przed laty. Jeszcze nie ta forma, jeszcze brakuje rytmu, rywal się cofnął, ale w Europie nie ma już słabych drużyn. Z tym, że wynik jest inny – 1:0. Do przodu. Zasadnicza różnica.
Tak, mamy niedosyt, tak, oczekiwaliśmy więcej i oczywiście: każdy wie, że Raków musi grać lepiej, jeśli myśli w Europie o czymś poważniejszym. Niemniej – dopisujemy pierwsze punkty do rankingu za pierwsze zwycięstwo.
Oby tak dalej. Choć w lepszym stylu i zdecydowanie pewniej.
Raków – Flora 1:0
Koczerhin 54′
WIĘCEJ O RAKOWIE CZĘSTOCHOWA:
- Raków Częstochowa zapłacił karę za brak gry młodzieżowców
- Przeciwieństwo Mladenovicia. Jak Kun spisze się w Legii?
- Niech to będą miłe dobrego początki
Fot. Newspix