21 lat minęło, odkąd Bayer Leverkusen rozegrał ostatni mecz w półfinale europejskich pucharów. Urodzony zwycięzca na jego trenerskiej ławce próbuje przełamać niemoc, którą ten klub niesie na sztandarach. Zespół z Nadrenii to niespodziewanie ostatnia nadzieja Bundesligi na międzynarodowy sukces w tym sezonie.
Trofea w niemieckim futbolu nie rozkładają się równomiernie. Zdecydowaną większość już od dekad zasysa potentat z Monachium, który w minionych dziesięciu latach stał się jeszcze potężniejszy. Nawet jednak w tych realiach gablotę Bayeru Leverkusen trzeba uznać za przeraźliwie pustą. Klub, który już ćwierć wieku temu był wskazywany przez Ulego Hoenessa jako potencjalne zagrożenie dla hegemonii Bayernu, głównie ze względu na finansową siłę wspierającego go koncernu, ostatnie trofeum zdobył jeszcze z Andrzejem Buncolem w składzie. Czyli dawno. Początki obecności Bayeru w Bundeslidze, który awansował do niej w 1979 roku, wskazywały jeszcze, że faktycznie może namieszać w niemieckiej hierarchii. W 1988 roku zdobył Puchar UEFA. Pięć lat później dołożył Puchar Niemiec. Koniec wyliczanki. Wkrótce minie trzydzieści lat od jego ostatniego triumfu.
11 KLUBÓW Z TROFEAMI
Na wzbogacenie gabloty krócej czekają Werder Brema, Borussia Moenchengladbach, FC Kaiserslautern, VfB Stuttgart, Schalke 04, FC Nuernberg, VfL Wolfsburg, Eintracht Frankfurt, Borussia Dortmund, RB Lipsk i oczywiście Bayern Monachium. To jedenaście klubów, z których tylko Bayern cały czas miał od Bayeru więcej pieniędzy. Siedem z nich w tym czasie spadało z ligi. Wolfsburg na początku lat 90. był zwyczajnym drugoligowcem. Borussia Dortmund wpadła w XXI wieku w zagrażający istnieniu kryzys finansowy. RB nawet nie było w planach. Ale i tak kibice tych klubów krócej niż Bayer czekają na triumf. Choć to klub, który nigdy nie spadł z Bundesligi, nie miewał problemów finansowych i wykreował niejedną gwiazdę.
Nie musiało tak być. Trzeba oddać, że klub z Leverkusen w tym okresie kilka razy był naprawdę blisko przełamania niemocy. Pięć razy był wicemistrzem, często przegrywając rywalizację na samym finiszu. Grał w finale Ligi Mistrzów w 2002 roku, co trzeba uznać za sukces niebotyczny, trudny do powtórzenia kiedykolwiek. Zaliczył też trzy finały Pucharu Niemiec. Wszystkie przegrał. Z Schalke, Werderem i w 2020 roku z Bayernem. To wszystko złożyło się na wizerunek notorycznych przegrywów, trochę na wzór tego, który ma w Anglii Tottenham. Mili, fajni, teoretycznie groźni, ale… lad’s, it’s Tottenham. Jungs, das ist Bayer. Klub przyjął ten wizerunek z dobrodziejstwem inwentarza. Przydomki „Vicekusen” i „Neverkusen”, które ukuto po jego kolejnych upadkach na skórce od banana, zostały przezeń zastrzeżone. Stały się prawnie chronionym dziedzictwem klubu.
Chyba jeszcze gorsze niż to, co działo się na przełomie wieków, jest jednak to, co działo się w ostatniej dekadzie. Klub przestał nawet się zbliżać do wicemistrzostwa, które miało być jego znakiem rozpoznawczym. Ostatni raz tak wysoko Bayerowi udało się skończyć ligę w 2011 roku. Odtąd zespół z Leverkusen tylko trzy razy w ogóle wdrapywał się na podium. Wzlot Borussii oraz pojawienie się na scenie Lipska sprawiły, że Bayer został wypchnięty na maksymalnie czwarte miejsce pod względem siły nabywczej. I nie chodzi jedynie o transfery do pierwszej drużyny, ale też kuszenie największych talentów juniorskich, międzynarodową siłę przyciągania.
SPADEK ZNACZENIA
Stabilne finanse sprawiają, że przed każdym sezonem Bayer i tak jest kandydatem do czołowej czwórki. Lecz jednocześnie jest pierwszym narażonym na ataki ze strony grupy pościgowej, czyli wyższej klasy średniej. Borussii Moenchengladbach, Wolfsburga, Eintrachtu Frankfurt, czy mądrze gospodarujących kluby z niższej półki, dawniej Hoffenheim, dziś SC Freiburg czy Unionu Berlin. Bayer nigdy nie przestał należeć do czołówki, ale już coraz bardziej do szerokiej, niż do wąskiej. W ostatnich pięciu sezonach zawsze grał w pucharach, lecz tylko dwa razy w Lidze Mistrzów, za każdym razem odpadając po fazie grupowej. Tymczasem między 2012 a 2015 rokiem Bayer trzy razy był w fazie pucharowej, odpadając z Atletico, Barceloną i PSG. Jego pozycja nie poszła w dół tak gwałtownie, jak Schalke czy kiedyś Werderu albo HSV. Ale nie sposób nie zauważyć, że jest niższa niż choćby dziesięć lat temu.
Co roku niezmiennie podnoszono głosy, że idealnym poletkiem, na którym można by zaznaczyć obecność, jest Liga Europy. Rozgrywki niemal stworzone dla klubów formatu Bayeru. Skoro w Bundeslidze praktycznie nie ma możliwości realnie marzyć o mistrzostwie, jedyną nadzieją na wsadzenie czegoś do gabloty są rozgrywki pucharowe. Teoretycznie łatwiej powinno być w kraju. Ale tam rozgrywa się pojedyncze mecze. Pech w losowaniu, jeden nieszczęśliwy moment i można być za burtą. Przy fazie grupowej, a potem dwumeczach rozgrywanych aż do finału, Liga Europy zostawia odrobinę większy margines błędu. Tym większe było rozczarowanie w kolejnych latach, gdy Bayer odpadał z drużynami, które powinny być w jego zasięgu: Krasnodarem, Young Boys Berno, czy Atalantą. Raz jedynie w historii, w pandemicznych rozgrywkach turniejowych, udało się Bayerowi dojść do ćwierćfinału, gdzie w jednym meczu za silny okazał się Inter Mediolan.
PRZEBITY SZKLANY SUFIT
Trwający sezon też przebiegał według dobrze znanego scenariusza: porażka u siebie w pierwszym meczu z AS Monaco, z trudem wywalczony remis z Royalem-Unionem Saint-Gilloise. Wszyscy kibice tego klubu widzieli takie mecze wiele razy. W rewanżach jednak zespół pokazywał mało znaną twarz: skuteczną, bezwzględną, skupioną i wykorzystującą okazję. Wygranie po rzutach karnych rywalizacji z Monaco mogło być kluczowe dla całej pracy trenera Xabiego Alonso w tym klubie. Rozbicie Belgów 4:1 w rewanżu pozwoliło młodemu szkoleniowcowi przebić wielki szklany sufit: po raz pierwszy od finału Ligi Mistrzów w 2002 roku awansować do półfinału europejskich pucharów. I zostać jednocześnie ostatnią nadzieją niemieckiej piłki na sukces w Europie.
Pracę Alonso w jego debiutanckim sezonie w Niemczech trzeba z każdym miesiącem oceniać lepiej. Gdy w lutym jechał do Monaco, co bardziej niecierpliwi dziennikarze spekulowali, że walczy o posadę. Zespół po mundialowej przerwie był w fatalnej formie. Przegrał aż cztery z wcześniejszych pięciu meczów. Zajmował dopiero dziesiąte miejsce. Strefa pucharowa, odległa na 11 punktów, wydawała się nie do dogonienia. Gdyby wtedy przegrał, sezon byłby na dobrą sprawę zakończony już w lutym. Zwycięstwo dało całemu zespołowi wspólny cel. A władzom klubu dowód, że warto inwestować w Alonso. Trzy miesiące później drużyna jest na miejscu pucharowym z zapasem dwóch punktów (przejmował ją na przedostatnim miejscu), jej trenera już przymierza się do prowadzenia Realu Madryt, a wieczorem czeka go starcie z Jose Mourinho o finał europejskiego pucharu. Szybko poszło.
EWOLUCJA ZESPOŁU
Co najważniejsze, po zespole widać rękę trenera. Ewolucję. Zaczęło się od zaskakująco defensywnej twarzy byłego mistrza świata i Europy, który postarał się o uszczelnienie obrony i wyprowadzanie ciosów zza podwójnej gardy. Z czasem zawodnicy coraz bardziej ochoczo utrzymywali się przy piłce, szlifując grę pozycyjną. Z Bayernem Monachium potrafili zagrać odważnie, atakując wysoko zawodników mistrzów Niemiec w meczu pieczętującym zwolnienie Juliana Nagelsmanna. Od wygranej w Monaco Bayer notował imponującą serię czternastu spotkań bez porażki we wszystkich rozgrywkach. W tym czasie ograł m.in. RB Lipsk. Gdyby nie wpadki w ostatnich dwóch spotkaniach — remis z Unionem i derbowa porażka z Kolonią w miniony weekend, można było nawet walczyć o czołową czwórkę. Ale już w wygranym starciu z Lipskiem dało się dostrzec po zawodnikach oznaki zmęczenia. A dla drużyny bazującej wciąż na szybkich zrywach ponaddźwiękowych zawodników na bokach — Moussy Diaby’ego, Jeremy’ego Frimponga, Mitchella Bakkera, czy Amine’a Adlego — nogi, które nie niosą tak, jak zwykle, to spory problem.
LEPSZE ZABEZPIECZENIE
Alonso przez miesiące pracy z drużyną zadbał jednak, by gaz do dechy nie był już jej jedynym pomysłem na zwycięstwo. Drużyna Gerardo Seoane z poprzedniego sezonu była oparta wyłącznie na wściekłym pressingu. Obecny Bayer ustępuje jej w niemal wszystkich statystykach ofensywnych. Ale nawet zajmując znacznie niższe miejsce w tabeli i mając dużo mniej punktów, co wynika w dużej mierze z fatalnego startu bieżących rozgrywek za Seoane, poprawił się w wielu parametrach defensywnych. Dopuszcza rywali do mniejszej liczby groźnych sytuacji, uderzeń, strzałów po stałych fragmentach gry. Drużyna broni trochę wyżej, choć stosując mniej agresywny pressing. W porównaniu sezon do sezonu według firmy StatsBomb prezentuje się jak zespół, któremu trudniej dobrać się do skóry
Alonso korzysta też wreszcie z tego, że w drugiej linii może wystawiać Floriana Wirtza, 20-latek jest jednym z największych talentów swojego pokolenia nie tylko w Niemczech. W marcu zeszłego roku ofensywny pomocnik zerwał więzadła krzyżowe, co wykluczyło go ostatecznie z udziału w mundialu i nie pozostało bez wpływu na jesienne problemy drużyny. Utrudniło też Patrikowi Schickowi nawiązanie do skuteczności z poprzedniego sezonu. Czech, który walczył o tytuł króla strzelców z Robertem Lewandowskim i był przez niektórych ekspertów polecany Bayernowi, strzelił w tym sezonie ledwie trzy gole. Aktualnie leczy kontuzję i nie pomoże zespołowi już do końca rozgrywek. Wirtz zwłaszcza w Europie pokazuje w tym roku znakomite walory. W sześciu występach w fazie pucharowej strzelił trzy gole i zanotował dwie asysty. A jego wpływ nie ogranicza się tylko do tego. Poniższy wykres doskonale obrazuje, do jakiego stopnia 20-latek przerasta resztę zespołu pod względem kreowania okazji strzeleckich:
Przy braku klasycznego napastnika, hiszpański trener musiał przestawić akcenty w zespole. Tylko jeden Moussa Diaby strzelił w tym sezonie więcej niż dziesięć goli, za to aż jedenastu zdobyło przynajmniej cztery. Z regularnie grających piłkarzy jeszcze tylko stoper Odilon Kossounou ani razu nie trafił do siatki. Zagrożenie w meczach z Bayerem może nadejść z każdej strony.
W kontekście rywalizacji z takim pucharowym lisem jak Mourinho ważniejsze jest jednak, że Bayer, po latach jazdy bez trzymanki, przestał być drużyną zakładającą, że zawsze jest w stanie strzelić więcej goli, niż straci. To dobrze się oglądało neutralnym obserwatorom, ale na dłuższą metę utrudniało wygrywanie. Także pod tym względem klubowi, który szczyci się tym, że był wiecznie drugi, może dobrze zrobić obecność takiej postaci jak Xabi Alonso. Dla kogoś, kto jako piłkarz zdobył dziewiętnaście trofeów, w tym wszystkie najcenniejsze w klubowej i reprezentacyjnej piłce, drugi jest niczym więcej niż pierwszym przegranym. A to akurat w Leverkusen podejście kompletnie obce. Tam zwykle liczył się sport i dobra zabawa.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Trela: Gwiazdą był system. Czym Raków Częstochowa zdobył mistrzostwo Polski?
- Trela: Dlaczego FSV Mainz jest rewelacją wiosny w Bundeslidze? Bo Svensson!
- Trela: Drużyna pucharowa. Najlepsze lata w historii Eintrachtu Frankfurt
Fot. newspix.pl