Reklama

Moskal: Czułem, że w ludziach siedzą poprzednie dwa lata bez awansu

Mateusz Janiak

Autor:Mateusz Janiak

07 czerwca 2023, 09:37 • 18 min czytania 5 komentarzy

Kulisy, kulisy, jeszcze więcej kulis. Kulisy pierwszego zatrudnienia w ŁKS-ie, przełomowego momentu sezonu 2018/19 i odejścia z klubu w trakcie kolejnego. Kulisy powrotu, pierwszych rozmów z prezesem Tomaszem Salskim w tej sprawie, okresu przygotowawczego i przełomowego momentu sezonu 2022/23. Wywiad z Kazimierzem Moskalem, trenerem Rycerzy Wiosny, którzy wygrali pierwszą ligę i awansowali do Ekstraklasy.

Moskal: Czułem, że w ludziach siedzą poprzednie dwa lata bez awansu

Najbardziej charakterystyczne wspomnienie związane z ŁKS-em z czasów kariery piłkarza?

Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to stary stadion. Te trybuny, szatnie, przejście przez halę na boisko. Ten widok mi utkwił w pamięci. I kiedy dostałem pierwszy raz ofertę poprowadzenia ŁKS-u, pierwsze, co mi stanęło przed oczami, to właśnie obraz tamtego obiektu.

Chciałem zapytać, co pan pomyślał w 2018 roku po telefonie z Łodzi, ale już pan na to odpowiedział.

Trochę byłem zaskoczony propozycją, a jednocześnie nie czułem jakiegoś wielkiego entuzjazmu. Dla mnie miejsce pracy jest bardzo ważne. Gdzie przebywamy, na czym trenujemy, itd. A że widok poprzedniego stadionu był żywy w mojej głowie, byłem zdystansowany do tego pomysłu. Ale momentalnie przesłano mi zdjęcia i filmy, jak to wszystko wygląda od środka i inaczej do tego podchodziłem. Przyznam się, że gdy tylko zobaczyłem szatnię, wiedziałem, że to miejsce pracy, do którego będzie się przychodziło z przyjemnością.

Reklama

Szatnia jest tak dla pana ważna?

Tak. Nie będę mówił źle o moim poprzednim pracodawcy przed objęciem ŁKS-u w 2018 roku – Sandecji Nowy Sącz, ale tam do szatni nie wchodziłem, bo nie miałem kontaktu z zespołem. Nie wiedziałem, gdzie stanąć, by widzieli mnie piłkarze i bym ja ich widział. Spotykaliśmy się od razu na boisku i tam przekazywałem, co miałem do przekazania.

Ta szatnia była tak mała?

Tak mała i jeszcze tak urządzona. Jedni siedzieli za ścianą. Drudzy za plecami. Nie miałem kontaktu z zawodnikami. Dlatego w ŁKS-ie po samym zobaczeniu szatni wiedziałem, że to pomieszczenie spełnia odpowiednie standardy. Oprócz tego mamy do dyspozycji kilka sal konferencyjnych, z których możemy skorzystać i tam w komfortowych warunkach przeprowadzić np. analizę przeciwnika.

Długo trzeba było pana namawiać za pierwszym razem do objęcia ŁKS-u?

Nie. To był ten jeden telefon Krzyśka Przytuły, ówczesnego dyrektora sportowego, a potem spotkaliśmy się w Krakowie i byłem na tak.

Reklama

Znali się panowie z boiska?

Z Hutnika Kraków, w którym występowałem półtora sezonu po powrocie z Izraela w 1998 roku. To nie był topowy klub tamtej drugiej ligi w kwestiach organizacyjnych, dlatego każdy ćwiczył, w czym miał i pamiętam, że Krzysiek oraz Łukasz Sosin trenowali w koszulkach reprezentacji Polski, bo jeździli na młodzieżówkę.

Czyli dał się pan zapamiętać z dobrej strony, skoro po latach zaproponował panu stanowisko.

Generalnie mam dobry kontakt z piłkarzami, z którymi grałem lub których prowadziłem. Jestem raczej człowiekiem, który nie dąży do konfliktów, a wręcz przeciwnie. Staram się szukać rozwiązań, by było ich jak najmniej. Może pierwsze wrażenie jest takie, że jestem niedostępny, ale to bardziej wynika z tego, że jestem skromny i trochę nieśmiały.

Jednak żeby wyjść przed dwudziestu kilku mężczyzn, z których – w uproszczeniu – tylko jedenastu będzie w weekend zadowolonych, trzeba mieć w sobie sporo śmiałości.

Całe życie jestem w piłce nożnej. Kocham ten zawód i też zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Natomiast ta nieśmiałość pokazuje się bardziej w kwestiach życiowych, niekoniecznie związanych ze sportem.

Bo pracę w ŁKS-sie zaczął pan wyjątkowo śmiało – od awansu do Ekstraklasy.

Pamiętam, jak po tygodniu zajęć popatrzyliśmy po sobie z Maciejem Musiałem, moim asystentem, i powiedzieliśmy, że to są zawodnicy, którzy potrafią grać w piłkę i aż przyjemnie na nich patrzeć. Byliśmy zdumieni, że to tak dobrze wyglądało.

Pasowało panu, że trochę jak wcześniej w Pogoni Szczecin – miał pan poprawić styl?

Podobało mi się, że władze klubu od początku chciały grania w piłkę, a przyznam, że dopiero później dowiedziałem się, że faktycznie ŁKS może i wygrywał w drugiej lidze, tyle że…

…nie były to wygrane wspominane przez kibiców z rozrzewnieniem.

Tak. Natomiast przede wszystkim podobało mi się, że myślano długofalowo. Podpisałem umowę na dwa lata, mieliśmy przez dwa lata budować zespół i dopiero po tym czasie myśleć o awansie do Ekstraklasy. Wydawało mi się to mądre podejście. Tym bardziej że dopiero poznawałem drużynę. Przed pierwszą kolejką w szatni powiedziałem piłkarzom, że okej, zaraz sprawdzimy, czy jesteśmy w stanie odnosić zwycięstwa w tej pierwszej lidze.

A co pan powiedział na pierwszym treningu w 2018 roku?

Że tylko razem możemy coś osiągnąć. Jeśli jako trener nie będę miał zespołu, nic z tego nie będzie. Ale jeśli będzie zespół bez trenera i zawodnicy sami sobie będą decydować o tym, jak grać, też nic dobrego się nie urodzi. Zaufanie do siebie to podstawa.

Zaufanie było od początku?

W pewnym stopniu tak, ale pamiętam jeden moment w pierwszej lidze. Pierwsze spotkanie z Chrobrym Głogów było takie sobie, choć odnieśliśmy zwycięstwo. Potem porażka z GKS-em Katowice, po której nie miałem chłopakom nic do zarzucenia. I tak graliśmy w kratkę. Czasem dobrze, czasem źle. Aż przyszedł mecz w Niepołomicach.

Co się stało?

Nudna, bezbarwna pierwsza połowa, zakończona bezbramkowym remisem. W szatni zapytałem zawodników, co oni właściwie chcą w życiu robić, bo mnie takie granie, jakie zaprezentowaliśmy przed przerwą nie interesuje. Musieli sami sobie odpowiedzieć na to pytanie, bo takie coś nie miało sensu. Wszystko odbyło się spokojnie, ale to była przełomowa chwila. Wygraliśmy 2:0 i mieliśmy kapitalną serię, osiemnastu spotkań bez porażki, z rewelacyjną wiosną.

To zaufanie w innych klubach też było dla trenera ważne – w Szczecinie obowiązywała zasada, że zawodnik raz na rundę mógł się zwolnić bez podawania powodów.

W Łodzi akurat tego nie wprowadziliśmy, ale to nie znaczy, że nie rozumiem zdarzeń losowych czy rodzinnych. Jestem przede wszystkim człowiekiem. To jest na pierwszym miejscu. Staram się rozumieć piłkarzy.

Ale na początku roku 2019 na obozie w Turcji zrozumienia nie mogło być dla zawodników, którzy nie zachowali się jak zawodowcy.

Tak, musieliśmy zareagować i wówczas wyjaśniliśmy sobie kilka spraw.

Z tego, co słyszałem, poproszono, by winni wystąpili przed szereg, a ostatecznie wystąpiła cała drużyna.

Z jednej strony to zachowanie pokazało, że czują się jednością, ale z drugiej musieliśmy wyprostować niektóre sprawy, bo gdyby się powtarzały, nie byłoby awansu. Musieliśmy przywrócić hierarchię i skupiać się na tym, co najważniejsze.

Wówczas pomogło. A czego z perspektywy trzech lat zabrakło, by zostać w Ekstraklasie dłużej niż rok?

Doświadczenia. Nie było w tej drużynie zbyt wielu liderów i zawodników, którzy już byli w takich momentach w swoich karierach i sobie poradzili. Wielu z tych piłkarzy szło z klubem od trzeciej i drugiej ligi. Na fali entuzjazmu początek wyglądał całkiem dobrze, jeśli chodzi o samą grę. Ale później przytrafiła się seria porażek, co miało decydujący wpływ na losy sezonu. Próbowaliśmy wyjść z tego na różny sposób, tyle że się nie udało.

Na starcie niewiele brakowało do zdobycia punktów z Piastem Gliwice czy Lechem Poznań.

Albo później mecz z Pogonią w Szczecinie. Przed przerwą mieliśmy kilka bardzo dobrych okazji, a potem jeden z naszych zawodników uchylił się w murze i skończyło się porażką 0:1 po golu z wolnego. Tak naprawdę pamiętam jedno fatalne spotkanie – z Koroną w Kielcach. Tamtego dnia nie wyglądaliśmy jak ktoś, kto chce zostać w Ekstraklasie i miałem duże pretensje do piłkarzy.

Generalnie można było coś zrobić więcej?

Pewnie tak, skoro nie udało się osiągnąć utrzymania.

Nie pytam o konstrukcję kadry, tylko o reakcję w trakcie sezonu.

Jeśli ma pan na myśli zmianę stylu i w ogóle sposobu myślenia o piłce, to uważam, że nie. Jeżeli chcemy się rozwijać, musimy być odważni i próbować grać w piłkę. Pod tym względem nie zmieniałby nic.

To otwarte pytanie, bez tezy.

W moim przekonaniu przede wszystkim zabrakło nam obycia na tym poziomie. Czasem cwaniactwa nabytego przez lata występów. Decyzje personalne? Trudno mi w tej chwili wracać pamięcią, ale zawsze jesteśmy mądrzy po fakcie. Zawsze można znaleźć coś, co można by zrobić lepiej. Zdaje mi się, że jako jeden zarzutów wobec na padało, że rozczytano nas…

…i co pan na to?

Może i wiedziano, jak gramy, ale to dlatego, że chcieliśmy mieć swój styl i według mnie go mieliśmy. To nie był główny powód spadku. W tym sezonie w pewnym momencie też rozmawialiśmy o sposobie gry i pojawiło się stwierdzenie, że może już trochę nas znają i rozczytali, co robimy. Według mnie to nie kłopot. Jeśli gramy po swojemu i robimy to dobrze, rywale i tak będą mieli problem z tym, żeby sobie poradzić.

Mówiono też, że ŁKS nie miał planu B.

Moim zdaniem to dorabianie narracji do wyniku. Np. zarzuty, że przy prowadzeniu 1:0 nie cofnęliśmy się i nie zaczęliśmy grać mniej odważnie, bo skończyło się porażką. Ale gdybyśmy się cofnęli i też ponieśli porażkę, byłyby opinie, że trzeba było grać dalej tak samo, skoro to dało 1:0. W przypadku przegranej czego się nie wymyśli, zostanie odebrane negatywnie. W sporcie liczy się końcowy rezultat i do niego dopasowywane są opowieści. Jeśli zespół odnosi zwycięstwa, dominują zdania, że na pewno wszystko poszło zgodnie z planem i został odpowiednio przygotowany, choć czasem boisko pokazywało co innego i zadecydował jakiś przypadek. Oczywiście nie mówię, że zawsze tak jest, ale łatwo dopasować teorię do rzeczywistości.

Również mam wrażenie, że wynik determinuje narrację o meczu. Kto wygrał, to zasłużył, bez względu na to, co działo się na murawie, choćby strzelił gola po jednej jedynej akcji.

Jeszcze raz podkreślę, że nie zawsze, ale generalnie w tę stronę to wszystko zmierza.

Ale mimo wszystko w tamtym sezonie wynik końcowy ŁKS-u też się nie zgadzał i odszedł pan w trakcie, kiedy zespół zmierzał do pierwszej ligi. Pamięta pan dzień, w którym razem z prezesem Tomaszem Salskim zadecydowaliście o przerwaniu współpracy? Gdzieś czytałem, że rozmowa trwała trzy godziny.

Nie, tyle to chyba nie, ale składała się z dwóch części. To była sobota, środek pandemii, mieliśmy zajęciach w grupach, prowadziłem pierwsze dwie, od ósmej do dziesiątej. Potem przyjechałem do klubu, spotkaliśmy się z właścicielem i powiedziałem, jakie mam wnioski.

Jakie?

Że to może dobry moment, żeby się rozstać i zapytałem, jak on to widzi. Zostało jedenaście kolejek do końca, a w zasadzie nie było wiadomo, czy i kiedy sezon zostanie wznowiony. Co było genezą takiego, a nie innego mojego zachowania, to inna sprawa. Bo z czegoś wyniknęło…

…pozwolę sobie strzelić. Najwyżej pan zdementuje. Słyszałem, że takie zachowanie było podyktowane dyrektorem sportowym. Dochodziły do mnie głosy, że Przytuła mocno chciał się wtrącać w zarządzanie pierwszą drużyną.

Możemy w ten sposób to ująć i nie chciałby bardziej rozwijać tematu. Pewnie każdy miał swoje za uszami, ale jest w tym trochę prawdy, dlatego narracja tamtego spotkania z właścicielem była, jaka była. Po pierwszej rozmowie pojechałem do mieszkania, wróciłem do klubu, znowu rozmawialiśmy i podpisaliśmy dokumenty. To był koniec. Rozstaliśmy się bez wrogości czy jakiegoś niesmaku.

O tym najlepiej świadczy, że po trzech latach Salski znowu chciał pana zatrudnić. Jak pan zareagował na telefon z ofertą?

Jakiś kontakt mieliśmy wcześniej. Przy okazji świąt wysyłaliśmy sobie życzenia, raz rozmawialiśmy telefonicznie, choć już nie pamiętam w jakiej sprawie. Potem był mecz otwarcia stadionu. Dostałem zaproszenie, aczkolwiek nie bezpośrednio od prezesa, a od jednego z pracowników. Oczywiście chętnie je przyjąłem, byłem tutaj na spotkaniu z Chrobrym Głogów, ale nie mieliśmy się okazji zobaczyć z właścicielem, miał dużo obowiązków tego dnia. Kiedy wracałem z Łodzi, wysłałem mu SMS-a: „Wspaniały stadion, wspaniała atmosfera. Gra? Cóż, jeszcze będzie dobrze”. Chciałem mu go pokazać po meczu w Gdyni i awansie, ale chyba się wykasowały wiadomości, bo tej nie było.

To kiedy zatelefonował z propozycją?

Jakoś rok temu o tej porze. Pierwsza myśl – może jest coś na rzeczy. Pojechałem na spotkanie z ciekawością i w pewnym momencie padło pytanie ze strony właściciela, czy widziałbym jakąś formę powrotu. Później szybko poszło. Jeśli chodzi o szczegóły, nie było nad czym dyskutować.

Były obawy przed powrotem? Wchodził pan do ŁKS w zupełnie innym momencie historii. W 2018 roku – euforia po dwóch awansach. W 2022 roku – wściekłość po dwóch sezonach bez awansu i problemy finansowe.

Nie ma porównania. Wówczas atmosfera wokół klubu i w samym klubie była diametralnie inna. Do tego te kłopoty, o których miałem świadomość, rozmawiając o powrocie. Dochodziły do mnie informacje o tym, bo śledzę drużyny, które prowadziłem – Wisła Kraków, GKS Katowice, Bruk-Bet Termalica, Sandecja Nowy Sącz, Pogoń Szczecin i właśnie ŁKS, dlatego byłem na bieżąco.

Nie odstraszyło to pana?

Trochę byłem zaniepokojony, ale na końcu nie czułem, że ryzykuję, wracając. Dla mnie ważniejsze niż pieniądze jest, gdzie i z kim się pracuje. W nowych miejscach potrzebuję chwili, żeby poznać ludzi i poczuć się jak u siebie. W przypadku oferty od prezesa Salskiego wiedziałem, w jakich warunkach i z jakimi ludźmi będę pracował. To było dla mnie ważne i ten drugi przyjazd był łatwiejszy nie za pierwszym razem.

Ale bez pieniędzy w sporcie trudno o wynik.

Dostałem zapewnienie, że powoli, powoli będziemy z tego wychodzić. Plan w ogóle był taki, że w pierwszym roku prostujemy pewne sprawy. Obcinamy budżet. Trochę ograniczamy kadrę, bo też była zbyt liczna i kosztowna. Tak postępowaliśmy. Przykład – Javi Moreno. Może i jest dobrym zawodnikiem, ale musi być dobrym zawodnikiem w meczu ligowym, nie na treningu. Jeśli mamy piłkarza zagranicznego na wysokim kontrakcie, który nie gra, lepiej postawić na młodego chłopaka. Ale jesień okazała się na tyle udana, że zimą zaczęliśmy myśleć o awansie.

Znowu rzeczywistość wyprzedziła plany. W pierwszej kadencji też miał pan mieć dwa lata na budowanie ekipy pod Ekstraklasę, a awans osiągnięto po roku.

Przez te dwa sezony po spadku była duża presja na awans i to było czuć. Jestem człowiekiem, który raczej woli się skupić na pracy niż na pompowaniu balonika oczekiwań. Oczywiście czasem presja jest dobra. W jednej książce znalazłem mądre zdanie – „Presja jest cieniem wielkiej szansy”. Ale kiedy jest zbyt duża, nie pomaga.

W ŁKS-sie była zbyt duża?

Po pierwszym meczu sezonu i porażce z GKS-em Katowice czułem w powietrzu, że te dwa sezony ciągle są w ludziach. Pracujących w klubie i kibicach. Pod koniec spotkania trybuny wręcz kipiały, a i wewnątrz klubu panowała atmosfera niesprzyjająca spokojnej pracy. Paradoksalnie ta przegrana spowodowała, że być może z części ludzi, którzy niezmiennie oczekiwali szybkiego powrotu, zeszło ciśnienie i uznali, że nic z tego nie będzie. To w pewnym sensie nam pomogło. Pewnie wielu zwątpiło w nas, a my skupialiśmy się na robocie.

To był przełom w kwestii mentalnej?

Wydaje mi się, że po tym meczu dotarliśmy do zawodników i pomogliśmy im wyrzucić z głów te myśli, które tkwiły w nich przez te dwa lata.

Padły jakieś konkretne słowa tak, jak w przerwie spotkania w Niepołomicach kilka lat wcześniej?

Odprawa po meczu z Katowicami była zalążkiem tego, co się działo później, ale żeby to załapało, potrzebna była iskra, czyli zwycięstwa z GKS-em w Tychach i w Łodzi ze Skrą Częstochowa. Szczególnie w końcu to przełamanie na własnym boisku po czterech spotkaniach bez wygranej i zdobytej bramki miało znaczenie. W końcu ten balast spadł, poczuliśmy się pewniej, a następnie przyszły jeszcze dwie wygranej i to zupełnie odmieniło zespół.

Czuł pan, że wchodzi do klubu, który wypełnia złość?

Czułem. Na obozie graliśmy sparing ze Stalą Mielec, która prowadziła 1:0. W ostatniej minucie wyrównał Maciej Dąbrowski. Nawet wśród członków sztabów szkoleniowego zapanowała ulga, że ufff, całe szczęście, że zremisowaliśmy, bo znowu zawodnicy dostaliby po głowach. Nie cytuję dosłownie, już nie pamiętam jakich konkretnie słów użyli, chodzi o to, jaka panowała tutaj presja. Czuć było bojaźń przed niepowodzeniem.

Jakby sparingi nagradzano punktami i medalami.

Ostatni mecz towarzyski przed sezonem to samo. Mierzyliśmy się ze Zniczem Pruszków, przegrywaliśmy tutaj 0:1, znów w ostatniej chwili wyrównaliśmy, Dawid Kort zdobył bramkę z wolnego i usłyszałem od człowieka związanego z klubem, że całe szczęście, bo znowu byłaby jazda. M.in. o tym mówiłem na tej odprawie po GKS-ie. Że ta ewentualna krytyka o niczym nie świadczy i nie decyduje, więc musimy traktować ją bez negatywnych emocji i skoncentrować się na każdym kolejnym spotkaniu przed nami.

Pomogło. Proces odzyskiwania wiary w siebie się rozpoczął.

Staraliśmy się zareagować tak szybko, bo to według nas był najlepszy moment. Nowy trener, nowe nadzieje, stadion, na którym jeszcze nie udało się choćby zdobyć bramki, a tu ponownie w łeb – 0:2. To była chwila, by się odciąć od tych wielkich oczekiwań i pracować.

Z perspektywy wielu lat pracy trenera – trudniej, łatwiej czy tak samo dotrzeć do głów piłkarzy?

Niezmiennie zaufanie dla mnie jest najważniejsze, jak mówiłem wcześniej. Oczywiście w określonych granicach. A poza tym na pewno trzeba szukać różnych metod motywacyjnych. Nie można im mówić tego samego, bo człowiek sam się zacznie zastanawiać, czy, cholera, nie mówi tego, co tydzień wcześniej.

Zdradzi pan przykład takiej metody?

Może być film motywacyjny, choć naturalnie nie za często, bo przestanie działać. Mogą być urywki ich dobrych spotkań. Może być jakiś cytat albo przykład z życia. Wachlarz możliwości jest duży. W całym sezonie przygotowaliśmy jedną rzecz taką motywacyjną. Przed potyczką z Wisłą Kraków. Zdawaliśmy sobie, że wynik nie zadecyduje o awansie, aczkolwiek jednocześnie mieliśmy świadomość, że może nam wiele dać. Stąd pierwszy raz ściągnąłem cały zespół. Przygotowaliśmy specjalny film ze słowami wsparcia ich najbliższych, który miał im dodać energii. Ale powtarzam – gdybyśmy chcieli to robić częściej, przestałoby działać. Tak uważam.

A zadziałało. Wygraliście w niesamowitych okolicznościach – od 1:0 przez 1:2 do 3:2.

Zadziałało. Też się zastanawialiśmy, czy to dobry moment. Czy nie poczekać jeszcze, np. do meczu z Arką w Gdyni. Ale kiedy padła taka propozycja, uznałem, że to odpowiednia chwila.

Po zwycięstwie nad Wisłą pierwszy raz pomyślał pan, że awans blisko czy wcześniej lub później pojawiła się taka myśl?

Pierwszy raz po wygranej z Podbeskidziem po trafieniu w doliczonym czasie. Tamtego dnia przeszło mi przez głowę, że to na wyciągnięcie ręki. Bezpośrednio po Wiśle zdawało się, jakby to już się stało, awans przyklepany. Tylko dwa dni później patrzymy w tabelę i widzimy, że w sumie to nic się nie stało, poza tym, że mamy kolejne trzy punkty. Wszystko się jeszcze mogło zdarzyć. Na pewno triumf nad Białą Gwiazdą był kluczowy z perspektywy mentalnej.

I zdarzyło – porażka z Sandecją Nowy Sącz w Niepołomicach. Jaka była reakcja sztabu? Miałem wrażenie, że do straty bramki dominowaliście i kwestią czasu pozostawało, kiedy strzelicie gola, aż wpadł przypadkowy samobój.

Tak, zgadzam się. Opinie po tym meczu były takie, że to była kompromitacja i byłbym w stanie je zrozumieć, gdyby Sandecja pokonała nas gładko 3:0 i nie bylibyśmy w stanie stworzyć żadnej okazji. Natomiast przegrana 0:1 po samobójczym trafieniu i wykreowaniu sytuacji, które w normalnych okolicznościach ci zawodnicy wykorzystują, nie zasługuje na takie określenia. Powiedziałem drużynie, że to wcale nie było nasze najgorsze spotkanie. Oczywiście, nie zagraliśmy na swoim poziomie, ale bez przesady.

Był strach, że możecie roztrwonić to, co zdobyliście z Wisłą?

Powiedziałem zawodnikom takie słowa – okej, przegraliśmy, jesteśmy niezadowoleni i rozczarowani, ale zobaczcie, przed meczem z Wisłą mieliśmy nad nią pięć punktów przewagi i gdybyśmy z nią zremisowali, dalej byłoby pięć. I dalej – w takiej sytuacji po zwycięstwie nad Sandecją byłoby wciąż pięć, bo ekipa z Krakowa też wygrała. Czyli – po porażce jesteśmy w tym samym miejscu, co tydzień wcześniej, ponieważ mamy pięć punktów więcej od Białej Gwiazdy. Nic się nie zmieniło. Teraz liczy się to, co zrobimy w następnych kolejkach.

Naszym dużem atutem było to, że po wpadkach zawsze umieliśmy wrócić do wygrywania.

Skończyło się awansem. Da się porównać emocje sprzed czterech lat i spotkania w Jastrzębiu z tymi z rywalizacji w Gdyni?

Bardziej emocjonalnie odebrałem ten ostatni awans.

Dlaczego?

Wydaje mi się, że w tym sezonie było trudniej. Mimo że od 17. kolejki byliśmy pierwsi. Niełatwo utrzymać pozycję lidera, kiedy wiesz, że tydzień w tydzień ewentualne potknięcie będzie przez kogoś wykorzystane. Znaczenie miało też to, że to drugi awans. Rzadko zdarza się, by przyjść do klubu i go dwukrotnie wprowadzić do Ekstraklasy. Wydaje mi się to wyjątkowe.

Bo jest. Widziałem wynikający z tego przydomek – Kazimierz „Odnowiciel”. Podoba się panu?

Nie czuję się specjalnie wyjątkowy. Cieszy mnie to, że tak się to potoczyło, ale to nie ja jestem na pierwszym miejscu. Tam są piłkarze. Gdyby nie było między nami zaufania, o którym mówiliśmy, gdyby nie dali się przekonać do tego sposobu grania, gdyby nie mieli odpowiedniej świadomości, to nie byłoby awansu. Na końcu to oni wybiegają na boisko. Mogę wymyślać różne cuda, ale później to zawodnicy decydują, co z tymi pomysłami zrobią. Dlatego im należą się ogromne gratulacje. Szczególnie, że to nie był łatwy sezon i to nie tylko pod względem piłkarskim. Chwała im za to, że potrafili się skupić na pracy.

Wybiega pan myślami do Ekstraklasy?

Oczywiście. Myślimy, jak wzmocnić drużynę, żeby rywalizacja była jak największa. To fundament do rozwoju. Bez żadnych ruchów w kadrze przychodzi stagnacja. Każdy czuje się zbyt pewny swojej pozycji w szatni, a nowe twarze powodują taki pozytywny ferment.

Ale ten ŁKS już jest mocniejszy niż ten sprzed czterech lat?

Tak. Uważam, że tak. Pod względem umiejętności i doświadczenia. Z tym, że teraz przeciwnicy byli mocniejsi. W sezonie 2018/19 był Raków Częstochowa, a potem gdzieś za nami Stal Mielec i dopiero dalej Sandecja Nowy Sącz i GKS Jastrzębie.

Nieporównywalne z obecną czołówką – Ruchem Chorzów, Wisłą Kraków, Bruk-Betem Termaliką Nieciecza czy Puszczą Niepołomice.

Absolutnie.

Zapytam przekornie – jest pan gotowy, że po porażce pojawią się opinie, że ŁKS gra zbyt odważnie?

Nie mam zamiaru zmieniać swojej filozofii futbolu. Oczywiście przygotowujemy się do każdego meczu, bo chcemy wiedzieć, jak gra przeciwnik, ale jednocześnie trzymamy się własnego stylu. Od mistrzostw świata mam w głowie to, co powiedział Lothar Matthaues po jednym ze spotkań reprezentacji Polski. Okej, możemy być słabsi, jednak nie może nam zabraknąć odwagi. Dla mnie to oczywiste. Przykład – pojedziemy na Legię. Jeśli nas zdominują i przegramy, okej, taki jest sport. Naturalnie, będąc odważnymi możemy zagrać bardzo słabo, bo będą dużo lepsi. Nie da się tego wykluczyć. Ale to nie znaczy, że mamy tam się zjawić i liczyć na przetrwanie, wybijając piłki.

Co jest ważniejsze w przygotowaniach do meczu – własny pomysł czy analiza przeciwnika?

By grać w taki sposób, jaki chcemy, musimy to równoważyć. Po pierwsze, chcemy szybko odebrać piłkę. Po drugie, cierpliwie budować akcje podaniami. Do tego potrzebujemy wiedzy na temat rywala.

Czyli możemy się spodziewać odważnego ŁKS-u?

Tak. Nie mogę obiecać, że będą same zwycięstwa, ale to, że będziemy odważni, zdecydowanie tak.

ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK

WIĘCEJ O ŁKS-IE:

foto. Newspix

Rocznik 1990. Stargardzianin mieszkający w Warszawie. W latach 2014-22 w Przeglądzie Sportowym. Przede wszystkim Ekstraklasa i Serie A. Lubi kawę, włoskie jedzenie i Gwiezdne Wojny.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Amorim: To jeden z najgorszych momentów w historii klubu. Czuję się sfrustrowany

Mikołaj Wawrzyniak
3
Amorim: To jeden z najgorszych momentów w historii klubu. Czuję się sfrustrowany

Piłka nożna

Anglia

Amorim: To jeden z najgorszych momentów w historii klubu. Czuję się sfrustrowany

Mikołaj Wawrzyniak
3
Amorim: To jeden z najgorszych momentów w historii klubu. Czuję się sfrustrowany

Komentarze

5 komentarzy

Loading...