Reklama

Grand Prix Polski, czyli jak żużel na dzień zawładnął Warszawą [REPORTAŻ]

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

15 maja 2023, 10:52 • 13 min czytania 36 komentarzy

Ostatni bieg sobotniego wieczoru. Trybuny Stadionu Narodowego z nadzieją skupiają swą uwagę na zawodniku występującym w żółtym kasku. Jeżeli ktoś mógł przełamać polską niemoc w Warszawie, to według fanów kandydat do tego wyczynu był tylko jeden – Bartosz Zmarzlik. Kilka chwil później czterdzieści pięć tysięcy kibiców wytworzyło napięcie równe czterdziestu pięciu tysiącom woltów, kiedy po ataku Polaka ze sztuczną nawierzchnią warszawskiego toru zapoznał się Jason Doyle.

Grand Prix Polski, czyli jak żużel na dzień zawładnął Warszawą [REPORTAŻ]

NIEBIESKIE ŚWIATŁO NADZIEI

Opinie fanów oglądających ten mecz na żywo były jednoznaczne. Od tekstów, że Doyle podczas upadku dołożył sporo od siebie, do buńczucznych deklaracji „Nawet ja bym się utrzymał na tym motorze!”, aż po klasyczne polecenia „Wstawaj, k…!”, płynące w kierunku leżącego Australijczyka i salwy śmiechu, którymi kibice podsumowywali kolejne powtórki upadku.

Ale decyzja sędziego zawodów, Jespera Steentofta, już nie była taka pewna. To Zmarzlik atakował rywala, wchodząc pod jego łokieć. To on spowodował kontakt, a co za tym idzie – dał duńskiemu arbitrowi powód, by ten wykluczył go z powtórki.

Jednak czy ten dotyk był na tyle mocny, by doprowadził do upadku 37-letniego żużlowca? Odpowiedź na to pytanie była kluczowa do podjęcia decyzji o tym, w jakiej obsadzie zobaczymy powtórkę finałowego wyścigu.

Reklama

Doyle mógł utrzymać się na motocyklu, więc upadku dało się uniknąć. Ale Australijczyk ewidentnie miał interes w tym, by zaryzykować powtórkę biegu. Wyprzedzony przez Zmarzlika na kółko przed metą, prawdopodobnie i tak dojechałby czwarty. Natomiast potencjalne wykluczenie Polaka dawałoby mu pewne podium. I możliwość ponownego powalczenia na starcie z pozostałą dwójką uczestników finału – Jackiem Holderem i Fredrikiem Lindgrenem. Poza paroma siniakami, Doyle niczego nie ryzykował kładąc się na torze.

Oddajmy jednak szacunek publiczności. Chociaż tą targały emocje, to jednocześnie Doyle po powstaniu z toru został nagrodzony brawami, znakiem zadowolenia kibiców, że nic groźnego mu się nie stało. Wszak niezależnie od sympatii i antypatii, zdrowie zawodników jest najważniejsze. Już wystarczy, że podczas piątkowej czasówki okropnej kontuzji doznał Dominik Kubera. Jednemu z filarów Motoru Lublin podczas przejazdu postawiło maszynę do pionu. Polak huknął plecami na tor, a motocykl spadł na niego. Tym sposobem Kubera nabawił się urazu kręgosłupa.

– Straciliśmy fantastycznego lidera. Kto wie, czy nie na cały sezon? Katastrofalna kontuzja, której nikomu nie życzymy. Jesteśmy z nim całym sercem. Myślę, że teraz dla Dominika najważniejsze jest, by się nie spieszył. To kontuzja, która wymaga pełnego wygojenia się. Jeżeli tego nie zrobi, to kolejny uraz może zakończyć się tragicznie – mówił już po zawodach Marcin Gortat, nasza wieloletnia twarz NBA. I zarazem wielki fan czarnego sportu.

Skoro więc najważniejszy aspekt – zdrowie zawodnika po upadku – pozostał niezagrożony, to fani ponownie powrócili do oczekiwania w napięciu na decyzję sędziego. Który z nich nie pojedzie w powtórce? Doyle czy Zmarzlik? Kaski niebieski czy żółty? Australijczyk czy Polak?

Reklama

Jeszcze chwila.

Jeszcze tylko jedna-dwie powtórki dla pewności.

Zapala się niebieskie światło przedłużonych, biało-czerwonych nadziei. Jason Doyle wykluczony. Na starcie ponownie zameldują się Polak, Szwed i Australijczyk – ale ten młodszy. Zapewne ku niezadowoleniu obu Kangurów. Doyle’a z wiadomych względów. Ale przecież w pierwszej odsłonie wielkiego finału to Jack Holder mknął na prowadzeniu do mety. Miał szansę zwyciężyć w pierwszym finałowym biegu cyklu Grand Prix, w którym dane mu było uczestniczyć. Tymczasem wszystko musiało rozstrzygnąć się od nowa.

TRZECIE MIEJSCE, CZYLI Z PIEKŁA DO NIEBA

Szelest taśmy. Start. Jadący w białym kasku Lindgren wygrywa ten moment. Przypominam sobie wtedy słowa jednego z kibiców, których zagadywałem przed zawodami, pytając o wytypowanie zwycięzcy. Prawie wszyscy moi rozmówcy, przepełnieni nadzieją typowali triumf Zmarzlika. Poza tym jednym rodzynkiem, który najwidoczniej zapomniał zabrać z domu biało-czerwonych okularów.

– Wygra Lindgren, zobaczy pan! To specjalista od sztucznych torów. Już raz tu zwyciężył i najwięcej razy ze wszystkich jeżdżących zawodników kończył w Warszawie na podium – mówił mi ów rozmówca.

Ciekawe, co myślał wspomniany kibic, gdy popularny Fredka wystrzelił z najgorszego przecież trzeciego pola startowego, po czym na wejściu w łuk założył Jacka Holdera. Czy w duchu uśmiechał triumfalnie, pławiąc w swej eksperckości, czy jednak nieco żałował, że Bartosz Zmarzlik nie utarł mu nosa.

A próbował. Napędzał się po zewnętrznej jak oszalały. Łuk za łukiem, kółko za kółkiem orbitował wokół jadącego zaraz za Lindgrenem Jacka Holdera. Na przedostatniej prostej Polak minął Australijczyka i wydawało się, że może połknąć jeszcze Szweda. Jednak szczwany lis skutecznie zamknął mu prostą, gwarantując sobie zwycięstwo. Bartosz musiał zaś zjeżdżać do środka toru, przez co stracił odrobinę impetu i ostatecznie wpadł na metę niemalże równo z Holderem. Wtedy kolejny raz w wielkim finale nastąpiło nerwowe oczekiwanie. Owszem, Zmarzlikowi nie udało się wygrać, ale niezależnie od wyniku i tak osiągnął swój najlepszy rezultat w historii występów w Warszawie. Pytanie tylko, czy zajmie drugie czy trzecie miejsce.

Ostatecznie fotokomórka pokazała, że o błysk szprychy lepszy był jego rywal. Ale Bartosz i tak mógł chodzić z podniesioną do góry głową. Przecież zawody w jego wykonaniu rozpoczęły się tragicznie – po dwóch startach na koncie miał zaledwie punkt.

– Z piekła do nieba, ale jestem zadowolony, bo przełamałem swój zły próg jazdy w Warszawie. […] Nie byłem pewien, czy jestem drugi czy trzeci, ale i tak w porządku, że udało się dotrzeć do finału i stanąć na podium – mówił Zmarzlik dziennikarzom po zawodach.

I wiecie co? Obserwując reakcje zgromadzonej publiczności, także nie dało się tam odczuć zawodu. Chociaż ostatecznie to szwedzki hymn rozbrzmiał z głośników, kibice opuszczali Stadion Narodowy w dobrych humorach. W końcu, co warto podkreślić zwłaszcza przy jednodniowych torach, obejrzeli w Warszawie kawał dobrego ścigania.

“…NAJLEPSZE WYDARZENIE W KALENDARZU GRAND PRIX”

Skoro już o fanach mowa, to być może wielu z was nie spodziewa się takiej opinii, ale Warszawa, miasto wybitnie piłkarskie, na jeden dzień zostało opanowane przez żużel. I nie ma w tym krzty przesady. W stolicy celowo zawitałem na długo przed tym jak na Stadionie Narodowym rozbrzmiał ryk silników.

Chciałem przekonać się czy Warszawa najzwyczajniej w świecie żyje takim wydarzeniem, jak Orlen FIM Speedway Grand Prix. I co tu dużo mówić – tak było. Na Alejach Jerozolimskich co chwilę można było natknąć się na grupki wyposażone w szaliki i biało-czerwone barwy. Krakowskie Przedmieście poza tym, że zgodnie ze słowami piosenki T.Love, zalane było słońcem, to równie mocno zostało zapełnione fanami czarnego sportu. Okoliczne bary i restauracje nie mogły opędzić się od polskich kibiców.

Przechadzka nad Wisłę? Na bulwarach wypoczywało mnóstwo fanów przyodzianych w biało-czerwone barwy, a także równie popularne koszulki klubowe. Przy jednym stoliku siedziała ekipa w barwach WTS-u Wrocław. Kocyk na trawie okupowali ludzie z Zielonej Góry. Kawałek dalej szedł ktoś w koszulce Stali Gorzów.

I to podejście do barw podczas międzynarodowych imprez, najbardziej odróżnia żużel od piłki nożnej. Nawet jeżeli na niwie klubowej pomiędzy kibicami obu klubów panuje atmosfera daleka od przyjaźni, a przechadzka po Winnym Grodzie barwach gorzowskiej Stali mogłaby nie należeć do najprzyjemniejszych (i vice versa) to podczas Grand Prix nie ma problemów z chodzeniem w strojach swojej drużyny. Zwłaszcza, że zakładają je wszyscy. Od starych wyjadaczy pamiętających jeszcze czarne tory, po kumatych wyjazdowiczów, kończąc na kobietach i dzieciach. Obiad, już po drugiej stronie miasta, na ulicy Francuskiej, zjadłem siedząc vis-a-vis całej rodzinki w trykotach Wilków Krosno.

Im bliżej centrum wydarzeń, im krócej do pierwszego biegu, tym bardziej okolice Stadionu Narodowego zapełniały się ludźmi oraz straganami ze standardowym wyposażeniem czapek, szalików, flag i trąbek w naszych narodowych barwach. Najgodniejsze zapamiętania były dwa, zlokalizowane pod Mostem Poniatowskiego. W pierwszym z nich handlarz zachęcał do zakupu od strony wizualnej. W końcu zainwestował w starą przyczepę kempingową, która pozwoliła wyeksponować mu wszystko, co miał najlepszego do zaoferowania. Sprzedawca naprzeciwko niego, dysponujący zaledwie lichym, bazarowym stolikiem, wiedział że w konkursie piękności jego stragan polegnie z bogatszym konkurentem w kempingu. Stąd postawił na agresywną reklamę, zaczepiając przechodniów, by ci bardziej zwrócili uwagę na jego szpeje.

Jednak sądząc po długości kolejki, obaj handlarze polegli z kretesem z miejscem, które było najbardziej uroczo zlokalizowanym tego typu lokalem, jaki spotkałem w życiu. Ów przybytek sprzedający niezbędnik większości kibiców, wbudowany został dosłownie w konstrukcję mostu, przez co wyglądał niczym chatka hobbita. Albo drzwi prowadzące do Narnii, o których wiedzą tylko wybrani. Przy czym grono wtajemniczonych było znaczne, gdyż ogon kolejki ciągnął się na dobrych kilkanaście metrów. Chodzi oczywiście o sklep monopolowy. Przyznacie chyba, że z taką konkurencją przed meczem, nawet najlepszy sprzedawca szalików nie ma szans.

Jeżeli zaś chodzi o atmosferę panującą na samym stadionie, to i pod tym względem Warszawa może być z siebie dumna. Owszem, żużlowcy są przyzwyczajeni do jazdy przy sporej grupie kibiców na trybunach. Ale nie do aż takiej ich liczby. W sobotę na trybunach Stadionu Narodowego zasiadło blisko czterdzieści pięć tysięcy widzów! Speedway do stolicy przyciągał już większe rzesze kibiców, niemniej jednak i taka liczba to znakomity wynik.

– Warszawa to niesamowite święto żużla. Nawet nie mam słów, które opisałyby to, jak czuje się tu zawodnik – mówił Martin Vaculik. Kiedy zadałem mu pytanie, czy pod względem klimatu bardziej ceni sobie warszawski turniej, czy może jednak słynne Grand Prix Wielkiej Brytanii, rozgrywane na stadionie w Cardiff, Vaculik bez zawahania odpowiedział, że woli polskie zawody.

Opinię Słowaka w rozmowie z nami potwierdził Tai Woffinden:- [Atmosfera] Tutaj zawsze jest niesamowita, to prawdopodobnie najlepsze wydarzenie w kalendarzu Grand Prix. Uwielbiam ścigać się przy takiej publiczności, to sama przyjemność. Zawsze jestem tu ciepło przywitany, to dla mnie coś wyjątkowego, że jestem żużlowcem z Wielkiej Brytanii, ale Polacy wykrzykują moje nazwisko. Bardzo doceniam ludzi, którzy przychodzą oglądać nas w akcji i chcę dać im dobre widowisko.

HULAJNOGA DUDKA I GWIAZDY NIE TYLKO ŻUŻLOWE

Ciekawą sprawą było również oglądanie całego tego przedsięwzięcia od środka. Wielu z was zapewne było na Stadionie Narodowym, ale zakładam, że tylko garstka mogła poruszać się po jego części przeznaczonej dla obsługi. A to istne kazamaty. Prawdziwy labirynt przejść i korytarzy. Trzewia ogromnego molocha, które na kilka godzin przed zawodami swoim rytmem powoli wprawiają giganta w życie.

Na dwie godziny przed pierwszym biegiem można było jeszcze poruszać się po parku maszyn, przed którym usadowione były busy każdego z zawodników. Wobec żużlowców zastosowano pewną hierarchię, bo najbliżej strefy parku stały samochody najlepszych rajderów. A to spore udogodnienie, bo odległości do pokonania na Narodowym do małych nie należą. I tak Bartosz Zmarzlik czy Leon Madsen do swoich busów mieli rzut beretem. Ale już członkowie zespołu Bartłomieja Kowalskiego czy Kima Nilssona musieli się trochę nabiegać do swoich samochodów podczas rozstawiania boksu przed turniejem, oraz pakowania manatków po zawodach.

Najlepszy patent na poruszanie się po tej sporej przestrzeni wynalazł Patryk Dudek, który po zawodach śmigał po parkingu… na hulajnodze. Niestety dla Duzersa, na warszawskim owalu jego maszyny pod względem prędkości były z nią porównywalne2, bo w klasyfikacji zawodów Polak zajął ostatnie, szesnaste miejsce.

Ponadto, na wspomniane dwie godziny przed zawodami, w parku maszyn panuje jeden wielki chaos. Każda z ekip uwija się jak w ukropie, by jak najmocniej dopieścić maszyny swojego zawodnika. Do tego nie brakuje znanych twarzy, będących kibicami żużla, które w Warszawie mają okazję zobaczyć żużel od wewnątrz. W parkingu można było spotkać chociażby Marcina Gortata czy Marcina Wójcika z kabaretu Ani Mru-Mru.

– Sprowadza mnie tu żużel oraz dobra zabawa – mówił mi Wójcik. Na pytanie, czy preferuje piłkę nożną, czy jednak speedway, odpowiedział:– Nie wykluczam jednego i drugiego. Myślę, że Stadion Narodowy sprawdza się w obu przypadkach. Ale w związku z tym, że pochodzę z Lublina, a to żużlowe miasto, jednak żużel jest mocniej w moim sercu.

Zawody Grand Prix przyciągnęły do Warszawy także lekkoatletów, Natalię Kaczmarek i Konrada Bukowieckiego.– Pierwszy raz byłem na żużlu, ale Natalia już kiedyś była na zawodach, bo pochodzi z okolic Gorzowa Wielkopolskiego. Fajnie, że mój pierwszy raz miał miejsce w takich okolicznościach, same zawody oceniam na plus – powiedział Bukowiecki.

– Zgadza się, nie byłam pierwszy raz na żużlu, ale dziś bardzo mi się podobało. Fajnie, że mieliśmy podium dla Polski. Emocje były naprawdę duże – dodała Kaczmarek.

Rzecz jasna, wśród znanych osobistości nie brakowało także gwiazd czarnego sportu. Kibice mogli spotkać na stadionie między innymi Tony’ego Rickardssona. Od momentu przejęcia cyklu Grand Prix przez grupę Discovery, sześciokrotny mistrz świata jest ambasadorem tych rozgrywek. A zawodnikom z Danii dobrą radą służył Nicki Pedersen.

Tony Rickardsson i Nicki Pedersen. Fot. Newspix

Ja z kolei zamieniłem kilka słów z Gregiem Hancockiem: – Tarnów, 2012 rok? Pewnie, że pamiętam, zdobyliśmy wtedy mistrzostwo Polski. To były piękne czasy! – powiedział mi Greg w krótkiej rozmowie. Na pytanie czy pamięta jeszcze starsze rozgrywki w 2004 roku, w którym reprezentując barwy Atlasu Wrocław niespodziewanie nie pojawił się na decydującym o mistrzostwie meczu Unią Tarnów, dzięki czemu Jaskółki zgarnęły pierwszy tytuł w swojej historii, Amerykanin o śnieżnobiałym uśmiechu odpowiedział:- Ten sezon także doskonale pamiętam!

DO ZOBACZENIA ZA ROK?

Co natomiast będzie warte zapamiętania po sobotnim Orlen Grand Prix Warszawy? Z pewnością triumf Fredrika Lindgrena, który w klasyfikacji generalnej SGP zrównał się punktami z Bartoszem Zmarzlikiem – obaj mają po 36 oczek. Szwed ewidentnie ma patent na warszawskie zawody. Obecna edycja Grand Prix w stolicy jest jego piątą, którą zakończył na podium oraz drugą w której wygrał. Fredka swój sukces mógł świętować razem z rodziną, gdyż żona Carolina jest zarazem jego menadżerką, a para do Warszawy przyjechała z córką.

Nie każdy żużlowiec może sobie pozwolić na taki komfort. Mówił o tym Tai Woffinden, prywatnie będący bardzo rodzinnym człowiekiem:- Teraz spędzę pięć dni w domu, co jest naprawdę fajne, bo przez ostatnie dziesięć tygodni nie miałem za dużo czasu dla żony i dzieci. Nie mogę doczekać się powrotu do rodziny.

Warty zapamiętania będzie także bieg, w którym “Tajskiego” podniosło i tylko dzięki swojemu doświadczeniu nie doprowadził na torze do karambolu z udziałem między innymi Bartłomieja Kowalskiego: –Większość żużlowców prawdopodobnie by się wtedy wywróciła. Po tej akcji mój telefon zwariował, dostałem masę wiadomości “Jak utrzymałeś się na motocyklu? To było szalone!” – mówił mi Woffinden.

Junior z Wrocławia który, akurat wtedy stracił pozycję, także będzie miał okazję do miłego wspomnienia. Kowalski wystartował w turnieju za kontuzjowanego Dominika Kuberę i wywalczył w zawodach cztery punkty. Niewiele, ale wśród nich pojawiła się trójka za wygrany bieg.

Warszawa zostanie w pamięci Jacka Holdera. Wprawdzie pod względem sukcesów wciąż daleko mu do Chrisa – ten w 2012 roku został indywidualnym mistrzem świata – lecz pierwsze w życiu podium cyklu Grand Prix to duża rzecz. I być może preludium do tego, by Jack jeszcze mocniej nawiązał do sukcesów starszego brata.

Ściganie w stolicy wreszcie miło będzie kojarzył Bartosz Zmarzlik. Sztuczny tor na Narodowym długo opierał się mocy Polaka, ale Bartek w końcu zakończył ściganie na pudle. Tym samym jeździec Motoru Lublin może o sobie powiedzieć, że w swojej karierze stał na podiach Grand Prix w dziewięciu spośród dziesięciu torów, na których w tym sezonie odbędzie się rywalizacja o indywidualne mistrzostwo świata. Ostatnim torem-rodzynkiem jest ten w Rydze, który dopiero w obecnym sezonie zadebiutuje w rozgrywkach SGP.

Wreszcie, powody do miłych wspomnień będzie miało dziesiątki tysięcy fanów, którzy z całej Polski przyjechali na żużel do Warszawy. I w zamian za poświęcony czas i pieniądze przeznaczone na dojazd do stolicy (a nie rzadko i nocleg) otrzymali kapitalne widowisko, będące najlepszą reklamą speedwaya. Biorąc pod uwagę całą otoczkę tego święta, jestem przekonany, że wielu z nich za rok powróci na Narodowy.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj też:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

36 komentarzy

Loading...