Reklama

Wróciła po ciąży i wciąż marzy o wielkoszlemowym tytule. Belinda Bencic chce pokonać Igę Świątek

Sebastian Warzecha

10 lipca 2025, 10:12 • 18 min czytania 13 komentarzy

Cztery lata temu w Tokio zdobyła swój najważniejszy tytuł – olimpijskie złoto. To był moment jej triumfu, potwierdzenia talentu i potencjału, jaki widziano w niej od najmłodszych lat. Dla wielu była następczynią Martiny Hingis, trenowała ją zresztą matka starszej rodaczki. Jednak kariera Belindy Bencic w dużej mierze naznaczona jest przez kontuzje, a w ostatnim czasie również – ciążę. Teraz, rok po urodzeniu dziecka, jest o krok od pierwszego finału Szlema w karierze. Ale by go wykonać, musi pokonać Igę Świątek.

Wróciła po ciąży i wciąż marzy o wielkoszlemowym tytule. Belinda Bencic chce pokonać Igę Świątek

Belinda Bencić. Czy nowa Martina Hingis wreszcie podbije Szlema?

Reklama

Najważniejszy turniej

Cztery lata temu Belinda rozgrywała turniej życia. Traf chciał, że nie w żadnej z imprez wielkoszlemowych, ale na innej – być może nawet bardziej znaczącej. W Japonii podbiła bowiem igrzyska olimpijskie.

Zaczęła od zwycięstwa nad Jessicą Pegulą – wtedy jeszcze nie tenisistką z czołówki – a potem pokonała Misaki Doi, reprezentantkę gospodarzy. Od III rundy miały się jednak zacząć schody, czekała tam na nią bowiem Barbora Krejcikova, mistrzyni Roland Garros sprzed kilku miesięcy. I faktycznie, Belinda przegrała pierwszego seta 1:6, jednak zdołała odwrócić sytuację i wygrać dwa kolejne. To dało jej ćwierćfinał.

W nim – również po trzysetówce – pokonała Anastasiję Pawluczenkową, finalistkę tego samego French Open. W półfinale czekał na nią z kolei mecz z Jeleną Rybakiną, już rozstawioną, ale wówczas jeszcze nie należącą do ścisłej światowej czołówki. Szwajcarka wygrała po znakomitym spotkaniu – 7:6, 4:6, 6:3. Była w finale igrzysk olimpijskich. Miała pewny medal, spełniała marzenia.

Jej finał z Marketą Vondrousovą, był w pewnym sensie spotkaniem dwóch zawodniczek po przejściach. Obie już jako nastolatki należały do światowej czołówki, obie miały za sobą sporo kontuzji, obie walczyły o największy sukces w karierze (choć Czeszka była już w finale wielkoszlemowym – Roland Garros 2019). Ale wygrać mogła tylko jedna. Padło na Belindę, po jej czwartej z rzędu trzysetówce w turnieju.

Mecz zamknęła serwisem, przy drugiej piłce meczowej. Miała złoto.

Dla mnie to nie jakiś tam turniej. To są pieprzone igrzyska olimpijskie. Przepraszam za mój język, ale moim zdaniem to największa impreza dla sportowca. Nie mogę uwierzyć, że mam dwa medale [doszła też do finału debla, rozgrywanego już po singlu, tam ostatecznie zdobyła srebro – przyp. red.], a jeden z nich to złoto. Jeszcze w to wszystko nie wierzę, nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Nie sądziłam, że to możliwe. Nie mogę uwierzyć, że się udało – mówiła na świeżo po wywalczeniu medalu.

Już po czasie twierdziła, że gdyby teraz miała zakończyć karierę, wciąż byłaby szczęśliwa. Bo takiego sukcesu nikt jej nie odbierze. Zapisała się w historii – tenisa, igrzysk olimpijskich i Szwajcarii. Wcześniej złoto dla jej kraju zdobywali w tenisie Marc Rosset (w Barcelonie 1992) i Roger Federer wspólnie ze Stanem Wawrinką (Pekin 2008). Teraz dołożyła się ona.

Oglądałam igrzyska jako dziecko. Zawsze mówiłam, że to najważniejszy turniej. Ten medal znaczy dla mnie wszystko. Dużo dla niego poświęciłam, cała moja rodzina to zrobiła. To 22 lata pracy. Daje mi to wielką satysfakcję. Teraz niczego nie muszę już nikomu udowadniać, spełniłam swoje marzenia – opowiadała kilka miesięcy później.

Wciąż jednak pozostało jej wiele innych marzeń, zresztą typowych dla tenisistek. To największe? Dość oczywiste.

Chcę wygrać turniej wielkoszlemowy. Na razie idzie to średnio, ale wiem, że w końcu mi się uda. Dlaczego to tak ważne mimo złota olimpijskiego? Bo zawsze chce się więcej. Wielki Szlem ma mnóstwo prestiżu. Wygranie któregoś to moja największa motywacja, by nadal grać – mówiła. I niezmiennie, od lat – gdy patrzy się na jej najlepsze mecze, można uwierzyć, że kiedyś jej się uda.

Zresztą to w pewnym sensie jej przeznaczenie. Cała kariera Belindy zaczęła się w końcu przez szwajcarski triumf wielkoszlemowy.

W ślady Martiny

Rodzice Belindy Bencic wyjechali z ówczesnej Czechosłowacji lata przed jej narodzinami. Matka, Dana, grała w piłkę ręczną i zajmowała się domem. Ojciec, Ivan, wychowywał się już tak naprawdę w Szwajcarii, a potem sam poszedł w ślady własnego ojca i został zawodowym hokeistą. Grywał w lidze szwajcarskiej, wielkiej kariery nie zrobił, ale zarabiał dość dobre pieniądze. Okazjonalnie grał też w tenisa, polubił ten sport. Również jako kibic, często zerkał na mecze w telewizji.

W 1997 roku – tym samym, w którym urodziła się Belinda – oglądał finał Australian Open z udziałem ledwie 16-letniej Martiny Hingis. Szwajcarka, zresztą również o słowackich korzeniach, ograła w nim Mary Pierce 6:2, 6:2. Ivan uznał wtedy, że chciałby, by jego córka została tenisistką. Kilka lat później odezwał się do Melanie Molitorovej, matki Martiny. Prosił by ta trenowała Belindę.

To było dziwne, rozmawiać z taką osobistością. Martina była wtedy na szczycie. Dostałem jednak numer Melanie i zadzwoniłem do niej, chciałem, by powiedziała mi, czy powinniśmy dalej trenować, czy może z tego zrezygnować. Nie mogłem podjąć lepszej decyzji – wspominał potem Ivan. Molitorová okazała się bowiem idealną trenerką dla jego córki.

Młoda Szwajcarka od najmłodszych lat biegała z rakietą po korcie. Zdawało się, że miała talent, ale oczywistym jest, że u pięciolatki czasem trudno to ocenić. Melanie coś jednak w niej dostrzegła, może pomogła też wspólna historia, słowackie korzenie u obu rodzin. Początkowo miała tylko doradzać, z dystansu, ale jakiś czas później – w międzyczasie Belinda na pół roku trafiła nawet na Florydę, do akademii Nicka Bollettierego – otworzyła akademię, do której z miejsca przyjęła Bencic.

Była bardzo wymagającą trenerką, ale miała niesamowicie dużo doświadczenia, bo wychowała Martinę na mistrzynię. Uczyłam się wszystkiego, co tylko mi pokazywała. Opowiadała mi o wszystkim, co przeżyła z Martiną, a potem mówiła, czego muszę nauczyć się ja. Myślę, że jeśli chodzi o technikę i taktykę na korcie, ona nauczyła mnie ich właściwie od zera – wspominała Belinda, którą – gdy miała kilkanaście lat – zaczęto porównywać… do Martiny Hingis.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez tennis_stats (@tennis_magazine_)

Niby nic dziwnego, skoro za ich tenisowe wychowanie odpowiadała ta sama osoba. Momentami podobieństwa były jednak uderzające. Styl gry Belindy od lat jest podobny. Gdy gra swoje gemy, ustawia sobie wymiany mocnym serwisem. A potem? Potem w sumie jest w stanie zrobić… wszystko (również przy serwisie rywalek, ma świetny return, chwalił go nawet Roger Federer). Najlepiej czuje się atakując, ale niekoniecznie uderza z pełną mocą, raczej szuka inteligentnych rozwiązań, świetnie wykorzystuje geometrię kortu.

Lubi chodzić do siatki i dobrze sobie przy niej radzi. Z głębi kortu nie ma dla niej znaczenia, z której strony ma akurat zagrać piłkę. Zagrania rywalek odgrywa na drugą stronę szybko, najczęściej, gdy piłka jeszcze się wznosi. Dysponuje płaskimi uderzeniami, które potrafią sprawić problemy każdej tenisistce. Do meczów jest zwykle świetnie przygotowana taktycznie. Może mogłaby poprawić poruszanie się po korcie, ale w wielu spotkaniach ukrywa ten drobny brak, bo to ona zmusza rywalki do biegania.

Sama Martina Hingis twierdzi, że jeśli chodzi o technikę, to Belinda w dużej mierze gra podobnie do niej.

Moja mama przykłada do techniki dużą wagę. Belinda ma świetny backhand, podobnie jak ja. Ale ona jest silniejsza, może pracować na korcie na inne sposoby. Ja? Może lepiej się ruszałam, ale tylko odrobinę. Ona jednak dużo częściej zagrywa winnery. Trochę się więc różnimy – mówiła sama Hingis. A co Belinda sądziła o tych porównaniach?

Nie przeszkadzają mi. Nie sądzę jednak, by to było odpowiednie porównanie, bo ja nie osiągnęłam jeszcze niczego w porównaniu do Martiny – mówiła kilka dobrych lat temu, jeszcze przed olimpijskim złotem. Porównania zgadzają się jednak w jeszcze jednym – tym, że ich talent stał się oczywisty, gdy miały ledwie kilkanaście lat. Choć Belinda czasem wspominała pierwszy mecz w życiu, który… przegrała 0:6, 0:6. Miała wtedy cztery, może pięć lat, a grała przeciwko dziesięciolatce.

I tak to wyglądało właściwie zawsze. Jej ojciec wręcz umyślnie zestawiał ją ze starszymi przeciwniczkami, czując, że może w ten sposób nauczyć córkę radzić sobie z silniejszymi rywalkami. Belinda w końcu zaczęła w takich meczach zdobywać gemy, potem sety, a wreszcie wygrywać całe spotkania. Na turnieje jeździł z nią głównie tata, czasem też mama i młodszy brat. Rodzinę sama Belinda uważa zresztą za najważniejszą nie tylko w swoim prywatnym, ale i tenisowym życiu – mówi, że o ile Melanie zawdzięcza technikę i taktykę, o tyle rodzicom to, że w ogóle jest tenisistką. Tata w końcu przez lata był jej trenerem, zmieniło się to dopiero w 2019 roku.

Jego zasługą są więc wielkie sukcesy córki z juniorskich lat.

W 2013 roku szesnastoletnia Belinda wygrała bowiem Roland Garros i Wimbledon w rywalizacji dziewcząt. Dwa turnieje na zupełnie różnych nawierzchniach. Jasnym stało się, że w Szwajcarii pojawił się ogromny talent, może faktycznie następczyni Martiny Hingis (która zresztą te sukcesy świętowała razem z rodziną Belindy i dała jej wtedy kilka rad). W kolejnym sezonie Belinda grała już w dużej mierze wśród seniorek. Rok 2014 zaczynała jako 212. zawodniczka w rankingu WTA, skończyła na 58. miejscu. Do US Open weszła bez potrzeby przechodzenia przez kwalifikacje i doszła do ćwierćfinału, choć ledwie rok wcześniej grała tam jeszcze w juniorskim turnieju.

Wszystko zdawało się iść w idealnym kierunku. Do pewnego momentu.

Próg zwalniający

Rok 2015 był dla Belindy przełomowy. I nie chodzi wcale o fakt, że kończyła wtedy 18 lat, a o to, że wygrała wówczas swoje dwa pierwsze turnieje WTA. Najpierw w Eastbourne, na trawie, gdzie w finale pokonała Agnieszkę Radwańską. Po trzysetowym starciu, ale w ostatnim secie zafundowała Polce bajgla – wygrała do zera. Jeszcze większe wrażenie zrobił jednak jej triumf w turnieju rangi (stosując dzisiejsze nazewnictwo) WTA 1000 w Toronto.

Pokonała tam bowiem cztery zawodniczki z najlepszej „10” rankingu WTA. Zaczęła od piątej na świecie Caroline Woźniacki, z którą wygrała 7:5, 7:5 i zanotowała tym samym… trzecie zwycięstwo nad Dunką w tamtym sezonie. Potem była szósta Ana Ivanović (6:4, 6:2) i mecz dla Belindy historyczny – półfinał przeciwko Serenie Williams, liderce rankingu. Po świetnym, pełnym emocji trzysetowym starciu, Szwajcarka wygrała 3:6, 7:5, 6:4.

W finale z kolei zmierzyła się ze światową trójką, Simoną Halep. Obie grały niesamowicie, dwa pierwsze sety kończyły tie-breakami. W trzecim poddało się ciało Rumunki. Simona skreczowała bowiem z powodu urazu przy stanie 3:0 dla Szwajcarki. Belinda zaliczyła wielki, cudowny triumf, po którym wspięła się na 12. miejsce w rankingu WTA. Pod koniec sezonu doszła do jeszcze jednego finału – w Tokio. Tam jednak rewanż wzięła nad nią Radwańska.

Niezależnie od tego, o Belindzie było jednak bardzo głośno. Wszyscy wróżyli jej wielkie rzeczy i było to zupełnie uzasadnione. Los chciał jednak, że kariera Szwajcarki wyhamowała niedługo po tym.

Wszystko przez kontuzje. O ile jeszcze w lutym 2016 roku po raz pierwszy weszła do TOP 10 rankingu, o tyle kilka miesięcy później zaczęła się seria urazów. Najpierw opuściła sezon gry na mączce przez kontuzję pleców. To jednak nie był jeszcze przesadnie poważny uraz. Gdy dokuczać zaczął jej lewy nadgarstek, przez jakiś czas próbowała radzić sobie metodami zastępczymi. Mimo tego jej forma nadal pikowała, w końcu zdecydowała się więc na operację.

A to oznaczało dłuższą przerwę. I spadek w rankingu.

Bardzo męczyłam się z kontuzjami, ale ostatecznie to wszystko wzmocniło mnie mentalnie. Wcześniej wszystko brałam za pewnik, uważałam, że to normalne, że gram i wygrywam. Teraz patrzę na to inaczej. Jestem szczęśliwa, że mogę grać w tenisa i mam więcej radości z tego, że to robię – mówiła. Paradoksalnie więc, kontuzja pomogła jej złagodzić jedną cechę charakteru, która co prawda od czasu do czasu nadal utrudnia jej życie, ale w znacznie mniejszym stopniu niż przed laty.

Czyli perfekcjonizm.

Wiem, że samo w sobie to dobre dla sportowca, ale jestem wobec siebie bardzo krytyczna. To powoduje dużo napięcia, bo moje oczekiwania są wysokie i denerwuję się, gdy coś mi nie wyjdzie, mimo zainwestowanego w to czasu i wysiłku. To podejście wymagało zmiany, nadal wymaga. Staram się z nim poradzić, ale czasem wciąż wraca – mówiła przy różnych okazjach. Z kolei niedługo po powrocie z rehabilitacji twierdziła:

Bywa, że jestem dla siebie zbyt szorstka. Porównuję się do swoich najlepszych momentów, a teraz wracam po kontuzjach. To nie fair wobec mnie samej. Muszę pamiętać, że gram i to jest najważniejsze. Nawet jeśli rozgrywam zły mecz, to istotne, że w ogóle go gram.

Faktycznie bowiem, na korcie trochę jej nie było. Po operacji nadgarstek miała w gipsie, nie mogła rywalizować. Wróciła w drugiej połowie 2017 roku i… nie skorzystała z oferowanej jej miejsc w dużych turniejach. Twierdziła, że nie czuje się na nie gotowa, również mentalnie. Zamiast tego pojechała do Sankt Petersburga, na imprezę rangi ITF 100K. Wygrała. A potem zaliczyła jeszcze kilka innych turniejów, kończąc sezon z 28 zwycięstwami w 31 meczach po powrocie na korty.

Pod koniec roku na powrót była w najlepszej setce rankingu. W 2018 roku jednak znów dopadły ją urazy. Nie tak groźne, ale straciła kilka ważnych turniejów. Na dobrą drogę wyszła dopiero w połowie sezonu, gdy doszła do IV rundy Wimbledonu. Potem już do jego końca grała nieźle, skończyła w najlepszej „40” światowego rankingu.

A potem przyszedł rok 2019.

Gratulacje od Federera

To być może najlepszy sezon w jej karierze. Zaliczyła wtedy 11 zwycięstw nad zawodniczkami z TOP 10 rankingu (w tym trzy nad Naomi Osaką, liderką). Doszła do półfinału US Open, co przez kolejne lata stanowiło najlepszy wynik w jej karierze – aż wyrównała go na tym Wimbledonie. Przede wszystkim jednak – wygrała dwa turnieje WTA. Zwłaszcza ten pierwszy, w Dubaju (WTA 1000), był dla niej niezwykle ważny.

To było niesamowite doświadczenie. Nagle znów w siebie uwierzyłam. To był kamień milowy dla mojej kariery. Łatwiej jest podejść do reszty sezonu, gdy odniesie się taki sukces i pokona rywalki, z którymi wcześniej nie było się w stanie wygrywać. Wciąż w to nie wierzę. Po dwóch wygranych meczach mówiłam sobie, że to świetny turniej w moim wykonaniu. Cała reszta to bonus. Niesamowite, że udało mi się go wygrać – mówiła.

Sukcesu gratulował jej wówczas Roger Federer, który przyleciał do Dubaju na swój turniej i oglądał mecze rodaczki (Bencic zresztą mówiła, że dużo pewności siebie dała jej wygrana w Pucharze Hopmana na początku sezonu, gdy grała w parze właśnie z Rogerem). Dla Belindy nie był to jednak ostatni wielki moment w tamtym sezonie. Na koniec 2019 roku po raz pierwszy weszła bowiem do WTA Finals, turnieju dla ośmiu najlepszych zawodniczek danego roku.

Dla mnie to najważniejsze, co osiągnęłam w tym sezonie. Pokazuje, że przez cały rok grałam świetnie i byłam regularna. Na początku roku powiedziałam sobie, że muszę wygrywać pierwsze mecze w każdym turnieju. A co będzie potem, to już inna sprawa. Takie było moje podejście – mówiła.

Wygrywać pierwsze (i nie tylko) mecze udawało jej się wówczas często. W końcu była wolna od kontuzji, nie musiała się martwić o zdrowie. I grała na wysokim poziomie, potwierdzając to, co mówiono już kilka lat wcześniej – że będzie walczyć o trofea. I pewnie rok później też by to zrobiła, ale przyszła pandemia. Zastopowała rozgrywki, a wraz z nimi momentum Belindy.

W 2020 roku sukcesów Szwajcarki nie było. Rok później zaliczyła dwa finały imprez WTA i jeden, najważniejszy na igrzyskach. Wygrała tylko ten ostatni, ale wystarczył jej za kilka innych. 2022 to z kolei triumf w Charleston i finał w Berlinie.

Belinda cały czas była więc w czołówce, ale tej szerokiej. Jak jednak mówiła – wierzyła, że w końcu nastąpi przełom, wespnie się wyżej i zgarnie tytuł wielkoszlemowy. Ten upragniony, wyczekiwany. Nadal się jednak nie udało.

W 2023 roku w trzech Szlemach odpadał w IV rundzie. W Australian Open przegrała z późniejszą triumfatorką – Aryną Sabalenką. W Roland Garros zupełnie jej nie poszło, zakończyła przygodę na I rundzie. US Open to porażka z Soraną Cirsteą, która notowała życiowy sukces. A Wimbledon – umyślnie zostawiony przez nas na koniec – przyniósł jej przegraną z Igą Świątek po niesamowitym meczu, w którym Polka tak naprawdę powinna była Szwajcarce uleć.

Świątek wykręciła wtedy wimbledonową życiówkę – ćwierćfinał. Belindzie się to nie udało. A teraz, dwa lata później, obie znów zagrają o życiowe sukcesy – Iga na wimbledońskiej trawie, a Bencic w ogóle, w całej karierze. Przecież w finale Szlema jeszcze nie była.

W jej życiu te dwa lata przybrały jednak zupełnie inny odcień. Znacznie mniej tenisowy niż do tej pory.

Matka też grać potrafi

Pod koniec 2023 roku Belinda wraz z partnerem ogłosili bowiem, że spodziewają się dziecka. To oznaczało, że Szwajcarka na pewno nie obroni olimpijskiego złota, które wywalczyła w Tokio. Ale nie przeszkadzało jej to. Jak sama mówiła – uważnie przemyślała wszystkie za i przeciw urodzeniu dziecka na tym etapie kariery i w wieku 27 lat. Wygrały „za”.

Pewnie byłoby inaczej, gdyby nie bardzo świeże w tamtym momencie przykłady, że można przejść przez ciążę, a potem wrócić na wysoki poziom sportowy. Belinda mówiła, że obserwowała na przykład Allyson Felix, legendarną amerykańską lekkoatletkę, która po urodzeniu dziecka sięgała po kolejne olimpijskie medale. Sporo mówiła o Serenie Williams, Wiktorii Azarence czy tenisistkach mniej medialnych, jak Stefanie Voegele i Yanina Wickmayer. Z bliska mogła za to oglądać na przykład powroty po ciąży takich zawodniczek jak Tatjana Maria czy Elina Switolina. Obie były matkami i rok po roku docierały do półfinału Wimbledonu. Ta druga ledwie dziewięć miesięcy po porodzie.

Teraz doszła do nich Bencic.

Właściwie jedyna trudna rzecz w czasie ciąży to fakt, że z czasem nie możesz przesadnie się ruszać i uprawiać sportu. Pod koniec czujesz się bardzo ograniczona. Nie mogłam się doczekać momentu, gdy znowu będę mogła biegać czy iść na siłownię. Muszę powiedzieć, że podziwiam każdą kobietę, bo to szalone, jak szybko wszystko się zmienia. Ze stu procent sprawności przed ciążą spadasz wręcz do zera. Potem sporo czasu zajmuje odbudowanie tego, mówią, że skoro jest się w ciąży przez dziewięć miesięcy, to tyle zajmuje po niej powrót do poprzedniego stanu – mówiła Belinda.

Pomagało jej w tym wszystkim również w pewnym sensie WTA, które – nauczone doświadczeniami sprzed kilku lat – wprowadziło programy dla tenisistek, które chcą zostać matkami. Osobom w ciąży zamrażano ranking, by mogły skorzystać z „chronionego” po powrocie w 12 pierwszych turniejach, w jakich wezmą udział – dla Belindy było to 15. miejsce na świecie, a na przykład jeszcze Serena Williams w 2018 roku nie miała tego przywileju. W wielu turniejach od Szlemów do WTA 500 wprowadzono też możliwość pozostawienia dziecka w miejscach przeznaczonych do opieki nad nim. Do tego dochodziło jeszcze kilka udogodnień, choć sama Belinda – jak i wiele innych tenisistek – mówiła, że można i powinno pomyśleć się o kolejnych.

(I faktycznie, w tym sezonie WTA, za sprawą napływu środków z Arabii Saudyjskiej, rozszerzyło „pakiet ciążowy” między innymi o wypłatę środków dla tenisistek w ciąży).

Problemem mogła też być logistyka. Bencic wiele rozmawiała o niej choćby z Rogerem Federerem, który po świecie podróżował ze swoją rodziną, a miał czwórkę dzieci. Na szczęście Bella – córka Belindy – okazała się dzieckiem, które dużo śpi, a partner Szwajcarki – Martin Hromković – jest też jej trenerem przygotowania fizycznego, więc mógł stale pilnować dziecka, jeżdżąc po świecie z Belindą. Często pomagały też na przykład babcie. Najpierw przy okazji treningów Belindy, a potem, gdy ta zaczęła na powrót jeździć na turnieje.

Dziecko urodziła bowiem w kwietniu ubiegłego roku, a do zawodowego tenisa wróciła końcem października.

Na spokojnie, tak jak to miała w zwyczaju – nie forsowała tempa, nie pchała się od razu do imprez rangi WTA 500 czy 1000. Pojechała na te mniejsze, odpowiedniki męskich Challengerów. Chodziło głównie o to, by poczuć rytm, znów odnaleźć się na korcie. W dwóch pierwszych odpadła dość szybko, ale już w Angers – WTA 125 – doszła do finału. Potem był występ w United Cup, Adelajdzie (gdzie pokonała 14. na świecie Annę Kalinską) i w końcu Australian Open.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Belinda Bencic (@belindabencic)

A tam zaczęła od sensacyjnego wręcz zwycięstwa nad Jeleną Ostapenko, po którym dołożyła jeszcze dwie kolejne wygrane. Wyeliminowała ją dopiero Coco Gauff.

Nie sądziłam, że w ogóle zagram w Australian Open – mówiła potem w wywiadzie. – Jestem bardzo pewna tego, że mogę wrócić na swój poziom, a może nawet stać się lepszą tenisistką. […] Wiele się teraz zmieniło. Choćby to, że wcześniej nakładałam na siebie na korcie dużo presji, chciałam wszystko robić perfekcyjnie. Teraz tenis nie jest już całym moim światem. Nie myślę dłużej w ten sposób. To stało się naturalnie, tak się teraz czuję.

Po Australii było nawet lepiej. W Abu Zabi niespodziewanie wygrała cały turniej, pokonując w półfinale trzecią na świecie Jelenę Rybakinę. Później jej wyniki były mieszane. Dobre rezultaty przeplatała porażkami w pierwszych rundach, ale to naturalne, można się było spodziewać, że tak będzie. Wiele turniejów omijała, nie chciała się forsować. Nie zagrała między innymi na Roland Garros, bo w poprzedzającym paryski turniej występie w Rzymie doznała urazu ręki i na treningu przed French Open doszło do jego odnowienia.

Walka o marzenia

Paryskiego szlema ostatecznie więc odpuściła, zamiast tego przygotowała się na trawę. Ukochaną trawę, dodajmy. W przeszłości mówiła o niej przecież tak:

To moja ulubiona nawierzchnia. Czekam cały rok, aż na nią wejdę. Kiedy byłam mała i oglądałam turnieje w telewizji, zawsze marzyłam o przyjeździe na Wimbledon. Trawa odpowiada mojej grze, sposób w jaki odbija się piłka, jest dla niej idealny. […] To śmieszne, bo mówię o niej w ten sposób, ale na Wimbledonie jak na razie nie dotarłam dalej niż do IV rundy, choć często dobrze radziłam sobie w turniejach przed nim. Mam nadzieję, że w tym roku to zmienię. Ale nie myślę o tym za dużo.

W Bad Homburg jej nie poszło, odpadła w pierwszym meczu. Ale na Wimbledonie się odnalazła. W pierwszej rundzie wygrała z Alycią Parks. W drugiej – w trzech setach – pokonała Elsę Jacquemot, czyli pogromczynię Magdy Linette. Potem przyszedł niesamowity bój z Elisabettą Cocciaretto, która wyeliminowała w pierwszej rundzie Jessicę Pegulę. Bencic wygrała 6:4, 3:6, 7:6 (7). A wreszcie uległy jej też dwie Rosjanki – Jekatierina Aleksandrowa oraz Mirra Andriejewa.

W czterech setach, które z nimi rozegrała, trzy wygrała po tie-breakach. W kluczowych momenatch była znakomita, utrzymywała nerwy na wodzy. I choć mecz z Mirrą kończyła kulejąc, to zdołała go zamknąć.

Teraz czas na jej starcie z Igą Świątek. Po dwóch latach od ostatniego, w tym samym miejscu, tylko dwie rundy dalej. Dla obu to życiowy sukces na tych kortach. Obie sporo przeszły przez te dwa lata – Iga zaliczyła największy kryzys w karierze, od ponad roku nie zdobyła trofeum, a Belinda była w ciąży, urodziła dziecko, wróciła i… to trofeum w tym sezonie ma. Ale nigdy nie grała jeszcze w wielkoszlemowym finale, a w ostatnich latach oglądała, jak rywalki, które pokonywała na drodze do wielkoszlemowego złota – Jelena Rybakina i Marketa Vondrousova – wygrywały Wimbledon.

Może więc teraz czas na nią? Jej mecz z Igą będzie starciem dwóch tenisistek z marzeniami. Ale spełnione zostanie tylko jedno z nich.

Kort rozstrzygnie które.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

13 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama