Dwa lata temu w Tokio zdobyła swój najważniejszy tytuł – olimpijskie złoto. To był moment jej triumfu, potwierdzenia talentu i potencjału, jaki widziano w niej od najmłodszych lat. Dla wielu była następczynią Martiny Hingis, trenowała ją zresztą matka starszej rodaczki. Jednak kariera Belindy Bencić w dużej mierze naznaczona jest przez kontuzje. Gdyby nie one, być może już byłaby mistrzynią wielkoszlemową, bo wygrywać potrafi z najlepszymi na świecie. Igę Świątek też już w przeszłości pokonała. Czy może to zrobić ponownie?
Spis treści
Złoto
W Tokio Belinda rozgrywała turniej życia. Zaczęła od zwycięstwa nad Jessicą Pegulą, potem pokonała Misaki Doi, reprezentantkę gospodarzy. Od III rundy miały się jednak zacząć schody, czekała tam na nią bowiem Barbora Krejcikova, mistrzyni Roland Garros sprzed kilku miesięcy. I faktycznie, Belinda przegrała pierwszego seta 1:6, jednak zdołała odwrócić sytuację i wygrać dwa kolejne. To dało jej ćwierćfinał.
W nim – również po trzysetówce – pokonała Anastasiję Pawluczenkową, finalistkę wspomnianego Roland Garros. W półfinale czekał na nią mecz z Jeleną Rybakiną, już rozstawioną, ale wtedy jeszcze nie należącą do ścisłej światowej czołówki. Szwajcarka wygrała po znakomitym spotkaniu – 7:6, 4:6, 6:3. Była w finale igrzysk olimpijskich. Miała pewny medal, spełniała marzenia.
Jej finał z Marketą Vondrousovą, był w pewnym sensie spotkaniem dwóch zawodniczek po przejściach. Obie już jako nastolatki należały do światowej czołówki, obie miały za sobą sporo kontuzji, obie walczyły o największy sukces w karierze (choć Czeszka była już w finale wielkoszlemowym – Roland Garros 2019). Ale wygrać mogła tylko jedna. Padło na Belindę, po jej czwartej z rzędu trzysetówce w turnieju.
Mecz zamknęła serwisem, przy drugiej piłce meczowej. Miała złoto.
– Dla mnie to nie jakiś tam turniej. To są pieprzone igrzyska olimpijskie. Przepraszam za mój język, ale moim zdaniem to największa impreza dla sportowca. Nie mogę uwierzyć, że mam dwa medale [doszła też do finału debla, rozgrywanego już po singlu, tam ostatecznie zdobyła srebro – przyp. red.], a jeden z nich to złoto. Jeszcze w to wszystko nie wierzę, nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Nie sądziłam, że to możliwe. Nie mogę uwierzyć, że się udało – mówiła na świeżo po wywalczeniu medalu.
Już po czasie twierdziła, że gdyby teraz miała zakończyć karierę, wciąż byłaby szczęśliwa. Bo takiego sukcesu nikt jej nie odbierze. Zapisała się w historii – tenisa, igrzysk olimpijskich i Szwajcarii. Wcześniej złoto dla jej kraju zdobywali w tenisie Marc Rosset (w Barcelonie 1992) i Roger Federer wspólnie ze Stanem Wawrinką (Pekin 2008). Teraz dołożyła się ona.
– Oglądałam igrzyska jako dziecko. Zawsze mówiłam, że to najważniejszy turniej. Ten medal znaczy dla mnie wszystko. Dużo dla niego poświęciłam, cała moja rodzina to zrobiła. To 22 lata pracy. Daje mi to wielką satysfakcję. Teraz niczego nie muszę już nikomu udowadniać, spełniłam swoje marzenia – opowiadała kilka miesięcy później.
CZYTAJ TEŻ: MARC ROSSET I JEGO OLIMPIJSKIE ZŁOTO
Wciąż ma jednak wiele innych marzeń, zresztą typowych dla tenisistek. To największe?
– Chcę wygrać turniej wielkoszlemowy. Na razie idzie to średnio, ale wiem, że w końcu mi się uda. Dlaczego to tak ważne mimo złota olimpijskiego? Bo zawsze chce się więcej. Wielki Szlem ma mnóstwo prestiżu. Wygranie któregoś to moja największa motywacja, by nadal grać – mówiła. Gdy patrzy się na jej najlepsze mecze, można uwierzyć, że kiedyś jej się uda. Jej kariera zaczęła się zresztą przez szwajcarski triumf wielkoszlemowy.
W ślady Martiny
Rodzice Belindy Bencic wyjechali z ówczesnej Czechosłowacji lata przed jej narodzinami. Matka, Dana, grała w piłkę ręczną i zajmowała się domem. Ojciec, Ivan, wychowywał się już tak naprawdę w Szwajcarii, a potem sam poszedł w ślady własnego ojca i został zawodowym hokeistą. Grywał w lidze szwajcarskiej, wielkiej kariery nie zrobił, ale zarabiał dość dobre pieniądze. Okazjonalnie grał też w tenisa, polubił ten sport. Również jako kibic, często zerkał na mecze w telewizji.
W 1997 roku – tym samym, w którym urodziła się Belinda – oglądał finał Australian Open z udziałem ledwie 16-letniej Martiny Hingis. Szwajcarka, zresztą również o słowackich korzeniach, ograła w nim Mary Pierce 6:2, 6:2. Ivan uznał wtedy, że chciałby, by jego córka została tenisistką. Kilka lat później odezwał się do Melanie Molitorovej, matki Martiny. Prosił by ta trenowała Belindę.
– To było dziwne, rozmawiać z taką osobistością. Martina była wtedy na szczycie. Dostałem jednak numer Melanie i zadzwoniłem do niej, chciałem, by powiedziała mi, czy powinniśmy dalej trenować, czy może z tego zrezygnować. Nie mogłem podjąć lepszej decyzji – wspominał potem Ivan. Molitorová okazała się bowiem idealną trenerką dla jego córki.
Młoda Szwajcarka od najmłodszych lat biegała z rakietą po korcie. Zdawało się, że miała talent, ale oczywistym jest, że u pięciolatki czasem trudno to ocenić. Melanie coś jednak w niej dostrzegła, może pomogła też wspólna historia, słowackie korzenie u obu rodzin. Początkowo miała tylko doradzać, z dystansu, ale jakiś czas później – w międzyczasie Belinda na pół roku trafiła nawet na Florydę, do akademii Nicka Bollettierego – otworzyła akademię, do której z miejsca przyjęła Bencić.
CZYTAJ TEŻ: NAJLEPSZY TRENER W HISTORII TENISA. NICK BOLLETTIERI I JEGO AKADEMIA
– Była bardzo wymagającą trenerką, ale miała niesamowicie dużo doświadczenia, bo wychowała Martinę na mistrzynię. Uczyłam się wszystkiego, co tylko mi pokazywała. Opowiadała mi o wszystkim, co przeżyła z Martiną, a potem mówiła, czego muszę nauczyć się ja. Myślę, że jeśli chodzi o technikę i taktykę na korcie, ona nauczyła mnie ich właściwie od zera – wspominała Belinda, którą – gdy miała kilkanaście lat – zaczęto porównywać… do Martiny Hingis.
Niby nic dziwnego, skoro za ich tenisowe wychowanie odpowiadała ta sama osoba. Momentami podobieństwa były jednak uderzające. Styl gry Belindy od lat jest podobny. Gdy gra swoje gemy, ustawia sobie wymiany mocnym serwisem. A potem? Potem w sumie jest w stanie zrobić… wszystko (również przy serwisie rywalek, ma świetny return, chwalił go nawet Roger Federer). Najlepiej czuje się atakując, ale niekoniecznie uderza z pełną mocą, raczej szuka inteligentnych rozwiązań, świetnie wykorzystuje geometrię kortu.
Lubi chodzić do siatki i dobrze sobie przy niej radzi. Z głębi kortu nie ma dla niej znaczenia, z której strony ma akurat zagrać piłkę. Zagrania rywalek odgrywa na drugą stronę szybko, najczęściej gdy piłka jeszcze się wznosi. Dysponuje płaskimi uderzeniami, które potrafią sprawić problemy każdej tenisistce. Do meczów jest zwykle świetnie przygotowana taktycznie. Może mogłaby poprawić poruszanie się po korcie, ale w wielu spotkaniach ukrywa ten drobny brak, bo to ona zmusza rywalki do biegania.
Sama Martina Hingis twierdzi, że jeśli chodzi o technikę, to Belinda w dużej mierze gra podobnie do niej.
– Moja mama przykłada do techniki dużą wagę. Belinda ma świetny backhand, podobnie jak ja. Ale ona jest silniejsza, może pracować na korcie na inne sposoby. Ja? Może lepiej się ruszałam, ale tylko odrobinę. Ona jednak dużo częściej zagrywa winnery. Trochę się więc różnimy – mówiła sama Hingis. A co Belinda sądziła o tych porównaniach?
– Nie przeszkadzają mi. Nie sądzę jednak, by to było odpowiednie porównanie, bo ja nie osiągnęłam jeszcze niczego w porównaniu do Martiny – mówiła kilka dobrych lat temu, jeszcze przed olimpijskim złotem. Porównania zgadzają się jednak w jeszcze jednym – tym, że ich talent stał się oczywisty, gdy miały ledwie kilkanaście lat. Choć Belinda czasem wspominała pierwszy mecz w życiu, który… przegrała 0:6, 0:6. Miała wtedy cztery, może pięć lat, a grała przeciwko dziesięciolatce.
I tak to wyglądało właściwie zawsze. Jej ojciec wręcz umyślnie zestawiał ją ze starszymi przeciwniczkami, czując, że może w ten sposób nauczyć córkę radzić sobie z silniejszymi rywalkami. Belinda w końcu zaczęła w takich meczach zdobywać gemy, potem sety, a wreszcie wygrywać całe spotkania. Na turnieje jeździł z nią głównie tata, czasem też mama i młodszy brat. Rodzinę sama Belinda uważa zrseztą za najważniejszą nie tylko w swoim prywatnym, ale i tenisowym życiu – mówi, że o ile Melanie zawdzięcza technikę i taktykę, o tyle rodzicom to, że w ogóle jest tenisistką. Tata w końcu przez lata był jej trenerem, zmieniło się to dopiero w 2019 roku.
Jego zasługą są więc wielkie sukcesy córki z juniorskich lat.
W 2013 roku szesnastoletnia Belinda wygrała bowiem Roland Garros i Wimbledon w rywalizacji dziewcząt. Dwa turnieje na zupełnie różnych nawierzchniach. Jasnym stało się, że w Szwajcarii pojawił się ogromny talent, może faktycznie następczyni Martiny Hingis (która zresztą te sukcesy świętowała razem z rodziną Belindy i dała jej wtedy kilka rad). W kolejnym sezonie Belinda grała już w dużej mierze wśród seniorek. Rok 2014 zaczynała jako 212. zawodniczka w rankingu WTA, skończyła na 58. miejscu. Do US Open weszła bez potrzeby przechodzenia przez kwalifikacje i doszła do ćwierćfinału, choć ledwie rok wcześniej grała tam jeszcze w juniorskim turnieju.
Wszystko zdawało się iść w idealnym kierunku. Do pewnego momentu.
Próg zwalniający
Rok 2015 był dla Belindy przełomowy. I nie chodzi wcale o fakt, że kończyła wtedy 18 lat, a o to, że wygrała wówczas swoje dwa pierwsze turnieje WTA. Najpierw w Eastbourne, na trawie, gdzie w finale pokonała Agnieszkę Radwańską. Po trzysetowym starciu, ale w ostatnim secie zafundowała Polce bajgla – wygrała do zera. Jeszcze większe wrażenie zrobił jednak jej triumf w turnieju rangi (stosując dzisiejsze nazewnictwo) WTA 1000 w Toronto.
Pokonała tam bowiem cztery zawodniczki z najlepszej „10” rankingu WTA. Zaczęła od piątej na świecie Caroline Woźniacki, z którą wygrała 7:5, 7:5 i zanotowała tym samym… trzecie zwycięstwo nad Dunką w tamtym sezonie. Potem była szósta Ana Ivanović (6:4, 6:2) i mecz dla Belindy historyczny – półfinał przeciwko Serenie Williams, liderce rankingu. Po świetnym, pełnym emocji trzysetowym starciu, Szwajcarka wygrała 3:6, 7:5, 6:4.
W finale z kolei zmierzyła się ze światową trójką, Simoną Halep. Obie grały niesamowicie, dwa pierwsze sety kończyły tie-breakami. W trzecim poddało się ciało Rumunki. Simona skreczowała bowiem z powodu urazu przy stanie 3:0 dla Szwajcarki. Belinda zaliczyła wielki, cudowny triumf, po którym wspięła się na 12. miejsce w rankingu WTA. Pod koniec sezonu doszła do jeszcze jednego finału – w Tokio. Tam jednak rewanż wzięła nad nią Radwańska.
Niezależnie od tego, o Belindzie było jednak bardzo głośno. Wszyscy wróżyli jej wielkie rzeczy i było to zupełnie uzasadnione. Los chciał jednak, że kariera Szwajcarski wyhamowała niedługo po tym.
Wszystko przez kontuzje. O ile jeszcze w lutym 2016 roku po raz pierwszy weszła do TOP 10 rankingu, o tyle kilka miesięcy później zaczęła się seria urazów. Najpierw opuściła sezon gry na mączce przez kontuzję pleców. To jednak nie był jeszcze przesadnie poważny uraz. Gdy dokuczać zaczął jej lewy nadgarstek, przez jakiś czas próbowała radzić sobie metodami zastępczymi. Mimo tego jej forma nadal pikowała, w końcu zdecydowała się więc na operację.
A to oznaczało dłuższą przerwę. I spadek w rankingu.
– Bardzo męczyłam się z kontuzjami, ale ostatecznie to wszystko wzmocniło mnie mentalnie. Wcześniej wszystko brałam za pewnik, uważałam, że to normalne, że gram i wygrywam. Teraz patrzę na to inaczej. Jestem szczęśliwa, że mogę grać w tenisa i mam więcej radości z tego, że to robię – mówiła. Paradoksalnie więc, kontuzja pomogła jej złagodzić jedną cechę charakteru, która co prawda od czasu do czasu nadal utrudnia jej życie, ale w znacznie mniejszym stopniu niż przed laty.
Czyli perfekcjonizm.
– Wiem, że samo w sobie to dobre dla sportowca, ale jestem wobec siebie bardzo krytyczna. To powoduje dużo napięcia, bo moje oczekiwania są wysokie i denerwuję się, gdy coś mi nie wyjdzie, mimo zainwestowanego w to czasu i wysiłku. To podejście wymagało zmiany, nadal wymaga. Staram się z nim poradzić, ale czasem wciąż wraca – mówiła przy różnych okazjach. Z kolei niedługo po powrocie z rehabilitacji twierdziła: – Bywa, że jestem dla siebie zbyt szorstka. Porównuję się do swoich najlepszych momentów, a teraz wracam po kontuzjach. To nie fair wobec mnie samej. Muszę pamiętać, że gram i to jest najważniejsze. Nawet jeśli rozgrywam zły mecz, to istotne, że w ogóle go gram.
Faktycznie bowiem, na korcie trochę jej nie było. Po operacji nadgarstek miała w gipsie, nie mogła rywalizować. Wróciła w drugiej połowie 2017 roku i… nie skorzystała z oferowanej jej miejsc w dużych turniejach. Twierdziła, że nie czuje się na nie gotowa, również mentalnie. Zamiast tego pojechała do Sankt Petersburga, na imprezę rangi ITF 100K. Wygrała. A potem zaliczyła jeszcze kilka innych turniejów, kończąc sezon z 28 zwycięstwami w 31 meczach po powrocie na korty.
Pod koniec roku na powrót była w najlepszej setce rankingu. W 2018 roku jednak znów dopadły ją urazy. Nie tak groźne, ale straciła kilka ważnych turniejów. Na dobrą drogę wyszła dopiero w połowie roku, gdy doszła do IV rundy Wimbledonu. Do końca roku grała nieźle, sezon skończyła w najlepszej „40” światowego rankingu.
A potem przyszedł rok 2019.
Gratulacje od Federera
To być może najlepszy sezon w jej karierze. Zaliczyła wtedy 11 zwycięstw nad zawodniczkami z TOP 10 (w tym trzy nad Naomi Osaką, liderką) rankingu. Doszła do półfinału US Open, co do dziś jest najlepszym wynikiem w jej karierze. Przede wszystkim jednak – wygrała dwa turnieje WTA. Zwłaszcza ten pierwszy, w Dubaju (1000), był dla niej niezwykle ważny.
– To było niesamowite doświadczenie. Nagle znów w siebie uwierzyłam. To był kamień milowy dla mojej kariery. Łatwiej jest podejść do reszty sezonu, gdy odniesie się taki sukces i pokona rywalki, z którymi wcześniej nie było się w stanie wygrywać. Wciąż w to nie wierzę. Po dwóch wygranych meczach mówiłam sobie, że to świetny turniej w moim wykonaniu. Cała reszta to bonus. Niesamowite, że udało mi się go wygrać – mówiła.
Sukcesu gratulował jej wówczas Roger Federer, który przyleciał do Dubaju na swój turniej i oglądał mecze rodaczki (Bencic zresztą mówiła, że dużo pewności siebie dała jej wygrana w Pucharze Hopmana na początku sezonu, gdy grała w parze właśnie z Rogerem). Dla Belindy nie był to jednak ostatni wielki moment w tamtym sezonie. Na koniec 2019 roku po raz pierwszy weszła bowiem do WTA Finals, turnieju dla ośmiu najlepszych zawodniczek danego roku.
– Dla mnie to najważniejsze, co osiągnęłam w tym sezonie. Pokazuje, że przez cały rok grałam świetnie i byłam regularna. Na początku roku powiedziałam sobie, że muszę wygrywać pierwsze mecze w każdym turnieju. A co będzie potem, to już inna sprawa. Takie było moje podejście – mówiła.
Wygrywać pierwsze (i nie tylko) mecze udawało jej się wówczas często. W końcu była wolna od kontuzji, nie musiała się martwić o zdrowie. I grała na wysokim poziomie, potwierdzając to, co mówiono już kilka lat wcześniej – że będzie walczyć o trofea. I pewnie rok później też by to zrobiła, ale przyszła pandemia. Zastopowała rozgrywki, a wraz z nimi momentum Belindy.
W 2020 roku sukcesów Szwajcarki nie było. Rok później zaliczyła dwa finały imprez WTA i jeden, najważniejszy na igrzyskach. Wygrała tylko ten ostatni, ale wystarczył jej za kilka innych. 2022 to z kolei triumf w Charleston i finał w Berlinie.
Belinda cały czas była więc w czołówce, ale tej szerokiej. Jak jednak mówiła – wierzy, że w końcu zrobi kolejny krok, wygra Szlema i zostanie jedną z najlepszych zawodniczek na świecie. Czy dokona tego na Wimbledonie?
Ukochana trawa i nadzieja na sukces
W tym roku Belinda Bencic grała świetnie na początku sezonu. W styczniu wygrała turniej w Adelajdzie, w lutym w Abu Zabi. Nie udało jej się osiągnąć wielkiego wyniku w Melbourne, choć przed startem turnieju była przez ekspertów typowana jako jedna z kandydatek do finału. Nic dziwnego, bo grała w tamtym okresie znakomity tenis. Z dziesięciu pierwszych meczów przegrała tylko jeden – z… Igą Świątek w United Cup.
Traf chciał jednak, że losowanie Australian Open nie ułożyło się po jej myśli. Już w IV rundzie trafiła na Arynę Sabalenkę. A z Białorusinką nikt nie miał wówczas szans. Belinda więc przegrała, ale potem nadal prezentowała dobrą formę. Wygrana we wspomnianym Abu Zabi czy ćwierćfinał w Dosze (miała w nim zagrać z Igą Świątek, ale wycofała się z powodu zmęczenia po wyczerpującym meczu z Wiktorią Azarenką) to były zadowalające rezultaty. Gorzej poszło jej Dubaju (1/8 finału), Indian Wells (porażka w pierwszym meczu) i Miami (przegrała swój drugi mecz), ale już w Charleston doszła do finału, gdzie lepsza okazała się dopiero Ons Jabeur.
A potem odezwały się stare problemy – Szwajcarkę dopadł uraz. Tym razem biodra, musiała odpuścić dwa duże turnieje – w Madrycie i Rzymie. – Z tym problemem mierzę się od jakiegoś czasu, doskwierał mi w trakcie turniejów w USA. Potrzebuję przerwy, by wrócić gotową w stu procentach na Roland Garros – pisała Belinda na Instagramie. Uraz faktycznie zaleczyła, ale z przygotowaniem wyszło jej średnio. W Paryżu niespodziewanie przegrała w I rundzie.
Uznała, że potrzebuje jeszcze nieco przerwy i – co dla niej nowością – nie wzięła udział w turniejach na trawie przed Wimbledonem. A trawę szczerze kocha.
– To moja ulubiona nawierzchnia. Czekam cały rok, aż na nią wejdę. Kiedy byłam mała i oglądałam turnieje w telewizji, zawsze marzyłam o przyjeździe na Wimbledon. Trawa odpowiada mojej grze, sposób w jaki odbija się piłka, jest dla niej idealny. […] To śmieszne, bo mówię o niej w ten sposób, ale na Wimbledonie jak na razie nie dotarłam dalej niż do IV rundy, choć często dobrze radziłam sobie w turniejach przed nim. Mam nadzieję, że w tym roku to zmienię. Ale nie myślę o tym za dużo – mówiła.
Faktycznie, IV runda to w Londynie jej najlepsze osiągnięcie. Już je więc powtórzyła, choć chciałaby więcej. By osiągnąć sukces zmieniła trenera, po raz drugi w ciągu roku. Pod koniec poprzedniego sezonu zaczęła współpracę z Dmitrijem Tursunowem, który w przeszłości do sukcesów prowadził Arynę Sabalenkę czy Anett Kontaveit. Z Belindą też mu wyszło, to z nim w boksie wygrała dwa turnieje na początku tego roku, twierdziła też, że poprawił jej poruszanie się po korcie i inne drobiazgi, ale takie, które dały efekty.
Rozstali się wiosną, Belinda zatrudniła wtedy Mateja Lipaka. Efekty ich współpracy na razie są… żadne. Przez urazy Wimbledon jest bowiem ich drugim wspólnym turniejem. Dopiero w najbliższych dniach, a może tygodniach czy miesiącach przekonamy się więc, co nowy trener zmienił w grze Belindy. I czy ta będzie w stanie pokonać z nim u boku Igę Świątek.
CZYTAJ TEŻ: NAJWIĘKSZE SENSACJE WIMBLEDONU. HUBERT, WEŹ Z NICH PRZYKŁAD!
Bilans meczów z Polką Bencic ma negatywny (1:2). Ale już raz w turnieju wielkoszlemowym Igę pokonała – niespełna dwa lata temu na US Open. To też była czwarta runda, Belinda wygrała 7:6, 6:3. Nie skorzystała jednak z tego triumfu, bo w ćwierćfinale trafiła na rozgrywającą turniej życia Emmę Raducanu. Teraz obie znów zmierzą się w tej fazie turnieju wielkoszlemowego, na ukochanej przez Szwajcarkę nawierzchni, a równocześnie tej, o której Iga Świątek mówi, że wciąż jej się uczy.
– Grałyśmy już w tym roku w United Cup, to był świetny mecz. Iga jest najlepszą zawodniczką na świecie, wygrywa mnóstwo spotkań. Jest bardzo regularna. Ale jestem gotowa na wyzwanie. Cieszę się, że z nią zagram. Myślę, że zawsze gram dobrze przeciwko najlepszym zawodniczkom – mówiła Belinda po swoim meczu III rundy, w którym pokonała, zresztą dość łatwo, Magdę Linette.
Faworytką jej spotkania z kolejną z Polek, będzie Iga. Jednak Belinda ma w swoim repertuarze zagrań atuty, którymi może sprawić Świątek wielkie problemy. Mocny serwis, świetny forehand, umiejętność gry przy siatce i naturalna ciągota do przejmowania inicjatywy i atakowania rywalki. Polka musi się mieć na baczności. Bencic z pewnością da z siebie wszystko i zagra zgodnie ze swoim standardowym podejściem – jakby już była martwa. Co to znaczy, sama kiedyś tłumaczyła:
– Martwi nie walczą o przetrwanie. Nie walczą też o to, by nie przegrać, bo nie mają nic do przegrania. Gdy nie masz nic do przegrania, walczysz o zwycięstwo. Grasz by wygrać, nie by nie przegrać. To mała, ale bardzo znacząca różnica.
Dziś na kort wyjdą jednak dwie tenisistki walczące o to, by wygrać. Udać może się to tylko jednej z nich.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix