Każde pokolenie kibiców reprezentacji jest przyzwyczajone do męczarni w najbardziej egzotycznych zakątkach kontynentu. Ale najtrudniejsze zwykle jest wejście w mecz. Przełamanie obrony rywala. Strzelenie pierwszego, a potem drugiego gola. Jeśli to już jakoś się uda, będzie z górki. Najdziwniejsze nie jest więc samo to, że Polska przegrała z Mołdawią, lecz to, że może ją mentalnie powalić nawet najdrobniejszy podmuch.
Gdyby komuś choć trochę obeznanemu z polską piłką powiedzieć, że reprezentacja przegra z Mołdawią, tak naprawdę nie byłby wielce zdziwiony, nawet jeśli teoretycznie to wielka sensacja. Każdy zdążył się przyzwyczaić, żeby drużynie pod tym szyldem nie ufać, bo zawsze jest zdolna do wywinięcia jakiegoś nieprzyjemnego numeru. Wyjazdy w egzotyczne zakątki kontynentu kibicom polskiej piłki raczej kojarzą się więc z ryzykiem kompromitacji niż z łatwą, lekką i przyjemną wycieczką turystyczną. Każde pokolenie kibiców ma jakieś tego typu bolesne wspomnienie. Niepowodzenie, zwłaszcza wyjazdowe, z rywalem, którego nazwa nie budzi strachu, zawsze jest przez polskiego kibica jakoś wkalkulowane. Nawet jeśli udaje wielce zaskoczonego.
NAJTRUDNIEJSZE POSZŁO ŁATWO
Najdziwniejszy w porażce w Kiszyniowie nie jest więc sam wynik, wszak od czasów Waldemara Fornalika wiemy, że można tam stracić punkty, nawet mając Roberta Lewandowskiego w składzie, ale sposób, w jaki do niego doszło. Modelowy scenariusz niespodziewanego niepowodzenia kadry zakłada nieumiejętność poradzenia sobie z dobrze zorganizowaną obroną rywali, zagrzebywanie się w kolejnych nieudanych atakach pozycyjnych, nadzianie się na kontratak we wczesnej fazie meczu, czy nieupilnowanie przeciwnika przy stałym fragmencie gry, które sprawia, że trzeba od samego początku gonić wynik. Żadna z tych rzeczy Polski w Kiszyniowie nie spotkała. A przynajmniej nie od razu. Szokuje, że można zakończyć mecz tak źle, jeśli zaczęło się go tak dobrze i od razu zrobiło się to, co zwykle jest najtrudniejsze.
SKŁAD NA OFENSYWNE GRANIE
Polacy zabrali się we wtorkowy wieczór do sprawy tak, jakby za wszelką cenę chcieli zadać kłam głośnym słowom Wojciecha Szczęsnego o cierpieniu na boisku jako DNA naszej piłki. Fernando Santos zestawił jedenastkę tak, jakby wiedział, że nie ma się czego bać, bo jedyne, co może pójść nie tak, to problem z przełamaniem mołdawskiej defensywy, który przytrafił się w marcu Czechom. Zmieścił w niej więc dwóch napastników, dwóch ofensywnych pomocników, dwóch zorientowanych na atakowanie wahadłowych, czyli łącznie ponad pół drużyny nastawionej głównie na atakowanie. A do tego jeszcze bocznych stoperów Jakuba Kiwora i Tomasza Kędziorę, którzy grali bardzo wysoko i aktywnie włączali się do budowania akcji. Wszystko było ustawione pod to, by tym razem gra w ataku pozycyjnym nie była jałowa.
45 MINUT BEZ ZARZUTU
I choć trudno mówić o masowym stwarzaniu sytuacji, pierwsza połowa została przez Polaków rozegrana niemal idealnie. Jeden z pierwszych zrywów Nicoli Zalewskiego lewym skrzydłem przyniósł rzut rożny, po którym udało się trafić do siatki (drugi raz w czerwcowych meczach). Goście nie ustawali w atakach. Dobrze między liniami pokazywał się do gry Arkadiusz Milik, dobrze wprowadzał piłkę do gry Kędziora, czasem udawało mu się nawet zagrać piłkę przeszywającą formację rywala, co w końcu przyniosło i drugiego gola. Nie było w nim przypadku. Chwilę wcześniej ten sam tercet przeprowadził niemal identyczną akcję, tylko wtedy Lewandowski nie trafił w bramkę. W samej końcówce pierwszej połowy miał jeszcze sytuację na 3:0. Gdyby trafił, rozmawiano by dziś pewnie w Polsce, o tym, w jak dobrą stronę kadra idzie pod wodzą doświadczonego selekcjonera. Wprawdzie zaczęła od dotkliwego lania w Pradze, ale natychmiast pokazała reakcję, ogrywając Albanię, osiągnęła bardzo dobry wynik z Niemcami i jeszcze zdominowała Mołdawię. Nie trafił jednak. A w piłce, nawet przy dużej różnicy umiejętności technicznych, gdy rywala można dobić, trzeba to zrobić. Bo takie pozornie nieistotne momenty zyskują potem na znaczeniu.
RZADKA DOMINACJA
Pamięta się je jednak po meczu, dopiero gdy coś pójdzie nie tak. W przerwie trudno było spodziewać się, że tamta niewykorzystana sytuacja będzie miała jakiekolwiek znaczenie. Polacy rozegrali te 45 minut modelowo. W strzałach prowadzili 10:0, posiadanie piłki przekraczało 70%, Szczęsny nie był przez nikogo niepokojony, akcje rywali były duszone w zarodku. Można było się zastanawiać, kiedy ostatnio Polska do takiego stopnia zdominowała jakiegokolwiek rywala. Kiedy przytrafiło jej się poprzednie wyjazdowe zwycięstwo, w którym tak klarownie wywiązałaby się z roli faworyta. Znając już końcowy wynik, można pomyśleć, że ta pierwsza połowa poszła Polakom zbyt łatwo. Nie spodziewali się, że ze strony takiego rywala może ich jeszcze spotkać coś złego.
WIELOPOZIOMOWY BŁĄD ZIELIŃSKIEGO
Piotr Zieliński kajał się po meczu, że wszystko przez niego. Że to jego strata obudziła gospodarzy. I faktycznie, to on wypuścił dżina z butelki. A gdy w futbolu to się zrobi, bardzo trudno wsadzić go tam z powrotem. Strata była fatalna pod wieloma względami. Po pierwsze, w tenisie można by ją zaliczyć jako niewymuszony błąd. To nie było wpadnięcie w jakąś przemyślaną pułapkę pressingową i osaczenie przez czterech rywali odcinających wszystkie drogi podania. To było zwyczajne zgubienie piłki na rzecz przeciwnika. Akurat na własnej połowie. Akurat w momencie, gdy większość zespołu była ustawiona z przodu, chcąc rozgrywać atak. Straty w takiej fazie gry zwykle odsłaniają miękkie podbrzusze każdej drużyny. W szerszym kontekście ta strata była też fatalna o tyle, że zaraz na początku drugiej połowy dała gospodarzom wiarę, że jest jeszcze o co walczyć. Pobudziła trybuny. A naszych graczy kompletnie wytrąciła z dobrej i w miarę płynnej gry sprzed przerwy.
ZESPÓŁ NA DOBRĄ POGODĘ
Nie ma co jednak przypisywać Zielińskiemu więcej winy, niż mu się należy. Jakkolwiek zagranie było fatalne, wciąż był to tylko jeden moment, jeden stracony gol. Klasowemu zespołowi, nawet jeśli się taki przydarzy, nie wywraca to do góry nogami całego planu na mecz. Polska nie jest jednak klasowym zespołem, a takim na dobrą pogodę. Dopóki wszystko idzie w porządku, jeszcze jakoś sobie radzi. Gdy napotyka w trakcie meczu na trudności, brakuje jej na boisku rozwiązań, sposobów, by wrócić do gry. Zamiast natychmiastowego schłodzenia atmosfery, ukarania entuzjazmu gospodarzy, wkradła się panika. Bardzo szczęśliwie nie został uznany wyrównujący gol po naprawdę miękkim faulu. Po trzech znakomitych sytuacjach, które Polacy stworzyli w samym tylko ostatnim kwadransie pierwszej połowy, nie było już śladu. W drugiej połowie przeprowadzili ledwie jedną taką składną akcję, której jednak nonszalancko nie wykorzystali. Gol na 3:1 po wbiegnięciu Jakuba Kamińskiego w pole karne też pewnie zamknąłby sprawę. Ale nie padł.
ZAKŁAD BEZ RYZYKA 100% DO 300 ZŁOTYCH W FUKSIARZU
NONSZALANCKIE PODEJŚCIE
Można było zbyt często odnieść wrażenie, że to nie była gra do końca na poważnie. Że brakowało elementarnej koncentracji: by bezwzględnie wykończyć nadarzającą się okazję, bez myślenia, że za kilka minut i tak będzie następna. By odpowiedzialnie nie tracić piłek w niebezpiecznych strefach. By pobrudzić sobie ręce grą defensywną, wejściem w pojedynek, wykonaniem wślizgu. Ofensywny skład Santosa okazał się bronią obosieczną – pomógł drużynie rozegrać bardzo dobrą pierwszą połowę, ale gdy mecz zaczął się wymykać spod kontroli, za mało było w niej zawodników zdolnych wstawić kij w szprychy rywalom. A gdy już nawet pojawili się na boisku, nie potrafili zmienić dynamiki meczu. Drugiego gola Polacy stracili w bardzo podobny sposób do pierwszego, tyle że tym razem po stracie Tomasza Kędziory. Przy trzecim zaś za głównego winowajcę trzeba uznać Szczęsnego, który pospieszył się z dalekim wyjściem z bramki. Właściwie od gola na 1:2, nieszczęście zaczęło wisieć w powietrzu, bo Polacy ze zwieszonymi głowami tylko snuli się po boisku.
POCHOWANI ZA PARTNERAMI
Nie było w tej trudnej fazie gry widać na boisku nikogo, kto objawiłby się jako lider. Nawet nie ten krzyczący, czyli pobudzający innych. Ale ten, kto pokazałby się do gry, powiedział innym, że jest gotowy. Kompletnie zniknął Lewandowski, który przestał nawet utrzymywać się przy piłce, spokoju do rozegrania nie wprowadzał Zieliński. Współpraca napastników, tak dobra przed przerwą, zanikła. Nie było już jak w pierwszej połowie, szarpnięć skrzydłem Zalewskiego. Gdy tylko na boisku pojawiły się problemy, Polacy pochowali się za plecami partnerów. I rozpoczęli czekanie na wyrok. Santos mówił na konferencji prasowej, że nie potrafi wytłumaczyć drugiej połowy inaczej niż brakiem koncentracji. Bo też nie ma chyba innego wytłumaczenia, by drużyna grająca do tego stopnia lepiej i mająca do tego stopnia lepszych piłkarzy, rozegrała tak katastrofalną drugą połowę. Jan Bednarek stwierdził, że zespół myślał, że jeszcze 45 minut i pojedzie na wakacje. Niestety, granie w trybie oszczędzania energii to jedna z najtrudniejszych sztuk, jakie są w futbolu i posiadły ją naprawdę nieliczne zespoły. Większość, gdy odpuszcza nawet o kilka procent, prosi się o tarapaty.
POLSKA Z NIKIM NIE WYGRA SAMYMI UMIEJĘTNOŚCIAMI
Polacy w takie wpadli. W najłatwiejszej grupie eliminacyjnej w historii, po trzech meczach nie mają już marginesu błędu. Muszą wygrać cztery najbliższe starcia z Wyspami Owczymi (dwa), Mołdawią i Albanią. Nawet jeśli brzmi to, jak obowiązek, a nie żadne trudne wyzwanie, sami już najlepiej wiedzą, że do każdego wyzwania muszą podchodzić jak do bardzo trudnego, bo inaczej im się nie uda. W tym sensie w zasadniczo szkodliwych słowach Szczęsnego sprzed meczu jest ziarno prawdy: polski piłkarz nigdy nie powinien uwierzyć, że jest na tyle dobry, by z kimkolwiek wygrać samymi umiejętnościami, przewagą techniczną. Po każdym meczu musi mieć brudną i mokrą koszulkę. Inaczej jest w stanie przegrać z każdym.
JAK KAZACHSTAN ZA NAWAŁKI
Nie ma co po tym spotkaniu wyrzucać do kosza wszystkiego: zwalniać trenera, skreślać połowę drużyny, przywracać Kamila Glika, Grzegorza Krychowiaka czy Władysława Żmudę, ani stwierdzać, że każdy mecz, w którym Polska spróbuje zagrać trochę odważniej niż jedenastoma zawodnikami w polu karnym, zawsze musi się obrócić w katastrofę. Ale dla piłkarzy i trenera powinna to być bardzo bolesna lekcja elementarnych zasad podejścia do meczu, pokory, szacunku do przeciwnika, nawet jeśli ma stadion gdzieś w środku osiedla i organizuje konferencję prasową w salce gimnastycznej. W koszulkach klubowych kilku z nich to panowie piłkarze. W reprezentacyjnej jednak nie mają żadnej podstawy, by mieć nad kimkolwiek poczucie wyższości. Ten mecz to takie 2:2 z Kazachstanem tuż po ćwierćfinale mistrzostw Europy. Drużyna Adama Nawałki przyjęła tamto ostrzeżenie na początku eliminacji i wygrała osiem z kolejnych dziewięciu meczów o punkty. I tego samego należy oczekiwać od obecnej, przyjmując z pokorą, że Kiszyniów jako wspomnienie hańby zostanie na zawsze z kolejnym pokoleniem kibiców.
Czytaj więcej o meczu z Mołdawią:
Fot. FotoPyk