Jeśli komuś Kazimierz Jagiełło był wcześniej znany, to zapewne z pracy w niższych ligach w Belgii lub krótkiego epizodu w Polonii Warszawa za czasów Józefa Wojciechowskiego. Trener wychowany w krajach Beneluksu, ale z wyboru mający jedynie polskie obywatelstwo. Kiedy grał w piłkę, prezentował choćby barwy Rakowa Częstochowa, a dzisiaj w wieku emerytalnym przeżywa bardzo ciekawą przygodę. Od dłuższego czasu żyje w Gwinei, jednym z najuboższych krajów Afryki, w którym jako szkoleniowiec Hafii FC ma okazję poznawać zupełnie inny świat. Stwierdziliśmy, że warto wysłuchać o nim barwnych, życiowych opowieści.
Jak Kazimierz Jagiełło trafił do Afryki? Jak wygląda życie Gwinejczyków i praca trenera klubowego? Czym szokuje ten kraj, a czym z kolei przyciąga? Dlaczego pobyt w Gwinei zmienił naszego rozmówcę? Jakich rzeczy człowiek z Europy może nauczyć się od tamtejszych ludzi? Jakie mają tam zwyczaje i rytuały? Na te i inne pytania odpowiedź znajdziecie w poniższym wywiadzie. Zapraszamy.
Kazimierz Jagiełło i jego opowieść o życiu w Gwinei
Specyficzne miejsce do życia i pracy pan sobie wybrał.
Panie Kamilu, powiem panu tak. Ja już wcześniej miałem propozycję wyjechania do Afryki: do Tunezji i Gabonu. Ale z tego tytułu, że miałem swój biznes, dobry kontrakt i rodzinę w Belgii, siedziałem w Belgii, prawda. Teraz odkrywając Gwineę, szczerze żałuję, że wcześniej nie zgodziłem się na wyjazd. Dlaczego? Nie chcę mówić o sprawach finansowych, bo one są dobrze uregulowane, jeśli chodzi o trenerów europejskich. Chodzi o samą wartość życia. Jeśli ktoś tak jak ja ukończył akademię wychowania fizycznego, grał kiedyś w drugiej lidze na przyzwoitym poziomie i tak dalej, jest w stanie zobaczyć, ile wiedzy może przynieść i sprzedać tutejszej młodzieży. Naprawdę, panie Kamilu, to jest bardzo, ale to bardzo motywujące. Jakby pan widział, w jakich warunkach chłopcy tu pracują, mieszkają i z jaką pasją podchodzą do piłki, pozostałoby panu tylko im przyklasnąć. Dla człowieka, który ma w sobie, hmm, taką nutę pedagogiczną, obserwowanie tego po prostu buduje.
Mimo że Gwinea na arenie międzynarodowej nie osiągnęła wielkich wyników, jest krajem piłkarskim. Tutaj wszyscy grają w piłkę! Idzie pan ulicą i widzi podstawione dwie bramki. Jedzie samochód, przestają grać. Samochód pojechał, zaczynają grać dalej. Wszędzie, gdzie mają kawałek miejsca, grają bez przerwy. Tak tworzy się tutaj bardzo utalentowana młodzież, którą trzeba potem ogarnąć. Dać jej pewną strukturę wychowawczą, edukacyjną i tak dalej. Pomału to idzie do przodu, choć na pewno nie tak szybko, jak byśmy chcieli. Jeśli chodzi o dobry materiał do pracy, jest go dużo.
Po czym widać, że to jeden z najuboższych krajów świata?
Panie Kamilu, to jest cały paradoks. Ja jestem obserwatorem nie politycznym, a takim z zewnątrz. I myślę, jak to możliwe, że kraj, który ma wielkie złoża żelaza, boksyt, diamenty, złoto, wodę i agrokulturę, jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. Trzeba zadać sobie pytanie: dlaczego? Pomyśli pan i pewnie szybko znajdzie odpowiedź. To nie jest biedny kraj, a choćby wody, o której mówi się, że w Afryce jej brakuje, w Gwinei jest pod dostatkiem. Po prostu to wszystko wykorzystują inni, idą z tym w innym kierunku i voila. Nie chcę wchodzić w politykę, ale jest to dla mnie niezrozumiałe.
Wiadomo, o co chodzi. Ogromny kontrast z bogatymi i biednymi na dwóch końcach. Problem prawie całej Afryki.
Dokładnie. Niektóre kraje jednak z tego wychodzą tak jak Senegal czy Rwanda. W przypadku Rwandy to o tyle dziwne, że w kwestii rozwoju jest jednym z przodujących krajów afrykańskich. Nawet mimo faktu, że odbywały się tam wielkie ludobójstwa. Troszkę Afrykę już znam, trochę pojeździłem, i widzę jeszcze jeden ważny fakt: inna jest Afryka anglofońska od frankofońskiej. Ta pierwsza jest bardziej rozwinięta, choć w tej drugiej mamy Maroko, Egipt, Senegal i Rwandę, które też robią krok naprzód. Ale panie Kamilu, nie mówmy o polityce!
Oczywiście. Miał pan dwa podejścia do Gwinei, z czego pierwsze miało miejsce tuż przed wybuchem pandemii. Jak to dokładnie wyglądało, od genezy po dzień dzisiejszy?
To się odbywało w ten sposób: po wychowaniu swoich dzieci i rozwinięciu biznesu w Belgii, który prowadziłem obok pracy trenerskiej, miałem trochę luźniejszy czas. Po ofertach z Gabonu i Tunezji przyszła propozycja z Gwinei, ale nie skoczyłem na nią od razu. Powiedziałem panu prezesowi z klubu Milo FC, że wpierw muszę zobaczyć, jak to wygląda, czy ja się w ogóle zaadaptuję, czy jakoś sobie poradzę i tak dalej. Zaprosili mnie na dwa tygodnie i to było w Kankanie, nie Konakry [stolicy Gwinei, przyp. red.]. Przyjechałem, a oni byli wtedy w drugiej lidze. Okazało się, że mają własne boisko, co jest bardzo rzadkie, jeśli chodzi o Afrykę. Do tego sztuczne. Spotkałem się jeszcze z ludźmi pracującymi w piłce i po tych dwóch tygodniach wróciłem do Belgii, mówiąc, że wszystko przemyślę. Ten prezes cały czas mnie nagabywał: „To co, decyzję podjąłeś? Przyjeżdżasz? Nie przyjeżdżasz?”. W końcu mówię „Dobra, przyjedź do Paryża i się dogadamy”. No i wreszcie przyjechałem do pracy w Gwinei w lutym 2020 roku.
Trenowałem z chłopakami niecały miesiąc. Wybuchła pandemia i wszystko się zatrzymało. Nie mogłem wrócić do domu, samoloty zablokowane, musiałem przesiedzieć w Gwinei sześć miesięcy. Ale to mi pomogło. Poznałem tutejszą mentalność i poznałem sporo ludzi związanych z piłką. W lipcu wróciłem do Belgii, tam wznowili ligę, Milo weszło do pierwszej ligi. Prezes znów zaczął do mnie wydzwaniać, pytając, czy nie chciałbym zbudować prawdziwego klubu ze szkółką piłkarską i pomóc trenerowi. Powiedziałem sobie „dlaczego nie?”. Jechałem w znane, nie nieznane. Wiedziałem, na co się piszę, dlatego dogadaliśmy się po raz kolejny. Objąłem stanowisko dyrektora sportowego, ale na początku przygotowywałem też treningi dla chłopaków. Ja je prowadziłem, a trener się przyglądał. Bardzo dobrze nam szło i koniec końców wyszło tak, że żeśmy zostali w pucharach afrykańskich. To było pierwsze takie wydarzenie w historii klubu, a przecież byliśmy beniaminkiem!
Nie ukrywam, że to mi trochę pomogło w zdobyciu reputacji w Gwinei. Po udanym sezonie zadzwoniła do mnie Hafia FC – to klub, który był trzykrotnym mistrzem Afryki. To taka Polonia czy Cracovia naszych czasów. A że klub był w Konakry, nie musiałem mieć tych podróży do Kankanu, które były bardzo uciążliwe. Bo to drogi były złe, bo to, bo tamto. No i potencjał klubu był większy. Tutaj też zaproponowano mi funkcję dyrektora sportowego, żeby stworzyć podwaliny. Zgodziłem się i zostałem. Chciałem pomagać trenerowi, ale nie bardzo mu szło. Chciałem mu pomagać, ale nie chciał się słuchać. W końcu mi zaproponowano rolę trenera. Przystałem na tę propozycję, ale pod warunkiem, że nikt nade mną stać nie będzie. Zaczęliśmy wygrywać, drapać po piętach najlepszym i voila. Teraz jesteśmy pierwsi w lidze i walczymy o puchary afrykańskie, które są bardzo ważne dla klubu.
Miał pan wcześniej jakieś kontakty w Afryce? Ktoś pana znał? Interesujące jest to zaangażowanie w pozyskaniu pana osoby.
Syn Jana Zarzeckiego, mojego byłego prezesa w jednym klubie, gdzieś na spotkaniu biznesowym spotkał się z prezesem Milo FC. I on go zapytał, czy nie zna jakiegoś dobrego trenera, który by mu tam przyszedł i wszystko poustawiał, bo on ambitny jest i chciałby w piłce gwinejskiej coś fajnego osiągnąć. Syn przekazał temat tacie, a potem mój numer telefonu wylądował u prezesa Milo.
Te sześć miesięcy w trakcie pandemii w Afryce brzmi jak skok na bardzo głęboką wodę.
Panie Kamilu, było naprawdę ciężko. Jedyne szczęście, że miałem bardzo dobre warunki mieszkaniowe, które zapewnił mi jeden z przyjaciół, były klient w mojej restauracji. Co prawda klub zapewnił mi pokój w hotelu, ale w trakcie pandemii nie za bardzo mi to pasowało, bo można było tylko jeść, co dają, a ja wolałem sam przygotowywać sobie jedzenie. „Kazik, co ty po hotelach będziesz biegał! Masz tu klucze i idź tam mieszkaj” – usłyszałem. No i przeniosłem się do doskonałego apartamentu, a w dodatku miałem panią sprzątającą, kierowcę i morze pod sobą. To mi pomogło przetrwać, nie będę ukrywał. Chodziłem pływać, miałem trochę ruchu, mogłem jakoś zastąpić brak treningów z drużyną. Co jednak najważniejsze, poznałem ludzi i ich zwyczaje. Panie Kamilu, to jest ten sam język, tu mówią po francusku, co ułatwia kontakt. Mają swoje trzy języki wewnątrzkrajowe, ale język francuski łączy wszystkich.
Jak już pan z tego wymarzonego apartamentu wychodził, na pewno widział szokujące rzeczy.
Panie Kamilu, najbardziej szokująca była dla mnie bieda w pewnych warstwach społecznych. Dzieci, które biegały za mną i wołały „jeść, jeść”. Ale nie agresywnie, tylko z życzliwością, wielką otwartością. Początkowo to było mocne przeżycie, ale potem człowiek się do tego przyzwyczaja. Nie chciałbym jednak tworzyć tutaj karykaturalnego obrazu Afryki. Tak skrajna bieda nie tyczy się ogółu, a mniejszości.
W jakim sensie człowiek się przyzwyczaja?
Ano w takim, że tutaj jest jak jest i inaczej być nie może. Oczywiście pomagam ludziom, choć nie ma co się chwalić. Pomagamy, kupujemy, rozdajemy, np. ostatnio dużo worków ryżu, żeby na ramadan mieli co jeść. Zaczynasz to poznawać i musisz z tym żyć. Tak to wygląda w Gwinei. Socjalna pomoc ze strony państwa nie istnieje. Są pewne grupy społeczne, choćby niepełnosprawni, które nie mają wyjścia i muszą żebrać. Zastanawiam się, jakby to wyglądało u nas, gdyby ci biedniejsi i skrzywdzeni przez los też nie mieli żadnej pomocy. I zaznaczam: chodzi o zwykłą obserwacją, nie kwestie polityczne.
Na swój sposób okropne.
Niestety nagminne. Na początku każdemu chcesz pomóc: tu dasz 5, tu 10 tysięcy franków gwinejskich [10 tys. = 5 zł]. Potem człowiek jest bardziej wybiórczy, bo oni też czasami wykorzystują sytuację. Jak zobaczą białego, to lecą do białego, bo myślą, że biały musi mieć pieniądze. Jak człowiek zatrzymuje się gdzieś w korku czy na skrzyżowaniu, od razu podbiegają niedołężni czy kobiety z dziećmi lub same dzieci, żeby spytać o pieniądze albo jedzenie. To jest nagminne, to jest normalne. Początkowo miałem z tym problemy, bo jestem człowiekiem bardzo wrażliwym, a w szczególności na biedę. Serce mi się kraje, jak słyszę, że ktoś nie ma na jedzenie, bo jak to jest możliwe, żeby w dzisiejszych czasach ktoś cierpiał z głodu, prawda. Ale trzeba się zaadoptować i pomagać, jak się da w sposób rozsądny. Panie Kamilu, jakby pan tu przyjechał, od razu by pan zrozumiał. To będzie brzydkie, co teraz powiem, ale proszenie o jedzenie jest częścią codzienności tych ludzi. I niech pan sobie wyobrazi, że oni to robią z uśmiechem na ustach. W Gwinei ludzie są bardzo życzliwi i uśmiechnięci. Brak im złośliwości.
To jest ta mentalność, o której pan mówił?
Tak, ta mentalność pozwala im znieść swój los i po prostu przeżyć. Ich największy problem to: wstać rano i pomyśleć, co tu zrobić, żeby zarobić 40-50 tysięcy franków gwinejskich i trzyosobową rodzinę wyżywić. Oni myślą z dnia na dzień. Mało jest perspektyw. Byle mieć garstkę ryżu, sosu czy oleju. U nas z kolei ludzie myślą, jaki samochód kupić czy jakie meble do domu wstawić, a tutejsi nawet nie mogliby sobie czegoś takiego wymarzyć. Panie Kamilu, w takim miejscu wracamy do prawdziwych wartości życia. Życie dla większości ludzi na świecie jest właśnie takie. To nie cukierki, nie zabawa. Niestety. Nie mówię, że ludzie powinni chodzić głodni, ale mówię tylko, że tutaj wszystko jest bardzo przyziemne, mniej górnolotne. To prawdziwa walka o życie. A paradoks jest taki, że w Afryce ma pan bardzo dużo bogatych ludzi. Nawet w Gwinei są ogromne dysproporcje socjalne.
Jak to się ma do biznesu piłkarskiego? Hafia ma ładny stadion, widać ślady dużej inwestycji, a za bilety trochę pewnie trzeba zapłacić. To co, futbol nie jest dla biednych, takie rozrywki są dla nich niedostępne?
Akurat bilety są bardzo tanie, a poza tym dużo biletów rozdaje się na ulicach. Mamy naprawdę bardzo dobrego prezesa, który jest nie tylko bogaty, ale także ludzki. Tak bym to nazwał. To nie jest człowiek, który żyje tylko dla siebie, ale również człowiek, który żyje dla innych. To ważna kwestia, zresztą m.in. dlatego zgodziłem się na współpracę z Hafią. Prezes potrafi dzielić się tym, co ma. Dobrze mi się z nim współpracuje, cenię go.
I rzeczywiście mamy bardzo ładny stadion, własny hotel, 2-3 dobre autokary, a do tego fajny ośrodek treningowy dla młodzieży poza Konakry. Taki, że kluby europejskie by się nie powstydziły, prawda. W Gwinei są takie jedynie dwa: nasz i Horoyi. Inni nie mają.
Wyjazdy na mecze autokarami w dalsze zakątki Gwinei potrafią być ciekawymi przygodami?
Panie Kamilu, ależ oczywiście!
Napisał mi pan wcześniej, żeby umówić się na rozmowę w inny dzień, bo akurat wracaliście z jednej miejscowości bez zasięgu internetowego.
Tak, wracaliśmy wtedy w Kankanie. Podróże to jedno, ale mocniejsze są tutejsze rytuały. Gwinejczycy są bardzo wierzący. Przykładowo przed meczem zarzynają cielaka czy kurę, żeby spuścić krew na boisko. Albo myją się tylko w jedną stronę: do góry, nie na dół. Specjalnymi olejami się smarują, liście znoszą… To wszystko trzeba zaakceptować i absolutnie nie wolno ignorować czy się z tego śmiać. Oni po prostu w to wierzą, koniec, kropka. Ludzie, którzy się z nich śmieją, mają bardzo źle. Ja to wewnętrznie zaakceptowałem. Oni przed każdym treningiem, meczem i po meczu się modlą. Ja staję obok nich, wysłuchuję i czekam, mimo że mam inną kulturę. Trzeba jednak nauczyć się ich mentalności, owszem, wprowadzać im coś nowego, ale respektować ich rytuały.
Był pan zachęcany do uczestnictwa w jakimś rytuale?
Panie Kamilu, ja sam z siebie w nich uczestniczę, ale odchodzę, gdy widzę, że coś mi już nie odpowiada. Dam przykład: przed sezonem zarzynali cielaka. Sprowadzili go, postawili taką dużą płachtę, dali na nią tego cielaczka. On biedny zaczął sikać, bo już wiedział, co się szykuje. Wszyscy wokół niego stali, odmawiali modlitwy. Wtedy mówię „Panowie, jak go zaraz tniecie, to mnie tu nie ma, dziękuję, odchodzę”. I akceptują to kompletnie. W końcu zarżnęli tego cielaka i dzieliliśmy mięso między zawodników. Potem żeśmy jechali i rozdzielali mięso między kibiców na ulicach. Zatrzymywało się i dawało trochę w torebce. Tak to wygląda.
Pytał pan jeszcze o te wyjazdy – nie ma ich wiele, bo większość klubów jest w Konakry. Mamy dosłownie trzy – do Kamsaru, Labe i Kankanu. Jak już jedziemy np. do Kankanu, a są tam dwie drużyny, siedzimy 7-8 dni, żeby od razu zagrać dwa mecze na wyjeździe. Drogi są dość ciężkie, a mamy 600 km, więc to najlepsze rozwiązanie. To samo z Kamsarem, gdzie są cztery zespoły.
Powiedział pan, że macie u siebie bardzo fajne warunki, ale w innych miejscach zapewne jest problem z boiskiem czy zapleczem.
Akurat w Kamsar jest bardzo dobre boisko. Sztuczna murawa nowej generacji, przy której mógłby się pan pomylić i powiedzieć, że jest naturalna. W Kankanie też mają dobre boisko. Stadiony nie są tak ładne jak u nas, ale reszta jest w porządku. Szatnie czyste, zaplecze wystarczające. To kiedyś było tak, jeszcze w czasach, gdy przyjechałem tu po raz pierwszy, że grali na czerwonych boiskach. Piaskowych, tzw. cegłówce. Teraz natomiast cała pierwsza i druga liga gra na sztucznej nawierzchni.
Jeśli chodzi stricte o piłkarzy, jak oni są traktowani przez innych ludzi? To elitarny zawód w Gwinei?
Tutaj tego się tak nie odczuwa. Piłkarz gwinejski nie ma nic wspólnego z piłkarzem europejskim, jeśli chodzi o zarobki, choć i tak zarabia więcej niż przeciętny człowiek w Gwinei, prawda. Tylko że tutaj dochodzi różnica mentalności. Jak ktoś jest piłkarzem, zarabia na całą rodzinę. Panie Kamilu, tutaj pierwszy raz spotkałem się z czymś takim, że jeden chłopak z drużyny przychodzi do mnie i prosi o pieniądze:
– Trenerze, nie mam na przejazd, pożyczyłby trener?
– Ale jak ty nie masz na przejazd, przecież dwa tygodnie temu pensję dostałeś, a masz dobrą pensję!
– Musiałem ryż kupić, potem matka była chora i leki trzeba było
Ludzie tutaj są bardzo rodzinni. Dzielą się wszystkim, nie są egoistyczni. Niech mi pan wierzy, panie Kamilu. To zupełnie inaczej wygląda. Od takiego piłkarza zależy los całej rodziny. Na warunki gwinejskie to nie są wielkie pieniądze, ale taki piłkarz potrafi zarobić miesięcznie średnio 4-5 milionów franków gwinejskich [w przeliczeniu na złotówki – 2482 zł], wliczając premie. Natomiast człowiek w normalnej pracy średnio dostaje 1,5 mln. Takie są proporcje. Oczywiście są kluby, które płacą mniej, ale jak na warunki gwinejskie to wciąż są wystarczające kwoty, żeby dzielić się nimi w grupie. Jak tutaj matka czy ojciec cierpią, trzeba o nich zadbać. Wtedy pieniądze znikają. Nie ma zmiłuj.
Jak się takich piłkarzy trenuje? Musiał pan coś zmienić w swoim podejściu, żeby dotrzeć do ludzi z zupełnie innego kręgu kulturowego?
Panie Kamilu, powiem tak. Ja mam swoją filozofię. Zawsze mi tu mówią: „Kazik, uważaj, to jest gwinejska mentalność”. Ale podchodzę do nich tak samo jak do zawodników, których trenowałem w Europie. Traktuję ich tak samo, to są dla mnie ci sami ludzie. Jaka jest różnica poza tym, że ty jesteś biały, a on czarny? Oni mają tę samą wrażliwość, a jedynym podstawowym problemem jest odpowiednia edukacja szkolna, która jest gorsza niż u nas. Inaczej trzeba z nim rozmawiać, więcej im tłumaczyć, ale nie wolno uważać ich za gorszych od nas. Na początku powiedziałem chłopakom w szatni wprost: „Panowie, wy sami uważacie się za innych, a dla mnie jesteście tacy sami jak ja”. Nie wiem, może dlatego tak dobrze nam idzie. Może to kwestia podejścia. Oczywiście zdaję sobie sprawę z ich poziomu intelektualnego, wychowawczego i bytowego. Biorę to pod uwagę, ale jednocześnie nie stawiam z tego powodu niżej od siebie.
Mówię też do nich: „Panowie, wszyscy macie iPhone’y. W mordę palec, zamiast grać w te wasze głupie gry, uczcie się języka chociaż przez półtora godziny dziennie. Wszystko macie na telefonie!”. Zachęcam ich zatem do edukacji we własnym zakresie, żeby w jakimś stopniu nadrabiali swoje braki. Jeden chłopak podchodzi do mnie i mówi, że podoba mu się Hiszpania, a ja go pytam, czy wie, jak nazywa się tamtejsza stolica. Dostaję odpowiedź: „Eee, nie wiem”. To mu mówię, żeby przyszedł jutro i opowiedział mi, czego nauczył się o Hiszpanii. Autentycznie, panie Kamilu, tak to wygląda. To są bystrzy chłopcy, więc szybko łapią nowe rzeczy. Trzeba im je tylko pokazać.
Jeśli chodzi o sam trening, wszystko wygląda podobnie. Czy trenowałem w Belgii, Francji i teraz w Gwinei – różnic w mojej filozofii nie ma. Nie mówię, że moje metody treningowe są najlepsze i inne od wszystkich, ale na pewno nie zmieniają się przez pryzmat miejsca, w którym pracuję.
Może pan poczuć się jak nauczyciel w klasie sportowej.
Dokładnie tak, ale z tymi chłopakami tak trzeba. Jest tutaj problem z edukacją, choć na szczęście nie generalny. Są też Gwinejczycy inteligentni, tacy naprawdę na poziomie. Z drugiej strony, wie pan, znajdzie się kilku takich, którzy mają problem z pisaniem i czytaniem.
Jak to można obejść?
Chłopcy, którzy potrafią czytać i pisać, mój przekaz tłumaczą na swój sposób tym, którzy mało kumają. Ja mówię po francusku i ci kumaci też, więc łatwiej się dogadać. Bardzo ważne są też gesty. Mam takiego chłopaka w zespole – 17 lat, bez ojca i matki. Dla niego muszę być ojcem, matką i trenerem. A to nie jedyny, który przyjechał zagubiony z dalszych zakątków Gwinei bez rodziców. Z kimś takim trzeba rozmawiać, czasami trzeba go też opieprzyć, a później przytulić. W Belgii nigdy tego nie robiłem, a tutaj zdarza mi się często. Ale to się czuje. Człowiek musi być w porządku względem własnych odczuć, własnego sumienia. Ich naprawdę trzeba czasami przytulić.
Powiedzenie, że kariera piłkarska to wygrany los na loterii, w kontekście pana opisu rzeczywistości w Gwinei nabiera zupełnie innego znaczenia.
Otóż to. Dla Gwinejczyków największą promocją socjalną jest piłka, sport generalnie. Tak to wygląda.
A jacy są kibice?
Panie Kamilu, jakby pan tutaj był, kiedy graliśmy mecz z Horoyą… Trochę żyję na tym świecie i czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Kibice rozrywali koszule, zatrzymywali auta, robili wielki szpaler z samochodów i krzyczeli ze szczęścia, bo po raz pierwszy od wielu lat Hafia wygrała z Horoyą. Wielkie święto, tańce na ulicach, niewyobrażalna euforia. Generalnie nie ma za dużo ludzi na meczach, ale na tym było akurat mnóstwo kibiców. Wyjątkowo skrajnych emocjonalnie, wie pan, szybko w górę i szybko w dół. Nie ma tu wypośrodkowania, co jest oczywiście bardzo niebezpiecznie. To tyczy się także działaczy, ale trzeba nauczyć się z tym żyć.
Pan się jakoś dostosował.
Poznałem w życiu wszystko: bogactwo, walkę o chleb, stany pośrednie. Wiem, co to znaczy mieć pieniądze i ich nie mieć. I choć daleki jestem od moralizowania, uważam, że tutaj jest normalne, prawdziwe życie. Nie powinno tak być, ale tak jest. I muszę powiedzieć, że życzliwość w tej biedocie jest bardzo przyciągająca. Panie Kamilu, jest nawet takie powiedzenie, przetłumaczę je z francuskiego: Gwinea cię nie przyciąga, ale cię zatrzymuje. Co to znaczy? Dla turystów nie ma tu nic fajnego, nie ma co zwiedzać. Jest morze, ale nie ma wielkich plaż. Tylko że jak już jesteś w Gwinei, chcesz tu zostać, bo cieszysz się prawdziwą serdecznością otaczających cię ludzi. Oni czynią ciebie miękkim w środku.
To trzeba przeżyć.
Absolutnie, dlatego cieszę się, że miałem okazję poznać taką stronę życia. Ona czyni mnie bogatszym jako człowieka z różnymi doświadczeniami. Życie to nie tylko bling, bling, bling, bo życie to też fakt, że ludzie czasami nie mają co do garnka włożyć. Trzeba sobie z tym radzić, reagować, zapobiegać. Mówiąc to, mam jednocześnie przed oczami obraz ludzi uśmiechających się, tańczących, bawiących się, biegających, grających w piłkę. Swoją drogą, właśnie w takich okolicznościach wychodzi na świat wiele talentów, a akurat w Gwinei jest ich mnóstwo.
Naprawdę drzemie tam aż tak duży potencjał piłkarski?
Powiem więcej – nie rozumiem, dlaczego żaden klub z Polski nie ma tutaj własnej szkółki! Akademię w Gwinei ma choćby Metz, a ogółem każdy klub francuski ma jakąś „wtyczkę” na miejscu. Wielu chłopaków mniej znanych z Gwinei jest rozsypanych po Europie. Oni wyjeżdżają w młodszym wieku, bo ktoś ich wcześniej obserwuje. Osobiście uważam, że Polska byłaby dobrym krajem przejściowym dla takich chłopców, którzy potem mogliby iść dalej w świat. My też potrafimy być mili i do tego zdyscyplinowani. Mamy niezły poziom piłkarski i infrastrukturalny. Po prostu mamy potencjał, żeby zaoferować dobre przetarcie ze światem europejskiej piłki i kultury. Z tego kierunku korzystają już we Francji, Szwecji czy Ukrainie. Może czas na nas, żebyśmy bardziej i na poważnie zainteresowali się rynkiem afrykańskim.
Zgodzę się, aczkolwiek do czegoś takiego trzeba mieć rozbudowaną siatkę skautingową, a ona z kolei nie powstanie bez odpowiedniego pomysłu i pieniędzy.
Panie Kamilu, nie wszystko pieniądze. Pieniądze są ważne, ale nie najważniejsze. Wystarczy się zainteresować, zacząć jakąś współpracę, znaleźć ludzi na miejscu, nawet Gwinejczyków, którzy za żadne pieniądze zrobiliby wszystko, co w ich mocy, żeby polecić ciekawego chłopaka z talentem. Da im pan 100 euro miesięcznie i nie ma rzeczy, której by nie zrobili, żeby nie zawieść. Ale zamiast szukać bezpośrednich kontaktów, płacimy pieniądze menadżerom.
Gwinea na stare lata pana zmieniła?
„Zmieniła” to chyba za duże słowo. Na pewno odmłodziła, bo spędzam dużo czasu z młodymi chłopakami. Mój wiek w Europie byłby określany starym, natomiast tutaj wciąż czuję się potrzebny i doceniany. To bardzo ważne dla psychiki. A czy Gwinea mnie zmieniła? Kurczę, zastanawiam się nad tym. Może jednak tak, ale pod tym względem, że w codziennym życiu zapominamy o bazie życiowej. Dochodzimy do czegoś, mamy rodzinę, dom, samochód. Wspinamy się po szczeblach socjalnych, zapominając o niższych stopniach. Akurat to mnie nie dotyczy, ale mam takie spostrzeżenie, żyjąc w Gwinei. Zacząłem bardziej patrzeć na przyziemne kwestie, te bardziej ludzkie.
Mimo moich lat, jak widać, wciąż można nauczyć się czegoś nowego, a przy tym nauczać swoich doświadczeń innych. W Belgii trochę czułem już wypalenie, myślałem „Ach, ja już mam 65 lat, czas na trenerską emeryturę”, a tutaj jestem aktywny i ewidentnie odżyłem. To też ważna zmiana. Nawet chłopcy mnie pytają: „Ej, couch, ile ty masz lat, że jesteś taki ruchliwy i czasami z nami zagrasz?”. Odpowiadam: „To dzięki wam”.
Czyli rozumiem, że poleciłby pan afrykańską przygodę każdemu trenerowi, który ma taką możliwość?
Bardzo bym do niej zachęcał! Mamy wykształcenie na wyższym poziomie, które choćby w Gwinei, ale też innych krajach afrykańskich można przekuć w coś dobrego. Połączenie naszych walorów z ich kulturą, obyczajami, improwizacją czy polotem jest naprawdę ciekawą, wartościowa mieszanką. Miejscowi powoli dochodzą do know-how w różnych kwestiach, ale ten proces trochę jeszcze potrwa. Oni mają talent i chęci, a my narzędzia, żeby odpowiednio tym zarządzać. Panie Kamilu, naprawdę, gdyby pan zobaczył, jak biegają ci niedożywieni chłopcy, jak patrzą, żeby czegoś się nauczyć. Ten błysk w ich oczach, kiedy coś im się tłumaczy. Za to można by… Ach, coś niesamowitego.
Więcej o afrykańskiej piłce:
- Raport z kraju o dwóch twarzach – Sławomir Cisakowski opowiada o swojej pracy w Zambii
- „Zróbmy coś, żeby rząd przestał nas mordować”. Jak futbol pomógł akcji #ENDSARS
- Jaki potencjał drzemie w reprezentacjach Afryki?
Fot. archiwum prywatne/Twitter Haify FC