W niemieckiej tradycji są zasadniczo trzy synonimy przegrania wszystkiego na ostatniej prostej. Unterhaching, gdzie w 2000 roku Bayer stracił mistrzostwo Niemiec. „Mistrzowie serc”, czyli drużyna Schalke, która w 2001 roku przez cztery minuty cieszyła się z tytułu. I „Vicekusen”, czyli druga na wszystkich frontach ekipa Leverkusen z 2002 roku. Nie ma żadnego powodu, by Borussii Dortmund 2023 nie umieścić z nimi na jednej półce. Bo ta klęska już dwa dni po niej zasługuje na epitet „legendarna”.
Słowo „legendarny” się zdewaluowało. Nadużywanie go sprawiło, że nawet gdy jakieś aktualne wydarzenie naprawdę zasługuje na to miano, mało kto w to wierzy. Niewiele spraw, które dzieją się na naszych oczach, jest w stanie wytrzymać porównanie z mitologizowanymi wspomnieniami sprzed lat. Prawdopodobnie więc wydarzenia z Dortmundu i Kolonii z maja 2023 roku wciąż przegrają z hasłami typu „Unterhaching”, „Schalke – mistrzowie serc” czy „Neverkusen”, które mają już zapewnione miejsce w kronikach Bundesligi. Patrząc jednak racjonalnie, nie ma wielu powodów, by uznawać, że Mainz nie może zastąpić Unterhaching w roli synonimu zespołu przyjeżdżającego zepsuć mistrzowską fetę. Że gola Jamala Musiali z 89. minuty meczu w Kolonii trzeba ustawiać niżej niż tego Patrika Anderssona z 94. minuty meczu w Hamburgu w 2001 roku. Albo, że Borussia Dortmund ma mniej wdrukowane w tożsamość bycie wiecznie drugim, niż Bayer. Jedyne, czego brakuje bundesligowym wydarzeniom z ostatnich tygodni, to pokrycia patyną. Tak, ten finisz sezonu zasługuje na słowo „legendarny” już dwa dni po tym, jak się wydarzył.
Atak z drugiego szeregu
O Bayernie już było. Czas porozmawiać o „mistrzu serc”, o „Vicekusen”. Czyli o Borussii. Krążące po sieci obrazki i opisy z Dortmundu przywodziły na myśl skojarzenia z Neapolem sprzed kilku tygodni. Różnica była jednak zasadnicza. Napoli, czekające na tytuł jeszcze znacznie dłużej niż Dortmund, roznosiło w tym sezonie ligę włoską od początku do końca. Zgromadziło tak gigantyczną przewagę, że nawet pomniejsze wpadki, jak klęska z Milanem, czy strata punktów z Salernitaną, mogły jedynie odwlec fetę, ale nie zepsuć ją. BVB miała jeden strzał, jedną szansę. Atakowała z szóstego miejsca, na którym zimowała z dziewięcioma punktami straty do lidera. Wówczas jakakolwiek pogoń za mistrzem wydawała się niemożliwa. Celem było wskoczenie do najlepszej czwórki. Zeszłotygodniowa porażka Bayernu z Lipskiem otworzyła dla dortmundczyków wąskie okienko. Lecz była tylko jedna szansa, by w nią wskoczyć: ograć FC Augsburg i FSV Mainz.
Kruchość, która uniemożliwia wygrywanie
Nie ma drugiego klubu w europejskiej czołówce, w którego kontekście tak często mówiono by o mentalności. O kruchość, która rzekomo nie pozwala mu doprowadzać spraw do końca. Owszem, każda kultura piłkarska ma tego typu zespoły tradycyjnie uznawane za zbyt miękkie, by bezwzględnie wygrywać.
W Anglii jest to Tottenham, a okresowo bywa także Arsenal. W Polsce mówiło się tak długo o Lechu Poznań, a w ostatnim czasie o Rakowie. W Szwajcarii mają nawet specjalny czasownik „veryoungboysen, który oznacza zmaszczenie wszystkiego na finiszu, jak mają w zwyczaju stołeczni Young Boys. A w baseballu za taki zespół uchodzili Boston Red Sox. Borussia wyrosła na kogoś takiego w ostatniej dekadzie. I także w skali międzynarodowej zyskała reputację wiecznych przegrywów.
Mentalność w centrum debaty
Często była to łatka niesprawiedliwa. Nieuwzględniająca gigantycznej przewagi finansowej Bayernu, która sprawia, że walka o mistrzostwo odbywa się w Niemczech na bardzo nierównym boisku. Czasem „mentalność” była słowem-wytrychem, który prosto tłumaczył bardziej skomplikowane zjawiska, które sprawiały, że BVB nie wygrywała. Marco Reus nie mógł już tego słuchać. Po kolejnym pytaniu o to samo rzucił parę lat temu do dziennikarzy: „A wy znowu z tym mentalnościowym gównem?”.
Borussia sama na to jednak pracowała, trwoniąc dziewięć punktów przewagi za Luciena Favre’a, notorycznie wpadając pod koła Bayernu w bezpośrednich starciach, zwłaszcza w Monachium, potykając się ze słabszymi przeciwnikami, gdy tylko pojawiała się szansa nawiązania walki z hegemonem.
Edin Terzić – dobry trybun ludu
Gdy więc przed tygodniem, mimo gry na wacianych nogach, udało się Borussii wygrać w Augsburgu, gdzie często traciła punkty, wydawało się, że przełamała największą przeszkodę w drodze po mistrzostwo: barierę mentalną we własnych głowach. Edin Terzić przeżywał chwile triumfu. Nadal trudno stwierdzić, w czym jako trener jest naprawdę dobry. Trudno nawet stwierdzić, czy to dobry trener, który wrzucony do innego środowiska też dałby radę. Ale wydawał się dobry w zbiorowym zarządzaniu dortmundzkimi emocjami. W wypowiedziach zachowywał się tak, jak powinien się zachowywać trener Borussii Dortmund w takiej sytuacji. Nie unikał mówienia o mistrzostwie. Nie bał się marzyć. I nie zabraniał tego zawodnikom.
Gdyby takie podejście dało pierwszy tytuł od czasów Kloppa, można by uznać, że Borussia bardziej niż dobrego trenera, potrzebowała dobrego trybuna ludu. Thomas Tuchel, Peter Bosz, Peter Stoeger, Lucien Favre i Marco Rose się takimi nie okazali. Terzić jak najbardziej.
Zespół, który runął mentalnie
A jednak Borussia runęła. Nie ma wątpliwości, że mentalnie. FSV Mainz nie grało już o nic. Przyjeżdżało do Dortmundu po serii kiepskich występów. BVB tej wiosny, mimo bardzo dobrej i na ogół równej gry, gubiła już wprawdzie głupio punkty ze średniakami, ale robiła to na wyjazdach, czyli w Stuttgarcie, Gelsenkirchen i w Bochum. U siebie była praktycznie bezbłędna.
Jedyne, co mogło pozbawić Borussię mistrzostwa, to jej własne demony. I właśnie one ostatecznie to zrobiły. Najpierw stały fragment gry, po których w poprzednich latach traciła mnóstwo goli. Później zmarnowany rzut karny. Wreszcie drugi gol, przy którym drugi raz nie upilnował rywala Emre Can, rozgrywający akurat naprawdę dobry sezon. Strach przed porażką, który nie pozwalał Dortmundowi zareagować przez kolejne 40 minut. A potem pogoń, w której zabrakło jednej bramki.
Litania problemów
Gdy ktoś jest tak blisko triumfu i nie wykonuje najprostszego zadania na koniec, kusi, by stwierdzić, że nie zdobył mistrzostwa na własne życzenie. Że sam jest sobie winny. Jednocześnie jednak, odrywając się od wydarzeń samej ostatniej kolejki, a patrząc na cały sezon z perspektywy kosmicznej, dziwniejsze od braku mistrzostwa Borussii, byłoby w tym roku jej mistrzostwo. Dortmundczycy stracili zeszłego lata Erlinga Haalanda, a dopiero jego wyczyny w Manchesterze City uświadomiły całemu światu, jak wielkiego kalibru to strata. Sebastien Haller, jego następca, przez pół roku zmagał się z rakiem jąder, a później jeszcze przez kilka tygodni wiosny dochodził do formy.
Trener rozgrywał dopiero pierwszy samodzielny sezon od A do Z. Nie pierwszy w Dortmundzie, tylko w ogóle w karierze. Dyrektor sportowy Sebastian Kehl miał za sobą pierwsze samodzielne okienko, po tym, jak zastąpił odchodzącego po ćwierć wieku posługi Michaela Zorca. Przerwanie hegemonii Bayernu akurat w takich okolicznościach dla Dortmundu byłoby czymś niewątpliwie sensacyjnym. Monachijczykom mogło się zdarzyć odrobienie dziewięciu punktów do Dortmundu. Ale w drugą stronę teoretycznie nie miało prawa to zadziałać.
Jedna wielka gwiazda
Co jednak chyba ważniejsze, nawet patrząc na samo boisko, trudno było uwierzyć, że to właśnie tak, w ten sposób, zakończy się niespotykana wcześniej dominacja Bayernu. Gdy przez lata seryjnego wygrywania Bundesligi przez monachijczyków rysowano scenariusze, w których ktoś mógłby ich pokonać, widziano powstanie gdzieś indziej jakiejś wielkiej drużyny w rodzaju Borussii Kloppa, silnej tak bardzo, że zdolnej nawet awansować do finału Ligi Mistrzów. Pełnej przyszłych gwiazd futbolu. Owszem, w obecnej BVB gra przynajmniej jedna przyszła gwiazda futbolu, czyli Jude Bellingham, wybierający się do Realu Madryt za ponad sto milionów euro.
Ale grają też różni zawodnicy, którzy nie licują z poziomem mistrza Niemiec. Mimo transferów Niklasa Suelego i Nico Schlotterbecka nie został rozwiązany problem dziurawej obrony. Mimo pozyskania Juliana Ryersona nie został zamknięty temat schedy po Łukaszu Piszczku po prawej stronie defensywy. Świetny sezon rozgrywał Julian Brandt, znakomite momenty mieli Karim Adeyemi czy Donyell Malen, lecz bywały już w ostatnich latach znacznie lepiej personalnie obsadzone Borussie.
Przepychanie siłą woli
Bywały też znacznie silniejsze zespoły BVB. Z Pucharu Niemiec BVB wyrzucił pewnie RB Lipsk, z Ligi Mistrzów będąca w kryzysie Chelsea. Obecny zespół nie miałby szans z drużyną Thomasa Tuchela z pierwszego sezonu w Dortmundzie, zbudowaną wokół Henricha Mchitariana i Ilkaya Guendogana. Nie miałby szans z ekipą z pierwszego sezonu Luciena Favre’a, która – oprócz tego, że punktowała lepiej – znacznie częściej potrafiła grać koncertowo. Borussia wiele meczów przepychała siłą woli i rozpędu. Nie grając wielkiej piłki, zbierała punkty. Czyli robiła to, czego tak bardzo brakowało jej w poprzednich latach. Aż do ostatniego dnia sezonu.
Przeciętna defensywa
Jeśli spojrzeć w szczegółowe statystyki okaże się, że w niewielu aspektach Dortmund był w zakończonym sezonie najlepszy w lidze. A w parametrach opisujących grę defensywną, często był nawet w środku stawki. Jeśli chodzi o jakość szans, do których dopuszczał rywali, zajął szóste miejsce. W liczbie zakładanych pressingów na połowie przeciwnika był dopiero dziesiąty. Pozwalał rywalom znacznie swobodniej wyprowadzać piłkę, niż miało to miejsce jeszcze za czasów Rosego. Jeśli prawdą jest, że defensywa wygrywa mistrzostwa (a zwykle jest prawdą), Dortmund na to mistrzostwo nie zasłużył. Co nie znaczy, że nie powinien był go zdobyć, skoro pojawiła się okazja. Sto razy lepiej zająć pierwsze miejsce z niewielką liczbą punktów, niż być najlepszym wicemistrzem w historii.
Terzić doskonale zdawał sobie sprawę z jednorazowości tej szansy. Przewaga finansowa Bayernu nie stopniała. W Monachium nie przestali grać znakomici piłkarze i nie przestali pracować kompetentni trenerzy. W najbliższych dziesięciu latach Bayern znów zdobędzie najwięcej tytułów. Dlatego równie dobra okazja, by wygrać ligę, może prędko się nie powtórzyć. Teraz, kiedy już wiadomo, że z niej nie skorzystali, nie sposób nie zastanawiać się, co dalej będzie z Borussią. Nie chodzi nawet o to, że odejdzie Bellingham, a może jeszcze ktoś. Transfery to w futbolu normalna sprawa, a ze środkami za Anglika będzie można sensownie wzmacniać drużynę.
Niebezpieczna łatka
Większym problemem będzie jednak mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Zbiorowego strachu przed wygrywaniem, który z każdą taką zaprzepaszczoną szansą będzie bardziej przypinał się do Borussii. A takie łatki bardzo trudno się odkleja. Zawodnicy nie żyją w próżni. Nawet jeśli nie wychowują się w Dortmundzie, prędko takimi stereotypami przesiąkają, gdy już się tam znajdą. Bayer Leverkusen do swojej traumy z 2002 roku próbował podejść z dystansem i przydomki „Vicekusen” oraz „Neverkusen” objął znakami towarowymi, czyniąc z nich część swojego klubowego dziedzictwa. Dwie dekady później wciąż czeka na jakikolwiek triumf.
Jeśli Borussia Dortmund ma jeszcze kiedyś zostać mistrzem Niemiec, potrzebuje nie tylko dobrych piłkarzy i właściwego trenera, ale też niebywale silnej psychiki, by udźwignąć brzemię wszystkich niepowodzeń poprzedników i kibicowskich strachów. Piłkarze je czują. Zwłaszcza w nogach notorycznie spętanych w decydującym momencie.
CZYTAJ WIĘCEJ O NIEMIECKIEJ PIŁCE:
- Hertha Berlin. Miał być Big City Club będzie chlup… do 2. Bundesligi
- Inność, śmierć i koniec kariery w wieku 33 lat. Ostatni mecz Hectora – idola Kolonii
Fot. Newspix