Czy triumfator Ligi Mistrzów z automatu zasługuje na status najlepszej drużyny w Europie? Teoretycznie tak, w końcu mówimy o najważniejszych, najtrudniejszych i najbardziej prestiżowych rozgrywkach Starego Kontynentu. Ale kilka razy mieliśmy już do czynienia z sytuacją, gdy końcowy sukces w Champions League odnosił zespół, po którym mało kto się tego spodziewał, bo i mało kto widział akurat wtedy w tej drużynie kandydata do statusu najlepszego europejskiego klubu. Przypominamy trzy takie przypadki finałowych sensacji, niejako ku pokrzepieniu serc kibiców Interu Mediolan. Wprawdzie to Manchester City przystąpi do jutrzejszego spotkania z pozycji murowanego faworyta, ale faworyci – nawet ci murowani – nie zawsze stają w finale Ligi Mistrzów na wysokości zadania.
Komu zatem udało się zaskoczyć wyżej notowanego oponenta w decydującym starciu i zgarnąć Puchar Mistrzów w najmniej spodziewanym momencie?
REAL MADRYT (sezon 1997/98)
Dziś Real Madryt powszechnie kojarzony jest jako klub wyspecjalizowany w wygrywaniu europejskich rozgrywek. I trudno się temu dziwić – od 2014 roku ekipa „Królewskich” zatriumfowała w Champions League aż pięciokrotnie. Mnóstwo naprawdę potężnych drużyn o wielkich tradycjach w całej swej historii nie odniosło tak wielu sukcesów na arenie międzynarodowej. Ale trzeba również pamiętać, że przez długie lata madrytczycy uchodzili za drużynę straszliwie niespełnioną na europejskiej arenie. Zaczęli oczywiście piorunująco, od pięciu tytułów w pierwszych pięciu edycjach Pucharu Europy. Potem dorzucili jeszcze do kolekcji wygrany finał w sezonie 1965/66 i… nastąpiła trwająca kilka ładnych dekad przerwa. Okres upokarzającej niemocy, którego nie mogły osłodzić ani sukcesy na krajowym podwórku, ani zdobyte Puchary UEFA. Presja związana z powrotem na europejski tron stała się nieznośna zwłaszcza w drugiej połowie lat 80.
Od 1986 do 1990 roku Real pięć razy z rzędu zgarnął mistrzostwo Hiszpanii, lecz ani razu nie udało mu się wywalczyć Pucharu Europy. Trzykrotnie „Królewscy” polegli na etapie półfinału. – Najlepszą drużynę stworzyliśmy w sezonie 1987/88. Dysponowaliśmy ogromną siłą. Myślę, że można powiedzieć iż graliśmy najpiękniejszą i najlepszą piłkę na świecie – wspominał Leo Beenhakker, były trener Realu, w rozmowie z „Dziennikiem”. – Wszystko szło dobrze, aż do czasu półfinału z PSV Eindhoven. Ten dwumecz to zdecydowanie największa klęska w mojej karierze. Zawaliliśmy pierwsze spotkanie w Madrycie, gdzie zremisowaliśmy 1:1. W rewanżu w Eindhoven stłamsiliśmy rywali, nie schodziliśmy z ich połowy. Graliśmy fantastyczny mecz. Butragueno obijał słupki i poprzeczki, a Sanchezowi nie wychodziło nawet to jego słynne uderzenie nożycami. Tamtego wieczoru nie przegraliśmy z PSV, ale z ich bramkarzem. Hans van Bruekelen dokonywał cudów. Bronił w tak niewiarygodnych sytuacjach… Naprawdę uwierzyłem, że na jego bramce siedzi anioł. To była nasza klęska.
„Rolnicy” na tronie w potrójnej koronie. Złoty rok holenderskiego futbolu
– W szatni nikt nic nie mówił – dodał Holender – Nigdy nie zapomnę, jak bardzo chłopakom zależało na wygraniu tego cholernego meczu. Dwa tygodnie później obroniliśmy tytuł ligowy, ale żaden z piłkarzy nie miał zamiaru świętować. Po wręczeniu medali wszyscy – bez nawet jednego uśmiechu – zbiegli do szatni. Tak to przeżywali. Ja zresztą też. To wciąż we mnie siedzi. Niestety, czasem nie dostajesz tego na co zasłużyłeś. Piłka nożna po prostu bywa niesprawiedliwa.
Opowieść Beenhakkera dość dobrze oddaje nastroje, jakie panowały wówczas na Estadio Santiago Bernabeu. Ciśnienie związane z marzeniem o odzyskaniu Pucharu Mistrzów sięgało zenitu. A jak gdyby tego wszystkiego było mało, w międzyczasie prawdziwą maszynę do wygrywania skonstruował na Camp Nou rodak Beenhakkera – Johan Cruyff. Dowodzona przez niego Barcelona najpierw zdominowała Real w Hiszpanii, a potem sama zatriumfowała w Pucharze Europy w sezonie 1991/92, grając w ten sposób na nosie odwiecznym rywalom i zyskując przydomek „Dream Teamu”. Zdesperowani „Królewscy” wpadli w potężny dołek – zmieniali się trenerzy, jedne gwiazdy trafiały do klubu, a inne z niego odchodziły, ale efekt był, summa summarum, podobnie rozczarowujący.
W sezonie 1995/96 Real zajął zaledwie szóste miejsce w lidze. Dziś wpadkę tego kalibru trudno sobie nawet wyobrazić.
Wydawało się, że rok później nastąpił długo wyczekiwany przełom. Do Madrytu trafił bowiem jeden z najwybitniejszych szkoleniowców świata, Fabio Capello. Włoch, będący świeżo po wielkich sukcesach odniesionych z Milanem, z miejsca powiódł Real do mistrzostwa kraju. Problem w tym, że defensywna taktyka preferowana przez Capello nie przypadła do gustu sympatykom Los Blancos. Trener nie potrafił się również dogadać z prezesem Lorenzo Sanzem. Jak nietrudno się domyślić, w takich okolicznościach osiągnięcie stabilizacji było niemożliwe. Capello opuścił Hiszpanię, a jego miejsce na ławce trenerskiej zajął Jupp Heyneckes. Z niemieckim szkoleniowcem u steru Real wyraźnie spuścił z tonu – właściwie już zimą 1998 roku było jasne, że „Królewscy” nie obronią mistrzowskiego tytułu. Barcelona powróciła na najwyższy stopień podium, a na finiszu ligowej kampanii madrytczycy osunęli się na czwartą lokatę w tabeli. Kolejne rozczarowanie.
Jak na ironię, właśnie ta ekipa przełamała niemoc Realu w Europie.
20 maja 1998 roku „Królewscy” niespodziewanie wygrali w finale Ligi Mistrzów z faworyzowanym Juventusem. Dla „Starej Damy” był to zresztą trzeci występ w finale Champions League z rzędu. Zinedine Zidane i spółka musieli jednak uznać wyższość Realu, któremu skromne, jednobramkowe zwycięstwo zapewniło trafienie Predraga Mijatovicia. Czego nie udało się zatem osiągnąć rewelacyjnej drużynie Beenhakkera, tego dokonała chwiejna i niepewna ekipa Heynckesa. – To była wyjątkowa chwila – opowiadał Manolo Sanchis, wieloletni kapitan Los Blancos. – Do końca zostało jakieś 25 minut spotkania. Spojrzeliśmy wtedy po sobie. My, obrońcy. Nasz bramkarz, Bodo Illgner. I Fernando Redondo. To było spojrzenie, które mówiło: „Ten mecz jest już skończony”. Kibice, którzy śledzili spotkanie w telewizji opowiadali mi, że końcówka trwała dla nich wieczność. Nam minęła w mgnieniu oka.
Co ciekawe, wytęskniony sukces nie uchronił Heynckesa przed… utratą stanowiska.
Nawet szefostwo Realu uznało wygraną w Lidze Mistrzów raczej za dzieło przypadku i efekt nie do końca wytłumaczalnego, pomyślnego zbiegu okoliczności. Niemniej, to właśnie Niemiec wykonał z „Królewskimi” pierwszy krok do ich późniejszej wielkości. Oczywiście po 1998 roku Real miewał w Champions League lepsze i gorsze okresy, ale poniżej pewnego poziomu już nigdy nie spadł. – Przestaliśmy być pośmiewiskiem w Europie – wspominał Lorenzo Sanz.
SPRAWDŹ OFERTĘ FUKSIARZA NA FINAŁ LIGI MISTRZÓW – DO 500 ZŁ BEZ RYZYKA!
LIVERPOOL FC (sezon 2004/05)
Lata 70. i 80. w wykonaniu Liverpoolu to była po prostu bajka. Seryjnie sukcesy w kraju, triumfy w europejskich pucharach… The Reds w pełni zasługiwali wówczas na status najlepszego klubu na planecie. No ale wszystko co dobre kiedy się kończy. Tragedia na Heysel poskutkowała bowiem wieloletnim wykluczeniem Anglików z udziału w międzynarodowych rozgrywkach i – patrząc na sprawę w dłuższej perspektywie – złamała potęgę Liverpoolu.
W erze Premier League angielskie rozgrywki doczekały się nowego hegemona, którym stał się rzecz jasna Manchester United. The Reds pogrążyli się natomiast w kryzysie, kompletnie nie potrafiąc nawiązać równorzędnej walki z „Czerwonymi Diabłami”. Wkrótce przestano ich nawet traktować jako drugą czy choćby trzecią siłę angielskiej ekstraklasy. Dopiero na przełomie wieków, za kadencji Gerarda Houlliera, liverpoolczycy ponownie włączyli się do rywalizacji o najwyższe cele. Francuz, podobnie jak jego rodak Arsene Wenger w Arsenalu, nauczył Anglików jeść nożem i widelcem. I nie chodzi tu nawet o kwestie taktyczne. Houllier doprowadził do kompletnej, wielopłaszczyznowej reorganizacji i unowocześnienia Liverpoolu. Zmarginalizował będących na bakier z profesjonalizmem imprezowiczów, odważnie postawił na graczy zagranicznych. Problem w tym, że – w przeciwieństwie do Wengera – nie zdobył mistrzostwa Anglii.
Do trzydziestu razy sztuka. Jak Liverpool przegrywał wyścigi po tytuł?
W 2004 roku Francuza na Anfield zastąpił Rafa Benitez, przebiegły taktyk rodem z Hiszpanii, który dopiero co powiódł Valencię do dwóch tytułów mistrzowskich oraz triumfu w Pucharze UEFA. Dał się zatem poznać jako trener, który potrafi wprowadzić na szczyt klub z drugiego szeregu. A właśnie takiego człowieka potrzebowali The Reds, rywalizujący przecież na krajowym podwórku nie tylko z potężnymi Manchesterem United i Arsenalem, ale również obrzydliwie bogatą Chelsea. Nie wspominając o pozostałych ekipach z dużymi ambicjami, takimi jak choćby Everton, Bolton, Tottenham czy Newcastle.
Szybko się jednak okazało, że Benitez nie jest żadnym cudotwórcą. Na półmetku sezonu 2004/05 Liverpool plasował się na szóstym miejscu w Premier League i nie było najmniejszych wątpliwości, że The Reds nie włączą się do rywalizacji o mistrzostwo kraju, a i z zaklepaniem sobie miejsca w TOP4 będzie zapewne krucho. Hiszpanowi nie pomogła również porażka w finale Pucharu Ligi i ogromne kłopoty w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Jego podopieczni wyszarpali awans do play-offów dopiero w samej końcówce ostatniego spotkania grupowego z Olympiakosem Pireus za sprawą przepięknego trafienia Stevena Gerrarda.
Nie tego się po Hiszpanie spodziewano. Zamiast taktycznej maestrii, porażka w finale i desperacja w Europie.
Ale piękna historia The Reds w Champions League dopiero się rozpoczęła. W 1/8 finału ekipa z Anfield rozprawiła się z Bayerem Leverkusen, a potem zaczęły się dziać prawdziwe cuda. W ćwierćfinałowym dwumeczu Liverpool okazał się bowiem lepszy od Juventusu, a w półfinale Benitez wygrał partię futbolowych szachów z Jose Mourinho i wyrzucił za burtę Chelsea. W obu przypadkach The Reds przystępowali do rywalizacji z pozycji totalnego underdoga. Choć to i tak nic w porównaniu z finałem Ligi Mistrzów, gdzie na angielską drużynę czekał naszpikowany gwiazdami Milan. Milan z Szewczenką, Kaką, Pirlo, Seedorfem, Crespo, Maldinim, Stamem, Cafu, Nestą i Didą. Milan trzymający na ławce Rui Costę czy Tomassona. Wreszcie Milan, w składzie którego Vikash Dhorasoo – filar mistrzowskiego Olympique’u Lyon w latach 2002-2004 – wyglądał niczym ubogi kuzyn. Jasne, Liverpool też sroce spod ogona nie wypadł, Benitez miał do dyspozycji choćby wspomnianego Gerrarda czy Xabiego Alonso. Ale musiał też polegać na piłkarzach kalibru Steve’a Finnana czy Djimiego Traore.
Co było dalej, wiadomo. Pierwsza połowa finałowego starcia zdawała się zwiastować kompromitację The Reds. Ale po przerwie ekipa Beniteza zdołała zaskoczyć Milan i ostatecznie wyrwała mu Puchar Mistrzów z gardła. Co tu dużo mówić, ten zespół w sezonie 2004/05 był po prostu nie do złamania.
CHELSEA FC (sezon 2011/12)
Chelsea w erze Romana Abramowicza momentalnie włączyła się do rywalizacji o triumf w Lidze Mistrzów. Brytyjscy dziennikarze notorycznie zresztą przypominali, że to właśnie zwycięstwo w Champions League jest największym marzeniem, czy wręcz obsesją rosyjskiego oligarchy. Ale londyńczykom ciągle czegoś brakowało do osiągnięcia wyśnionego celu, mimo rekordowych wydatków na transfery i współpracy z elitarnymi szkoleniowcami. 2004 rok? Lepsze w półfinale okazało się Monaco. 2005? Gol-widmo przesądził o awansie Liverpoolu. 2007? Kolejny półfinał, tym razem The Reds są lepsi w karnych. 2008? Moskwa, ulewa, poślizgnięcie Johna Terry’ego. 2009? Trzecia minuta doliczonego czasu gry, Andres Iniesta trafia do siatki. Powiedzieć, że było blisko, to nic nie powiedzieć.
The Blues naprawdę mieli Puchar Mistrzów na wyciągnięcie ręki. A jednak nie potrafili go pochwycić.
Co gorsza, w kolejnych latach zespół ze Stamford Bridge wydawał się oddalać od celu. W sezonie 2009/10 przygoda Chelsea w Lidze Mistrzów zakończyła się już w 1/8 finału, gdzie lepszy okazał się Inter Mediolan. Rok później The Blues polegli natomiast w ćwierćfinałowej potyczce z Manchesterem United. Można było odnieść wrażenie, że coś londyńczykom bezpowrotnie uciekło. Że ten zespół – wciąż skupiony wokół weteranów: Johna Terry’ego, Franka Lamparda, Didiera Drogby, Petra Cecha i Ashleya Cola – swój najlepszy czas ma już po prostu za sobą i do walki o najwyższą stawkę powróci dopiero po gruntownej przebudowie, polegającej na odmłodzeniu składu. Nie była to zresztą tylko teoria medialna. Andre Villas-Boas, który zasiadł na ławce trenerskiej The Blues przed startem sezonu 2011/12, niemal otwarcie wypowiedział wojnę klubowej starszyźnie i zaczął marginalizować rolę takich piłkarzy jak Terry czy Lampard.
Na reakcję szatni nie trzeba było długo czekać – w marcu 2012 roku portugalski szkoleniowiec wyleciał z roboty, a jego miejsce zajął Roberto Di Matteo. Dotychczasowy asystent pierwszego trenera, człowiek lubiany przez kibiców z uwagi na przeszłość zawodniczą oraz, co najważniejsze, kumpel liderów zespołu.
Założenie szefostwa Chelsea było proste. Di Matteo miał uspokoić sytuację wewnątrz klubu, dowieźć wózek do końca sezonu, a potem ustąpić miejsca fachowcowi o większym dorobku. Tymczasem Włochowi zaczęło niesamowicie żreć. The Blues najpierw odwrócili losy dwumeczu w 1/8 finału Ligi Mistrzów i wyeliminowali Napoli, mimo porażki 1:3 w pierwszym spotkaniu. Potem odpalili też z rozgrywek Benficę. Samych siebie przeszli zaś w półfinałowej rywalizacji z Barceloną. Pierwsze spotkanie zakończyło się zwycięstwem Chelsea 1:0, a w rewanżu padł remis 2:2. Mimo że The Blues od 37. minuty grali w dziesiątkę, Katalończycy w pewnym momencie prowadzili 2:0, a potem – przy stanie 2:1 – mieli również rzut karny (zmarnowany przez Leo Messiego). To się nie miało prawa udać, a jednak się udało. Mało tego. W finale – rozgrywanym na Allianz Arenie w Monachium – Chelsea zwyciężyła po serii rzutów karnych z miejscowym Bayernem. Choć podopieczni Juppa Heynckesa także prowadzili i także mogli dobić londyńczyków, gdyby tylko Arjen Robben wykorzystał w dogrywce jedenastkę.
To był po prostu dziki fart, bo trudno nawet chwalić londyńczyków za szczelną defensywę. Bohaterami zwycięskiej kampanii zostali Petr Cech oraz Didier Drogba – autor zwycięskiego gola w pierwszym meczu z Barceloną i trafienia na wagę remisu w finale z Bayernem. Historia tego drugiego najlepiej pokazuje, na jak cienkiej linii spacerowali wówczas The Blues, ponieważ to właśnie po faulach Drogby sędziowie dyktowali jedenastki dla Barcy i Bayernu.
Bayern z Heynckesem, Barcelona z Guardiolą, Real z Mourinho i Chelsea z Di Matteo – tak wyglądał zestaw półfinalistów Ligi Mistrzów w sezonie 2011/12. Trzy przepotężne drużyny, a rozgrywki wygrała… ta czwarta. W Champions League nikogo nie należy skreślać.
***
O kim jeszcze warto wspomnieć? Cóż, Borussia Dortmund na pewno nie była faworytem finałowego spotkania z Juventusem w sezonie 1995/96, po „Starej Damie” niewielu spodziewało się zwycięstwa z Ajaksem Amsterdam rok wcześniej, a z kolei Holendrzy zaskoczyli w sezonie 1994/95, gdy pokonali w finale Milan. Ciekawym przypadkiem jest również FC Porto, które w ogólnym ujęciu może uchodzić za najbardziej sensacyjnego triumfatora w historii Champions League, ale do finałowej potyczki z AS Monaco portugalska ekipa podeszła już z bardzo mocną pozycją. No i awans Francuzów do finału także był niespodzianką. Do wyliczanki można też dołożyć wygraną Chelsea z Manchesterem City w sezonie 2020/21, choć to historia na tyle świeża, że nie ma co jej zbyt długo wspominać.
A które rozstrzygnięcie finału Ligi Mistrzów was zaskoczyło najbardziej?
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Alkohol, rak, nienawiść. Nic nie jest w stanie złamać Acerbiego
- Scott Carson – „atmosferić” najlepszej drużyny na świecie
- Simone Inzaghi – trener od sukcesów po kosztach
Fot. Newspix